Tomik Póki nie żyjemy jest trzecią książką poetycką w trylogii emigracyjnej Tomasza Dalasińskiego, na którą oprócz najnowszego dzieła składają się jeszcze Copyright (2016) oraz Większe (2018). Autor po raz kolejny nurza się w odmętach eskapistycznej podróży w głąb siebie oraz (nie tak dosłownie, choć przy użyciu liczby mnogiej i bezokoliczników) dużej części swojego pokolenia. „Apologia wewnętrznej emigracji w codzienność jest świetnym – bo realistycznym – punktem wyjścia do dalszych działań” – kończyłem opublikowany w „Wakacie” tekst krytyczny na temat poprzedniego tomu Dalasińskiego, zastanawiając się jednocześnie, czy razem z pozostałymi trzydziestoletnimi mędrcami ze swojej generacji autor nie zapuścił się w interior na tyle daleko, aby powrót był już niemożliwy. Gdzie dalej poniosły go miarowe i pozbawione werwy kroki?
Działania podmiotu lirycznego, który z racji wyzbycia się dziecinnych i podstawówkowych zasad mówienia o poezji pozwolę sobie utożsamiać z autorem, tak naprawdę nie zmieniają się względem poprzednich tomów. Osoba mówiąca w wierszach z tomu Póki nie żyjemy nadal chce żyć i żreć („być gachem Ameryki, klękać przed McDrive’em”), jednak o wiele więcej widzi i czuje. Od samego początku w kolejnych utworach odczuwamy dojmującą schyłkowość, coraz wyraźniejsze zbliżanie się ludzkości ku ścianie. Atmosfera wyczekiwania na kres cywilizacji w znanej nam, a w ujęciu Dalasińskiego nad wyraz mimozowatej formie, wyraźnie wpływa na odbiór świata przedstawionego.
Roztapianie się w nim nie przynosi znanego z poprzednich tomów spokoju i ukojenia, a inercja podmiotu lirycznego nie wzbudza już kpiącego uśmieszku, lecz zrozumienie i swego rodzaju solidarność. Wyrazy jego niepewności stają się wątpliwościami złowrogimi i choć nadal sporą ich część należałoby traktować w kategoriach problemów pierwszego świata, widzianych dodatkowo wyłącznie z perspektywy białego heteroseksualnego mężczyzny, to poetyckie obrazy Dalasińskiego zostały w tomie Póki nie żyjemy wzbogacone o wyraźnie marsową nutę. Wyraźnie wyczuwalną, choć jednocześnie bardzo mglistą.
Przełom i przemianę mają bowiem przynieść nie konkretne działania jakiegokolwiek człowieka lub grupy społecznej, ale coś z zewnątrz, bliżej nieokreślona apokalipsa, symbolizowana przez szereg toposów charakterystycznych dla krańcoświatowego motywu – wojna, ogień, szarańcza, potop czy jakie tam jeszcze plagi dało się powtykać w wersy jak zapałki. W międzyczasie trzeba jednak zmierzyć się z tym poczuciem końca i schyłkowości, które trwa w nas i które jednocześnie nie potrafi się przeistoczyć w coś żywego i namacalnego jak wystrzały z karabinów czy płonący kapitalizm. W tomie brakuje jednak czegoś więcej niż fantastyczna zmiana nastroju i tonu, ale próba konkretnej identyfikacji tych niedostatków może nastręczyć pewnych trudności. Nie po raz pierwszy w poetyckiej bibliografii autora mamy bowiem do czynienia z majstersztykiem formalnym.
Jeśli miałby Dalasiński rozpętać jednak rewolucję, byłby to najwolniejszy i najmniej dynamiczny przewrót w historii polskich powstań, czy to społecznych, czy wyłącznie poetyckich. Nawet jako olbrzymi admirator twórczości, którą autor uskutecznia po uwolnieniu się z okowów lingwistycznego pierdolca, muszę przyznać, że eskapistyczna trylogia ciągnie się miejscami w nieskończoność. „I ciągle trwa to święto, i wciąż tu mieszkamy”, w ten sam takt i podobny, choć nie dominujący już rytm, ale jako czytelnicy stajemy się „zbędni jak drzwi bez kluczy, listy bez adresów,/ karty bankomatowe o nieznanych PIN-ach”. Jest to tym bardziej frustrujące, że w Póki nie żyjemy była szansa na radykalną zmianę.
