Jedyne, o czym marzę, to normalny, spokojny dzień. Taki, w którym nie wydarzyłoby się nic, co zakłóciłoby moją równowagę. Taki, w którym nie czułabym się zaburzona jak mój puls, zburzona jak dopiero co wybudowany dom, który został zmieciony z powierzchni ziemi przez huragan, i wzburzona jak zatruta rzeka, która dzień za dniem wyrzuca na swój brzeg truchła martwych płoci. Taki, w którym nie czułabym się skłócona sama z sobą. Tak, taki dzień to jedyne, o czym marzę. To moja mała, prywatna utopia. Żeby jednak wcielić ją w życie, musiałabym chyba nie otwierać oczu. A i to mogłoby się na nic nie zdać. Nawet moje sny są ostatnio niespokojne i wyłazi w nich wszystko to, od czego uciekam na jawie. Nie wspomnę co, bo nie chcę tego niepotrzebnie przywoływać. Kiedy budzę się przestraszona i spocona po godzinie albo dwóch snu i nie mogę potem zasnąć mimo tego, że zażywam dwukrotną dawkę tabletek nasennych, czuję już taką bezsilność, jakbym zmuszana była dzień w dzień przebijać głową betonową ścianę. Czasami, kiedy jadę z obcymi osobami w autobusie, zastanawiam się, czy one też tak mają. Czy jestem tylko jakąś aberracją, czy też każda skrywa najskrzętniej, jak może, swoją kruchość. Nie wiem, bo sama się skrywam. Zaciskam zęby i jakoś daję radę przetrwać kolejny dzień. Dzisiaj widziałam dziewczynę w koszulce z napisem: „You never know what someone is going through. Be kind. Always”. Wiem, że tak trzeba, ale jestem już bardzo zmęczona byciem miłą i tym, że inni są wobec mnie mili. Nie wyobrażam sobie, jak długo może to jeszcze potrwać. Wstyd mi się do tego przyznać, ale czasami wręcz chciałabym, żeby któraś z nas wybuchła i zaprotestowała, żeby rozpadła się na kawałki i pokazała swoje prawdziwe oblicze, unaoczniła innym, ile w niej niepewności i nieoznaczoności. Bardzo boję się jednak tego, że nikt mógłby tego nie zauważyć ‒ każda z nas jest coraz bardziej zajęta tylko swoim własnym bólem. Nie wiem nawet, czego mi brakuje. Nie wiem, czy brakuje mi innych, czy tego, żeby pobyć w samotności. Kiedy, ogarnięta niewytłumaczalnym niepokojem, spędzam kolejną godzinę, nic nie robiąc, czuję się winna, czuję, że brakuje mi samodyscypliny, ale moje zmęczenie mówi mi co innego ‒ że jestem dla siebie zbyt surowa. Może po prostu brakuje mi światła zewnętrznego, jakiegoś źródła energii… Teraz wydaje mi się to oczywiste, ale z początku trudno było mi się do tego przyznać ‒ jestem w permanentnym kryzysie.
Kim jestem? Sam zgaduj. Albo obliczaj, w końcu przez tyle lat uczyłeś się różnych algorytmów. No, śmiało, to nie powinno być trudne. Może jestem singielką, która za dwa dni opublikuje na Instagramie zdjęcie podpisane ‒ szczęśliwa w związku z sobą ‒ ponieważ musi być szczęśliwa, jeśli chce gdziekolwiek znaleźć zatrudnienie i zaczepienie, ponieważ najbardziej stygmatyzowanymi osobami w jej otoczeniu są osoby nieszczęśliwie, ponieważ w konstytucji tego świata zapisane jest nie tyle prawo do szczęścia, co przymus do szczęścia i do cieszenia się, który najdobitniej wychodzi na jaw, kiedy oglądamy zdjęcie stockowe pary uśmiechniętych rzeźników. On i ona poznali się i zapragnęli przy wykrajaniu łopatki wieprzowej i przeżyli dziki seks między wiszącymi na hakach tuszami. Może jestem uśmiechniętą rzeźniczką, a może wplątaną w związek z toksycznym partnerem psycholożką, która doradza innym ludziom, jak mają żyć. Może jestem kasjerką, która obsługiwała cię dzisiaj w sklepie i do której przyczepiłeś się o to, że promocja z wczoraj nie jest ważna także dzisiaj, a może korposzprychą, która, żeby sobie ulżyć, naigrywała się dzisiaj ze spódnicy nowo przyjętej stażystki („przyszła do pracy czy do kościoła?”). Może jestem siedzącą w ostatniej ławce licealistką, która, z dłońmi schowanymi w rękawy bluzy, próbuje narysować w zeszycie scenę ze swojego ulubionego anime, żeby przetrwać jakoś do końca lekcji, a może matematyczką, która nie mogła już znieść kolejnej godziny potwornego szumu i wydarła się na Studnickiego tylko dlatego, że akurat on, w momencie największego ataku migreny, zaśmiał się z żartu opowiedzianego przez kolegę z ławki. Może jestem kelnerką, którą menedżer restauracji najpierw z perfidnym uśmieszkiem klepnął w tyłek, a potem opierdolił za to, że potknęła się, wchodząc na zaplecze, i stłukła jedną z tych nowo zamówionych misek, za którą teraz będzie miała potrącone z pensji. Może jestem kelnerką, a może szefową działu marketingu, która, umierając kolejną godzinę przy komputerze, resztkami sił przygotowuje nową kampanię znienawidzonego przez samą siebie produktu. Może jestem pechową baristką na umowie śmieciowej, która została właśnie zwolniona, bo po prostu wyciągnęła najkrótszą słomkę, a może zdesperowaną absolwentką administracji, która wysłała już pięćdziesiąt listów motywacyjnych i nadal spotyka się z głuchym milczeniem. Wiesz już, kim jestem? Jeszcze nie? No to może ci podpowiem? A co by było, gdybym była całością tego wszystkiego, tym olbrzymim napięciem nerwowym, z którym wszystkie się budzimy i kładziemy spać? Jesteś w stanie dopuścić do siebie taką możliwość? Chociaż moje części postrzegają się jako wzajemnie sobie wrogie, to tak naprawdę jest w nich to samo ‒ to samo znużenie i to samo pragnienie. Jestem częścią i jestem całością, i marzę o świecie, w którym byłabym mocna, o świecie, w którym nie funkcjonowałabym resztkami sił, tylko czułabym się przepełniona energią, jakbym miała jej w nadmiarze. Czasami marzę o tym, żeby być jak zamarznięte jezioro górskie, które widziałam już tak dawno, że wydaje mi się teraz nierealne, jakby z innej planety. Ciche, spokojne i bez żadnej rysy, bez żadnego pęknięcia. Niczego nie przepuszczające przez swoją skorupę jezioro, na którym zachodzące wcześnie słońce zostawia swój nieśmiały odcisk.
Mateusz Rosicki
(1995) Studiował filozofię na UJ. Autor opowiadań, które publikował w „Helikopterze”, „Tlenie literackim” i „Wizjach”.
Zobacz inne teksty autora: Mateusz Rosicki
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: