Pożar
Matka stała przy oknie w kuchni. Okno było czerwone. Pod oknem, na stole pokrytym ceratą leżała misa z pierogami. Zlew dymił. Odgarnęła z czoła włosy i odłożyła durszlak. Ręce miała wilgotne od pary, wytarła je ścierką zrobioną z pieluchy. W drzwiach kuchni stanęła Dziewczynka, ubrana w szkolny fartuszek. Zdjęła plecak. „Dymi się”, powiedziała. Matka wzięła talerz i zaczęła nakładać pierogi. Talerz uderzył o blat stołu, obok wylądował widelec. Dziewczynka wskoczyła na taboret, rozpychając się łokciami na ceracie. „Znowu wyglądasz jak chłopiec”, powiedziała Matka. Widelec zakręcił się w miejscu i spadł na podłogę. „Myślisz, że się spalimy?”, spytała Dziewczynka, poprawiając włosy. Matka podniosła widelec i przyjrzała mu się pod światło. Nic nie usiadło na nim, nawet oddech podłogi. A jednak wydawało się, że puścił do niej metalowe oko. Pospiesznie zatarła je ścierką. „- Ksiądz powiedział, że wszyscy się spalimy”.
Światło schodziło po równi pochyłej prosto do kuchni. Włączały się kolejne rejestry pomarańczu i czerwieni, żółte ogniki wbiegały w żarówkę. Dziewczynka zachłannie spoglądała przez okno, zza którego dolatywały głosy podchodzących się. „Kto teraz kryje?”, międliła w ustach pytanie, ale wróg przyszył je do języka. Rozorała widelcem pieroga i pierwszy kawałek, jak serce wroga, wsunęła sobie do ust. Potem drugi kawałek, jak wątrobę wroga, rozerwała zębami. I ostatni, jak język wroga, połknęła bardzo szybko. Na głowie wyrósł jej pióropusz. Podniosła się z taboretu i podała matce pusty talerz. Przez ścianę dobiegł odgłos, cieniutki jak ogon myszy. Splótł się z oddechem matki, wszedł pod jej sweter, drażnił sutki. Jeszcze stała w bezruchu, ale już jej nogi biegły do tego dźwięku, oczy myślały o nim. Palce, nogi, skóra. Talerz dryfował. Dziewczynka ugryzła Matkę w rękę. Matka upuściła talerz. „Dymi, bo idzie na deszcz”, powiedziała, zgarniając rozbite.
Biała Góra ostygła i stała się na powrót biała. Dym stał się wieczorną mgłą, potem deszczem, nadciągającym znad Słonnych Gór. Matka wyszła z kuchni. Dziewczynka wyciągnęła zeszyt i różowy piórnik z plecaka. Rozłożyła je na stole. Wsunęła palce w piórnik. Pociemniały, jakby dotknęła ich czarna ospa. Brudną ręką, trzymającą śliski od atramentu długopis rozwiązywała równania z jedną niewiadomą. Na kartkach pojawiły się granatowe smugi. Próbowała wytrzeć palce fartuszkiem, ale fartuszek też zrobił się granatowy. Podeszła do zlewu i odkręciła kran. Woda bezradnie ślizgała się po ciemnych plamach.
Trzasnęły drzwi wejściowe. Dziewczynka zakręciła wodę. Aktówka uderzyła o podłogę. Wytarła zlew gąbką. Stuknęła szafka na buty. Zajęła pozycję na taborecie. Trzasnęły drzwi szafy. Uniosła brodę, wciągnęła brzuch. Skrzypnęły drzwi do kuchni. Schowała ręce pod stół. Kapitan stał w drzwiach. Patrzył. Jego oczy mówiły, że widzi jej ręce. Że jej ręce są olbrzymie jak mgła nad Białą Górą i że wszyscy je teraz widzą. A ten, kto ma takie ręce, ma też granatową duszę. Taką duszą należy się brzydzić.
Kapitan nałożył sobie pierogi i wyszedł. Zaszumiał jeden z dwóch kanałów TVP. Niemowlę w pokoju obok znowu zaczęło płakać. Dziewczynka przycisnęła nos do wilgotnej szyby. Na ciemniejącym horyzoncie widniała jasna smuga, popiół po lasach.
Równina
Na dobrą sprawę równiny nie było widać, kryła się gdzieś pod obwodnicami, lasami, domami. Wyboiste szosy uchodziły do dróg szybkiego ruchu, rzadko sztukowanych mostami, te zaś wpadały do gładkich dwupasmówek. Samochody drętwiały w pędzie. Rzeki wlokły się powoli, w milczeniu, w brunatnych koszulach. Na tablicach płaskie Piotrkowy, Tomaszowy, Rawy i Mszczonowy mieszały się z ogłoszeniami sprzedaż, skup, hurt, detal. Tu się przetaczało, tu się kramarzyło. Królowało kamieniarstwo, biznes żywo-martwych, martwo-żywych. Rosły parkingi dźwigów i ciężarówek. Salony markowych samochodów mieszały się ze szrotami i miejscami składowania. Białe gąsienice magazynów z towarami w brzuchach szybko znikały w tyle. I te druty, które biegły we wszystkich kierunkach, niekiedy na małych widłach, czasem na dużych strzelających w niebo, biało-czerwonych szkieletach.
Kapitan za kierownicą wzdychał i pocił się. Samochód szarpał i rzęził, jakby miał za chwilę wykopyrtnąć. Dziewczynka zerkała za siebie, przez pokrytą brudnymi smugami tylną szybę samochodu. Szyba miała poziome paski. Na lepkiej wielolinii dygotała zielona wojskowa ciężarówka. Szarpała się, znudzona tempem. Fiat 125p Kapitana przegrzewał się i ślinił, jak upośledzone dziecko. W ciężarówce złożono szarobrązowe meble z pokoju rodziców, worki ciuchów i pieluch, szkła z Krosna i garnki od babci. Jechała tam też wersalka, z tramwajowego pokoju Dziewczynki na Jabłonki 7, gdzie obie żyły ze sobą, knuły ze sobą. Ich „wspólne sprawy” wykręcały jej teraz głowę do tył.
W nocy ktoś inny zamieszkiwał ciało. Ktoś luzował sznurki. Mokrą plamę można było wytrzeć gąbką czy kuchenną ścierką, ukryć i przeczekać. Prześcieradło można było zaprać po cichu w łazience. Ale zapach zostawał. Dziewczynka wyczuwała go z daleka, nie musiała wsuwać nosa w obicie. Za każdym razem kiedy Kapitan zbliżał się do wersalki czuła dreszcz. Wersalka była niedyskretna. Ciągle pchała się w oczy. Pilśniowe płyty, podtrzymujące miękkie trzewia, rozłaziły się i trzeba było je dokręcać. Kapitan szybko dostrzegał, gdy wersalka popadała w stan niechlujstwa. Ruszał płytą. Wtykał w szpary palce. Dziewczynka miała przyciskać, a Kapitan leżał i grzebał śrubokrętem we wnętrznościach. „Śmierdzi”, dyszał. Jego brzuch tężał jak wata na patyku. Nitki białej koszuli napinały się. Dziewczynka prawie przestawała oddychać: „Pewnie od tych cyganów z naprzeciwka”. Charknięcie. „Zamknij okno”. Kiedy grubi panowie znosili wersalkę Dziewczynka szła za nimi po schodach niuchając w powietrzu. Teraz wersalka jechała z tyłu. Może wypadnie i się rozbije. Entliczek, pentliczek, wersalka, bęc. Niech równina ją sobie zabierze.
Dziewczynka wystawiła na próbę język, a równina odpowiedziała własnym czarnym jęzorem. Garby i wąwozy wpadły do jej czterech żołądków i wypłynęły przeżute jako czarna, bezkształtna masa. Dziewczynka zrozumiała, że równina hoduje domy i wygrzewa je pod wielką żarówką. Potem domy gdaczą i rozbiegają się po płaskim. Dłubią fundamentami. Puszą purpurowe i brunatne grzebienie. Chciała się im bliżej przyjrzeć, gdy Kapitan nagle odwrócił się i powiedział: „Dojeżdżamy”. Niemowlak zaczął płakać. Dziewczynka zatkała uszy. Nie chciała dojeżdżać. Nie chciała oglądać równiny. Chciała zabić Kapitana, a potem jechać z dziadkiem na trójkołówce nocą do fabryki po krzesła i patrzeć jak wóz na niebie sunie w przeciwną stroną.
Samochód się zakołysał. Równina wstrzymała oddech, jakby znała jej myśli. Dziewczynka nałożyła okulary, żeby je schować. Obciągnęła sukienkę, bo myśli wystawały spod niej. Kątem oka obrzuciła plecy Kapitana. Kapitan sięgnął ręką do schowka, wyjął kasetę i włączył: „Majteczki w kropeczki łohohoho”. Dziewczynka potarła zębami język. Język miał mdląco-słodki smak. Równina zaczęła się kołysać. „Ssij miętówkę”, powiedziała Matka, wpychając jej cukierek do ust. Miętówka wypychała policzek. Można ją było przesuwać od jednego do drugiego, nad lub pod językiem. Raz mieć raka z lewej, raz z prawej strony.
Matka złapała reklamówkę i przycisnęła Dziewczynce do ust. Równina się zakotłowała i wylała brunatną strugą.
Kamila Pawluś
(1979) Poetka, prozatorka, tłumaczka, krytyczka, animatorka kultury. Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na UW. Współredagowała kwartalnik Tekstualia. Przetłumaczyła Antropologię religii Fiony Bowie (WUJ, 2009)i fragmenty Społeczeństwa sieci Manuella Castellsa (PWN, 2009). Laureatka nagrody głównej w Ogólnopolskim Konkursie na Debiutancką Książkę Poetycką organizowanym przez Kwartalnik Kulturalny Opcje (tom Rybarium, 2008). Teksty literackie i krytycznoliterackie publikowała m.in. w Zeszytach Literackich, Kwartalniku Artystycznym, Czasie Kultury, Wyspie, Portrecie, Opcjach. Stypendystka MKiDN w dziedzinie literatury (2011). W 2012 roku wydała drugi tom wierszy – "Klaustrofobia na wynos" (WBPiCAK, Poznań)
Zobacz inne teksty autora: Kamila Pawluś