W tomie nie brak mocnych wersów, które idealnie kondensują wkurw pokoleniowy, poetyckie i ideologiczne marzenia ludzi tkwiących między niezgodą na teraźniejszość a brakiem wizji lepszego jutra albo gorszego wczoraj. Chciałabyś lub chciałbyś „wyskrobać kapitalizm jak niechcianą ciążę,/ zostawić place zabaw i wyrosnąć z szortów,// spalić ostatnią lufkę na ostatnim takim/ trzepaku pod ostatnim takim niebem”? Cóż, trafiłaś lub trafiłeś dobrze i źle jednocześnie. Za każdym razem, gdy już, już wierzymy w otwarcie inkubatora, w narodziny aktywnego podmiotu czy może też jego zmartwychwstanie, gdy czytamy mocniejsze frazy („my, których wolny rynek zjadł i wysrał, jeszcze/ łapiący się powietrza jak topielec brzytwy”) lub widzimy załamanie precyzyjnego i nad wyraz regularnego metrum („I oto wszystko, co nam/ zostaje po końcu// wszystkiego, który czy już/ nastąpił? Czy trwa?”), okazuje się, że to zabawa trickstera, który będzie nas męczył dalej i dalej, bowiem „Paluszek na resecie unicestwił plan”.
Wspomniana akapit wyżej niepewność wobec przestrzeni, z której miałaby się wyłonić podmiotowość osoby prowadzącej narrację tomu oraz całej trylogii, to doskonałe podsumowanie kolejnej cechy dzisiejszego Dalasińskiego. Jest on poetą prześwietnym warsztatowo, gdyż nie tylko bosko operuje dualizmami, wplatając je w narrację z gracją i bez cienia sztuczności, ale robi to też z rozmysłem i bez niepotrzebnego efekciarstwa. Wprowadzona już początkowym cytatem z Ziemi jałowej T. S. Eliota („Nie byłem/ Żywy ani umarły. Nie wiedziałem nic”) dwoistość podmiotu oraz jego kolejnych deklaracji kładzie się cieniem na tomie, ale jest to cień przyjemny i orzeźwiający. Jakkolwiek na poziomie fabularnym te wszelkie wahania nie byłyby niekiedy nad wyraz irytujące, pod względem klimatycznym doskonale zastępują przykładne metrum w roli dominanty zbioru, czym charakteryzowały się Większe oraz Copyright.
Po lekturze najnowszego tomu Dalasińskiego odczuwać można jednak spory niedosyt, gdyż wciąż wydaje mi się, że trylogii eskapistycznej (która zresztą na trzech słowach raczej się nie skończy) czegoś brakuje. Nie chodzi tu bynajmniej o warsztat – ten jest u autora, jak już wspomniałem, opanowany jak u mało którego poety z jego pokolenia, charakteryzując się zarówno dojrzałością formalną, jak i umiejętnością budowania koherentnych wizji. Nie chodzi o brak pomysłu na siebie i na swoją poezję – idea jest żywa, jej realizacja systematyczna i pełna determinacji, a efekt końcowy jasny dla czytelnika. Podczas lektury Póki nie żyjemy nie odczuwamy, że to kolejny zbiór fajnych i ładnych wierszy, będący może i pomnikiem lirycznych umiejętności poety, ale pozbawionym rysu odróżniającego od dziesiątek innych tomów. Trzeba powiedzieć jasno i wyraźnie – to dzieło z krwi i kości, stanowiące manifestację wyrazistej poetyckiej kreacji.
Ostatecznie stawiałbym na to, że poczucie pewnego braku wiąże się przede wszystkim z osobowością podmiotu lirycznego. Irytującego, bo dokładnie takiego samego, jak my wszyscy. Gdy słyszymy finalne słowa tomu, deklarację „jestem wszystkimi ludźmi/ i nie umiem być”, automatycznie widzimy w niej samych siebie. Niepotrafiących przełamać inercji i być motorem zmian, grzebiących ambicje w wiecznych rozmyślaniach na temat potencjalnych reperkusji radykalnych czynów, bezsensownie wyczekujących, aż ktoś poda nam na tacy dziejową okazję do narodzin. Dalasiński ma tę niesamowitą umiejętność wbijania nas w wiersz, i to nie tylko jego warstwę rytmiczną czy narracyjną, ale przede wszystkim emocjonalną.
„Jesteśmy botami,/ tanim sushi z marketu, chińską zupką instant,/ puszką sardynek, której nikt nie chce napocząć”, a wciągnięci w niekończącą się litanię samoupadlania chcemy znów powrócić do kojącej codzienności, nie pamiętać już o rewolucji, która przez nasz strach nigdy nie nadejdzie. Nie nadejdzie, o ile Dalasiński tak właśnie zadecyduje. Czy na podstawie rzeczowej analizy, czy realizując poetycki plan, czy z niechęci do stania się pokoleniową inspiracją, ale może to w końcu zrobić, utrzymywać nas w stanie wiecznego oczekiwania na poetyckie pierdolnięcie, potop słów nie tylko ślicznych i doskonałych formalnie, ale również inspirujących.
Czy doczekamy się od niego czegoś więcej? Pokaże tom następny, być może bardziej sycący i konkluzywny. Ale głowy bym za to nie dał.
Tomasz Dalasiński, Póki nie żyjemy, WBPiCAK, Poznań 2020.
Recenzje
Z tej samej kategorii: