Kapsuła

Siedzę, patrzę, nic nie robię. Nie mogę, choć chciałbym.

Nie pozwala mi na to umowa między mną a CreationHub, firmą produkcji kreatywnego kontentu informacyjnego i marketingowego. Jeszcze pięćdziesiąt kilka lat temu nazywano takie organizacje ekonomiczne agencjami reklamowymi. Jednak słowo „agencja” zmieniło swoje znaczenie, nadużywane przez mniej znaczące przedsiębiorstwa. Więc branża w ramach szukania nowej, wartościującej tożsamości wymyśliła sobie inne, bardziej stosowne określenia, które stopniowo przyjęły się w lingwistycznym uniwersum.

Kiedy aplikowałem na stanowisko kreatora kontentu, wiedziałem, że kiedyś to zajęcie nazywało się copywritingiem. Praktyka wymagała jednak zdolności na poziomie co najmniej Leonarda da Vinci, elastyczności i wszechstronności, bez względu na rzeczywiste możliwości czy poziom talentu danej jednostki biologicznej. Copywriter to był właściwie nikt, producent słów jakich wielu, natomiast kreator kontentu, wyrażenie mające swoje korzenie w wymyślaniu postów w raczkujących na początku dwudziestego pierwszego wieku social mediach, bardziej odpowiadało współczesnym wymaganiom.

Ale kogo to obchodzi, taka czy inna nazwa zawodu? Odbiorcę? Wątpię. Kiedy idę do restauracji, nie pytam za każdym razem, kto dziś tam gotuje. Oczekuję dania, które zarówno dzisiaj, jutro i pojutrze będzie tak samo smakować. Wymagam niezmiennie najlepszej jakości. Podobnie jest z nami, kreatorami kontentu, anonimowymi twórcami treści, fabuły, wszystkiego, co ma sprzedać dany produkt czy usługę. Jesteśmy jak ci kucharze w garkuchni, napiwki oraz uznanie recenzentów zyskuje kierownik sali i kelnerzy. My pichcimy na zapleczu.

Kreacja kontentu – na początku było słowo, a słowo stało się środkiem monetarnym.

Niektórym to odpowiada, niektórym nie. Wówczas nie czułem najmniejszego pressingu, wszystko, jak to dla dwudziestokilkulatka, było przygodą wzbogacającą potencjał wyobraźni. Stopniowo uzależniłem się od stałości obowiązków jak pies od szczeniaka przywiązany do budy i skazany na monotonne, przewidywalne szczekanie. Taki nawet po uwolnieniu od łańcucha, jak pokazują archiwalne materiały na Cyfrotece, nieśmiało biega dokoła, raz wyskakuje za obręb podwórka, ujada, gryzie, kogo popadnie, by wrócić pod koniec dnia do swojej budy, z podwiniętym pokornie ogonem.

Pokornie w stosunku do swojego statusu zwierzaka niemającego żadnej innej opcji. Żadnej.

Jednak kiedyś to były czasy.

A ja siedzę, patrzę, nic nie robię.

Siedzę w kapsule. Muszę w niej siedzieć, żeby odliczyło mi przepracowany czas. Choć faktycznie nic nie robię, ponieważ nie mogę. Zgodnie ze znowelizowaną ustawą o zapobieganiu zbędności ekonomicznej jednostek biologicznych rodzaju ludzkiego, zarejestrowany i działający podmiot gospodarczy musi tak rozdzielić pracę wśród swoich pracowników, by każdy z nich mógł osiągnąć per pięć dni roboczych pułap dwudziestu przepracowanych godzin. Pozostałe dwadzieścia, po spełnieniu przeróżnych klauzuli uznaniowych, są dotowane z budżetu wyrównawczego, zaś zatrudniona jednostka biologiczna rodzaju ludzkiego, mimo niewykonywania pracy, musi pozostawać do dyspozycji pracodawcy, być w pracy i dla pracy, lecz nie podejmować nic dodatkowego. Tak mniej więcej. Nie jestem aż tak biegły w interpretacji najnowszych przepisów, wolę poświęcić czas na inne, wzbogacające percepcję zajęcia.

Znowelizowana ustawa była jedną z wielu, które wywracały starodawne kodeksy pracy do góry nogami. Przewartościowywały wielowiekowe, archaiczne podejście do relacji pracodawca–pracobiorca. Jednak kapitał, niezależnie od dekady, nowych mrzonek i nadziei, musiał nadal się zgadzać, więc nic się nie zmieniało w kwestii podległości roboczych jednostek biologicznych oddających swój czas i wiedzę na rzecz pracodawcy. Zmieniły się tylko warunki.

Szczególnie w mojej branży.

Bo jednak kiedyś to były czasy. Jednostki biologiczne rodzaju ludzkiego pozostawały w znacznie bliższych relacjach niż teraz.

Znacznie bliższych, że szok!

Ze zdumieniem oglądam w Cyfrotece scenki z przeszłości, kiedy to tzw. zwyczajni ludzie rano wychodzili z domów i często nawet godzinami zmierzali do celu, do budynków różnej wielkości, zwanych na ogół biurowcami, tam, po przekroczeniu bramek za pomocą specjalnych kart identyfikacyjnych, wsiadali do wind, wychodzili na danym piętrze i jak zahipnotyzowani kierowali się do wielkich sal zwanych open space’ami, gdzie mieli swoje biurka, podchodzili do nich przeważnie z ulgą i radością, jak ten mój pies od budy do napełnionej ponownie miski, siadali przy nich, endorfiny im strzelały w skroniach, jak urzeczeni włączali komputery i w tym ludzkim mrowisku oddawali się zgodnie swoim służbowym obowiązkom.

To były czasy, co za czasy!

Jak oni w ogóle mogli się skupić na pracy, będąc w takiej ciżbie, tego nie pojmuję. Za to zazdroszczę im możliwości rozmowy w wersji live. Niesamowite. Mijali się na korytarzach, parzyli kawę w pomieszczeniach socjalnych zwanych po domowemu kuchniami, korzystali z toalet, gdzie także się zagadywali, przynajmniej co niektórzy, i najważniejsze: nawiązywali relacje, takie ekstremalnie bezpośrednie, gdyż natychmiastowe. Bywało, że wielu z nich wykorzystywało platformę biurową na romanse; jedne kończyły się niezobowiązującym seksem, drugie uwieńczano sformalizowaniem związku w ramach tzw. małżeństwa czy innej konfiguracji społeczno-towarzyskiej.

Jak figurki na szachownicy, prawda?

Dla kontrastu, nie wszyscy tak postępowali. Błędem jest określanie charakteru całości na podstawie paru charakterystyk wyselekcjonowanych przez reportaż socjologiczny. Reportaże jako takie to kłamczuszki.

Ponieważ…

Ponieważ aż wierzyć się nie chce, kiedy przeglądam w Skryptotece deskrypcje tamtych pokoleń, że wielu to się nie podobało, mieli dość open space’u, czuli się jak „pieski preriowe” czy „hordy orków niczym z powieści Tolkiena”, tacy nic nieznaczący wyrobnicy, po których znikną excele oraz inne formaty dokumentów przypisanych ich służbowym zadaniom. Skryptoteka w dalszych eksplikacjach tamtego stanu umysłu podaje, że owi pracownicy nazywali się autoironicznie korpoludkami, sens życia znajdując jedynie w tak zwanych city breakach, wypadach do interesujących miast czy to autem, czy samolotem, po których podobno wracali jeszcze bardziej przygnębieni. Uciekali regularnie gdziekolwiek, by po chwili powrócić. I żeby nie wiadomo co, rzadko byli w stanie zmienić ten stan rzeczy. Niekiedy kryzysy ekonomiczne wyrzucały ich poza obręb tworzenia produktu krajowego brutto, trwało to niedługo, w końcu wracali do kieratu, szczęśliwi, że znów mają uposażenie pozwalające im na dalsze trwanie w tym łańcuchu wydawania i trawienia.

Źle wam było, nie wątpię, lecz…

O jak się myliliście. Raj mieliście, dobrzy ludzie z przeszłości. Byliście tak blisko siebie, mogliście na przykład wskoczyć na pojazd zwany kiedyś hulajnogą i dla hecy przejechać się po korytarzu biurowym. Mogliście brać udział w burzy mózgów, widząc się twarzą w twarz, nawet walnąć kogoś w tę twarz, opluć ją w przypływie furii czy wyrazić się w inny, radykalny sposób. Mogliście działać, ingerować w cokolwiek, urządzić minimaraton po swoim open space’e.

A ja?

Co ja mogę?

Siedzę, patrzę, nic nie robię.

Naprawdę.

Normalnie ruszyć się nie mogę. Zerkam na timer w kapsule, zostało jeszcze dziewiętnaście minut do przepisowego otwarcia, kiedy będę mógł ją regulaminowo opuścić. I wejść na mieszkanie. Moje mieszkanie trzydzieści osiem metrów kwadratowych, z czego dwa na dwa zajmuje kapsuła.

Kapsuła kreatywna, tak się branżowo nazywa.

Kto zostaje przyjęty do CreationHub, musi spełnić jeden podstawowy warunek: zapewnić miejsce na zainstalowanie kapsuły. CreationHub zatrudnia na całym świecie ponad osiemdziesiąt sześć tysięcy podmiotów najemnych. Nasz oddział dedykowany jest inżynierii przekazów werbalnych i niewerbalnych na środkowo-wschodnią część Europy. Każda kapsuła jest na wagę wielu, wielu środków monetarnych.

Jako kreator kontentu budzę się zazwyczaj o godzinie siódmej rano. Do około ósmej oglądam zaległe odcinki aktualnie nośnej fabuły na preferowanej platformie filmowej. Następnie jem śniadanie, podczas którego konwersuję z jedną z moich obecnych sympatii (mam trzydzieści pięć lat, wiem, sporo ogólnie, lecz daję sobie jeszcze pół dekady na bycie singlem, chyba że coś się zdarzy po drodze, chociaż wątpię, bo generalnie przestałem wychodzić, ale o tym zaraz). O dziesiątej, po wpisaniu kodu na panelu enteru, otwieram kapsułę, wchodzę do środka, zamykam się i zaczynam codzienną pracę. Dzięki zaawansowanemu oprogramowaniu kapsuła zapewnia mi kontakt z przełożonymi, których widzę w najwyższej hologramowej jakości ultraHD. Łączę się z kapsułami innych kreatorów kontentu z mojego działu; najbardziej lubię wymieniać się opiniami i uploadami z Sonią, która rezyduje w Rio de Janeiro, oraz z Maxem z Berlina, oni zawsze są wyluzowani, pełni twórczej inspiracji.

Najgorzej jest właśnie jak teraz, kiedy zgodnie ze znowelizowaną ustawą muszę być dostępny, lecz z zasady nic nie robić, po prostu być. Pracodawca ma prawo wymagać ode mnie ustalonej notarialnie obecności, ponieważ ktoś w innej części globu może nagle zawieść, wtedy szuka się zastępstwa. Już tak kilka razy się zdarzyło. A to Jeromin z Perth nie dotarł na poranną kapsułową szychtę, zachciało mu się rano surfingu na falach Oceanu Indyjskiego, rekin dziobnął go w pośladek, ledwo dopłynął do brzegu, wykrwawiony i wyczerpany. A to Lea z Kalkuty dostała ostrego zatrucia, zachciało się jej razem ze swoją kochanką z regionu tajwańskiego eksperymentować z molekularną kuchnią Punjabi.

W każdym razie muszę pozostawać w pełnej gotowości jak odpalona rakieta, która nie wiadomo kiedy wzbije się w powietrze.

Wtedy, jak teraz, mam ochotę podłożyć granat pod kapsułę.

Lecz po pierwsze, to nie moja własność, należy do CreationHub. Po drugie, straciłbym pracę. Po trzecie, zostałbym pozwany na wielomilionowe odszkodowanie za umyślną dewastację urządzenia. Precyzując: to ekonomiczny sabotaż, karany między innymi sześcioletnim, bezwarunkowym pozbawieniem dostępu do sieci. Chyba nie ma gorszej kary.

W mojej sytuacji lepiej pozostać w kapsule, nic nie robić.

Jak teraz.

Jak, niestety, teraz.

Czas się dłuży niczym spowolniona aktualizacja aplikacji. Mnie to chyba obojętne, tak sobie myślę, nie muszę nic.

Oprócz tego, że chce mi się, jak to mówią dzieci, siku. Mogę wyjść, jasne, ale to byłoby nierozważne, zaraz się czymś zajmę, spragniony robienia czegokolwiek poza kapsułą. Znam siebie, zostanę w łazience na godzinę, nawet dłużej, docisnę jakiś odcinek lub będę myślał, tak intensywnie myślał, a kiedy wrócę, kapsuła doliczy mi co do nanosekundy „czas opuszczony”, więc pozostanie mi ponowne umoszczenie się w służbowym fotelu kapsuły, byle dotrwać do końca szychty.

Żeby nie było, jakakolwiek próba symulacji kończy się nieprawdopodobnie głośnym alarmem. Jakby karetka do mieszkania wjechała. Kto to wymyślił, miłośnik sensacji czy zwyczajny sadysta?

Więc siedzę, patrzę, nic nie robię.

Zaraz oszaleję. Choć poniekąd dobrze mi w tej wymyślnej nieważkości. Nie mogę tworzyć nowego kontentu, mam być, być i być, nic więcej. W ramach odreagowania zagadałbym do Martyny, mojej nowej faworytki na liście Seksoteki.

Martyna, ech, Martyna.

Seksoteka zmatchowała nas przez algorytmy szukania podobieństw. Okazało się, że Martyna żyje w tej samej bańce, co ja, w bańce bańki, bo pracuje dla CreationHub, ma swoją kapsułę i jest kreatorką designu w innej spółce należącej do megaholdingu.

Zbliżył nas ten sam język, którym operowaliśmy. Martyna pięć lat temu wyjechała do Sofii za swoim narzeczonym, którego poznała podczas city breaku w Stambule. Chciała ułożyć sobie tam życie, narzeczony jednak zawiódł, rozstali się, Martyna pozostała w Sofii.

Skoro miała swój profil na Seksotece, znaczyło, że szuka tego, co w jej nazwie, oraz ogólnie jest poważną kobietą, która wie, czego chce. W co drugi wolny weekend albo ja leciałem do niej, albo ona do mnie.

I tak trwaliśmy w tych naszych kapsułach, zastanawiając się, co ze sobą dalej począć. Kupić e-kotka? Ewentualnie e-baby. Zrobić realne dziecko? Wybrać się w podróż do odległych superpolii?

Nic z tego.

Pół roku temu Martyna przestała się do mnie odzywać. Ale tak kompleksowo.

Myślałem, że wdała się w jakiś romans; była bardzo atrakcyjną brunetką, ze wszystkim co trzeba wedle proporcji odpowiedzialnych za naturalny seksapil. Mogłem czuć się szczęściarzem, że dotąd miałem go co kilkanaście dni na wyciągnięcie ręki. I nie tylko jej.

A teraz napisałbym do Martyny, a jeszcze chętniej powiedziałbym jej w cztery oczy:

— Gdzie się podziewasz? Przez ciebie, przez to, że zamilkłaś, nie mogę funkcjonować. Ubyło mi punktów na skali skuteczności kreatora kontentu, wiesz? Dostałem nawet red alert od CreationHub, żebym coś z tym zrobił. Jak, skoro wciąż się zamartwiam? Czy wiesz, że odważyłem się na pewne szaleństwo? Wbrew rozsądkowi, co on znaczy w obliczu tego, że tęsknię za tobą, nie rozumiem, jak możesz zrywać ze mną w tak brutalny sposób. Żebyś wiedziała, poleciałem do Sofii, dotarłem do twojego mieszkania, nikt nie otwierał, pukałem, waliłem, krzyczałem, w końcu drzwi się otworzyły, zaspany mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy myślał, że jestem asystentem turystycznym, który miał go oprowadzić po mieście, ale pomylił pory. Cisnąłem gościa na bok, aż uderzył czubkiem głowy o wieszak na płaszcze, niech spada, jeśli kłamie! Wpadłem do środka, w nadziei, że zobaczę cię śpiącą na tym wielkim wodnym materacu. Nic z tego, nie było ani ciebie, ani kapsuły. Mieszkanie wyczyszczone z całej obecności po tobie, nowe aranżacje mebli, jedynie lustro w przedpokoju pozostało, przed którym się kochaliśmy na pieska, pamiętasz? Nie pamiętasz, bo byś dała znak życia! Gdzie się podziałaś? Twoje profile nadal istnieją, wysłałem ci tysiąc wiadomości, na żadną nie odpowiedziałaś. Myślałem, że my… No wiesz…

Swoimi rozterkami podzieliłem się w końcu z Maxem i Sonią.

Max poradził:

— Weź to po męsku na klatę. Laski takie są, kiedyś, teraz, w przyszłości. Nie dogodzisz. Mówiłem ci, jak odwala czasem mojej Loli?

— Odwala, nie odwala, przynajmniej jest z tobą, a ty z nią — odpowiedziałem, powiększając w projekcji na komunikatorze zoom na jego oczy, czy szczerze przejęte, czy sobie kpią ze mnie, mojego związkowego nieudacznictwa. Mężczyźni tacy są, niby kumple, a kiedy przyjaciel dostaje cios poniżej pasa, nieraz się cieszą, że dobrze mu to zrobi.

— No tak, masz rację — przyznał Max. — Stary, nie wiem, zgłoś sprawę organom bezpieczeństwa.

Też mi rada. Zrobiłbym to tysiąc razy. Nie miałem asów w rękach. Nie miałem nawet waletów. Skontaktowałem się z human resources CreationHub. W odpowiedzi dostałem oświadczenie: Nie jesteśmy upoważnieni do informowania o sytuacji prywatnej naszych pracowników. Gdyby pana i panią Martynę wiązał pakt partnerski, wtedy po uzyskaniu zgody od organów bezpieczeństwa udzielilibyśmy panu wszystkich informacji, jakie posiadamy.

Mieli rację. Nic mi do niej, skoro nic mnie z nią nie łączy poza tym, co nas łączyło prywatnie. CreationHub interesował status produktywności kapsuł, nie status prywatny jego podwładnych.

Z kolei Sonia, słysząc moje jęki i żale, krzyknęła tylko:

— Ty nadajesz do mnie z kapsuły?

— Jasne. Nie widzisz?

— Człowieku, ona wszystko skanuje.

— Nie mam nic do ukrycia!

— Może ona coś ma!

— Sonia, co ty?

— Słuchaj, wy Europejczycy… Ja ci radzę, rzuć to wszystko, przyleć tu do mnie, pogadamy.

— Chętnie, lecz teraz… — Nie wiedziałem, czy nagle poczuła do mnie jakieś uczucie i postanowiła wykorzystać moment, czy też radzi mi po przyjacielsku, co uważa dla mnie za najważniejsze.

— Tak teraz zwalniają ludzi, przynajmniej u was. Znikają.

— Sonia, proszę, Sonia.

— Pogadamy, jak przylecisz. Kończę, nie chcę… stracić roboty.

Rozłączyła się tak szybko, jak się połączyła. Siedzę więc sam, samiutki w mojej kapsule kreatywnej i ani rusz z robotą, z życiem.

Na dodatek zaraz pęknie mi pęcherz.

Dobra, idę, naciskam strategiczny przycisk „przerwa w pracy”. Drzwi ani ruszą. Czyżby nowa aktualizacja czasu pracy wyznaczała ściśle określone i niezmienne ramy wejścia i wyjścia, a ja nic o tym nie wiem?

Naciskam ponownie.

Ponownie i ponownie.

Nadaremno. Zacięła się czy co. Jak sejf, do którego wyparowały wszelkie kody dostępu.

No nie, co za miejsce pracy, uwięziony jak kosmonauta, z tym, że ten przynajmniej gdzieś leci, ja zaś siedzę jak w jakiejś celi, ani rusz.

Świetnie, wpierw posikam się w spodnie, właściwie same bokserki, w których wszedłem do kapsuły, taka to praktyczna przewaga i komfort nad tymi starodawnymi open space’ami, gdzie trzeba było dostosować się do zaleceń związanych z ubiorem. Hologramy pokazują tylko twarze, więc taka Sonia może nagutka przesiadywać w kapsule, choć znając jej podejrzliwość, na pewno ma na sobie kombinezon zakrywający ją od szyi po sam czubek stóp.

Tapuję w przycisk alarmu. To ostateczność ostateczności; nie mam zamiaru obsikać się jak niemowlak. Będzie afera, pewnie zedrą mi za to sporo środków z pensji. Alarm ściągnie ekipę techników, będą zmuszeni wyważyć drzwi do mieszkania, następnie otworzyć mechanicznie kapsułę.

Odkąd nie ma Martyny, dosłownie nie ma i nie wiadomo, co z nią, w kapsule jest mi najlepiej i nic innego mnie nie pociąga, wygasiłem wszystkie statusy na Seksotece oraz platformach paralelnych. Kiedy nie pracuję, szukam jej w oficjalnej sieci, w darknetach, w progresywnych cyfrowych zakresach. Nic. Gdybyśmy pracowali w takim biurowcu, jak podmioty najemne kiedyś, można by było chwycić się jakiegoś śladu, coś, ktoś, tego kogoś zapytać, cokolwiek. Obecna zapora blokuje mnie w pół kroku.

Olać to!

Leję więc przed siebie.

 

Wyimek ze Skryptoteki, 04.10.2195

Jak podają śledczy, nie wiadomo, co było bezpośrednią przyczyną śmierci pracownika CreationHub [nazwisko utajnione ze względu na prowadzone postępowanie]. Koroner stwierdził zgon przez odwodnienie i wygłodzenie organizmu, przyspieszony przez stopniowy brak tlenu w kapsule. Dział human resources megaholdingu jako jedną z przyczyn podaje zaawansowaną depresję mężczyzny, którą odnotowały algorytmy sprawdzające wydajność. Jej skala w przypadku denata zmniejszyła się w przeciągu sześciu miesięcy z dziewięciu punktów do trzech i pół. To by oznaczało nieuleczalne inklinacje samobójcze, czego nie potwierdza walka ofiary, która chciała za wszelką cenę wydostać się na zewnątrz, raniąc sobie do krwi palce, dłonie i stopy. Zachodzi również podejrzenie, coraz bardziej prawdopodobne, że dokonano zhakowania kapsuły. Sprawczynią mogła być poszukiwana przez służby bezpieczeństwa hakerka i terrorystka Iwona Trend, której udało się pod zmienionym imieniem Martyna pracować przez jakiś czas w CreationHub, by rozpracować ich system geolokalizacji kapsuł w celu późniejszego zniszczenia go. Kiedy odkryła, że boty zabezpieczające zaraz ją zidentyfikują, z dnia na dzień rzuciła pracę i jak dotąd pozostaje nieuchwytna, ukrywając się prawdopodobnie na południowej półkuli, w strefie mniejszego zasięgu sieci inwigilującej. Biegły ds. ochrony cyfrowej, podpułkownik Krystian Polkowski uważa, że hakerka mogła przez nieuwagę lub tym bardziej celowo zainfekować wirusem kapsułę pracownika CreationHub, z którym wiązał ją kontakt intymny. Zarząd CreationHub zapowiedział, że w przeciągu dwóch lat wymieni wszystkie kapsuły na nowocześniejsze, jeszcze bezpieczniejsze, żeby już nigdy nie doszło, bez względu na przyczyny, do tak tragicznych wypadków. Zabroni ponadto, w porozumieniu z Globalną Administracją Zasobami Jednostek Biologicznych, wszelkich relacji płciowych między swoimi podmiotami najemnymi. Obecnymi i przyszłymi, (co umożliwią nowe, jeszcze doskonalsze algorytmy szacujące).

Dawid Kornaga

Ur. 1975. Autor ośmiu powieści, w tym kontrowersyjnej Gangreny, nominowanej w 2005 do Paszportu Polityki. W 2014 wydał Berlinawę, historię dwóch kobiet – kochliwej tłumaczki Oli oraz czynnej neonazistki Uli. Rozgrywająca się w przestrzeni między Warszawą a Berlinem ta epicka powieść w obrazowy sposób dotyka współczesnych problemów, m.in. konfliktów rasowych i kryzysu klasycznych związków. Kornaga był również pomysłodawcą i redaktorem tomu opowiadań Piątek, 2:45 oraz współautorem polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot Nord. W 2011 roku otrzymał międzynarodowe stypendium twórcze Dagny, przyznane przez Stowarzyszenie Willa Decjusza. Jest też stypendystą Instytutu Goethego. Przez kilka lat pisał felietony dla pisma lifestylowo-kulturalnego „Hiro”. Uzależniony od gwaru miasta, różnorodności i wszystkiego, co skraca życie w przyjemny sposób.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |