Nowy świat poza
W swoim nowym projekcie krytycznym (będącym punktem wyjścia do rozmowy o „poetyckich inkarnacjach rzeczywistości w kontekście dyskusji o zmianie”) Michał Kasprzak próbuje udowodnić, że to, co najciekawszego dzieje się dzisiaj w poezji, mieści się w rejonie świadomego wykluczenia, „poza siecią instrumentalnych zależności i powszechnie aprobowanych praktyk”, „poza kieratem celów i społecznie legitymizowanych wartości”, tam, „gdzie z horyzontu znika hołubiona przez współczesnych rodzina i najbliższe środowisko” (cytaty pochodzą z tekstu U-mowy świata. Szaleństwo jako projekt i instrument pomieszczonego w 13 numerze Wakatu z 2011 roku).
Język, który zostaje wykluczony, a raczej – sam siebie wyklucza z ustatecznionych wspólnot komunikacyjnych (dzięki czemu może stać się skutecznym narzędziem krytyki społecznej), to według Kasprzaka język szaleństwa, inkarnujący się m.in. w poezji Roberta Rybickiego, Andrzeja Szpindlera czy Konrada Góry (można by tu dorzucić nazwiska Kiry Pietrek, Szczepana Kopyta, Tomasza Pułki czy Agnieszki Mirahiny, o których z kolei pisze teoretyk „obłędu jako krytyki społecznej” Igor Stokfiszewski). Ozdrowieńczej mowie szaleństwa towarzyszą w założycielskich manifestach Kasprzaka takie modele urządzenia rzeczywistości, jak kolektywny ekologizm, anarchizm, nomadyzm, Zen etc. Wezwaniem do włączenia się poetów i krytyków w tę logoreę nowego ładu stają się słowa Dyptyku obłędnego Jarosława Lipszyca, w którym szaleniec neguje rzeczywistość okupowaną przez „ciążowe sukienki i przerażające dane statystyczne/ dynamo-dzieci pożerające produkt krajowy brud”, a samego siebie skazuje na „galery statki szaleńców infamię ograniczenie wolności […] ostateczne rozwiązania rozwiązłe ostatki”.
Zanim spytam, jakie ostateczne rozwiązania drzemią w owych migotliwych intuicjach, zacznę od początku wszelkich obłędów – poczucia derealizacji.
Akcja: derealizacja!
Jak słusznie zauważa Kasprzak, „szaleniec swoją peregrynację rozpoczyna […] od derealizacji, utraty poczucia rzeczywistości otaczającego świata”. To nagły uskok i pęknięcie w realności, która w jednej chwili ukazuje swoją fasadowość, fałszywość, zostaje przez szaleńca ujrzana jako licha i paskudna makieta teatralna. Ten moment gwałtownej zmiany dobrze oddają słowa Alfreda Kubina z autobiograficznego tekstu pomieszczonego w książce „Po tamtej stronie” (podobne spostrzeżenia możemy znaleźć także w Obłędzie Jana Krzysztonia czy chociażby w Schizofrenii Antoniego Kępińskiego):
[…] wszedłem wieczorem do variétés, w poszukiwaniu obojętnego a jednocześnie hałaśliwego otoczenia, by rozładować wewnętrzny ucisk, który stawał się coraz silniejszy. I tam zdarzyło mi się coś bardzo dziwnego psychicznie, a dla mnie decydującego […]. Kiedy mianowicie zaczęła grać wielka orkiestra, ujrzałem z nagła całe otoczenie jaśniej a ostrzej, jakby w innym świetle. Na twarzach obecnych dokoła dostrzegłem znienacka zaskakującą zwierzoczłowieczość. Wszystkie dźwięki stały się przeraźliwie obce, wyzwolone ze swej przyczyny. Brzmiało to niczym jakaś szydercza, stękająca, dudniąca ogólna mowa, której nie rozumiałem, lecz która zdawała się mieć najwyraźniej jakiś całkiem widmowy, wewnętrzny sens. […] I wtem lawiną runęły na mnie wizje czarno-białych rysunków […] Spiesznie opuściłem teatrzyk […] i zacząłem błądzić bez celu po ciemnych ulicach, nieustannie przy tym pokonywany, wręcz smagany przez tajemną siłę, która wyczarowywała w moim umyśle dziwaczne zwierzęta, domy, pejzaże, groteskowe i straszne sytuacje. Czułem się w moim zaklętym świecie nieopisanie dobrze i podniośle, a kiedy już padałem ze zmęczenia, wszedłem do małej herbaciarni. I tutaj wszystko było zupełnie niezwykłe. Od razu przy wejściu wydało mi się, że kelnerki są to lalki woskowe […] oraz że nielicznych gości (którzy jednak w moich oczach wyglądali wręcz na cienie) zaskoczyłem przy ich szatańskich machinacjach. Całe tło zdawało się makietą, która miała jedynie ukryć właściwą tajemnicę […].
(A. Kubin, Po tamtej stronie, Kraków 2008, s. 248–249)
Przytoczyłam ten przydługi cytat dlatego, że dobrze ukazuje on, jak gwałtowną i „smagającą” zmianą jest początek obłędu (w przypadku Kubina tym silniejszą, że swego „olśnienia schizofrenicznego” nie zmyślił na użytek tekstu literackiego, lecz doświadczył go we własnym życiu). Cytat ten ma mi jednak posłużyć także w innym celu – oto bowiem świetnie pasuje do derealizacji realizowanych w szalonych dykcjach poetów, których tak hołubią Kasprzak ze Stokfiszewskim.
Sięgam chociażby po garść wierszy będących punktem wyjścia dyskusji pt. „Wyjście poza wiersz”, której zapis znajdujemy w już cytowanym numerze Wakatu. I oto, podobnie jak u Kubina, Wielka Zmiana zaczyna się od… zmiany variétés (czy po prostu knajpy):
zmiana knajpy / biali rosjanie / moi bracia w żołądku
moi bracia z żołądkową przy barze [chlup] / wyrywanie dup
(Szczepan Kopyt, łuk tryumfalny)
To właśnie w tej hałaśliwej knajpie podmiot zaczyna widzieć wszystko „jaśniej a ostrzej”, następuje rozpoznanie prawdy:
w ubikacji dowiemy się prawdy /
o waszych promocjach
(tamże)
Drugim „derealizacyjnym” doznaniem jest rozpoznanie w otaczających ludziach cech „zwierzoczłowieczych”. Świetnie pokazuje to wiersz Lochy Kiry Pietrek, w którym kobiety zostają opisane jak samice świńskie:
przez lochy luźne rozumie się
lochy które zostały odsadzone
od prosiąt ale jeszcze nie pokryte
(…) ciąża rozwija się nawet wtedy
gdy musi nawet kosztem matki
w takiej właśnie sytuacji
znajdują się te loszki
które zostały zbyt wcześnie pokryte
(…) najpewniejszą metodą
wykrywania rui jest stwierdzenie
odruchu tolerancji
przez dosiadanie
Wiersz Kiry Pietrek – zderzający ze sobą nazewnictwo zootechniczne, język formuł prawnych dotyczących molestowania seksualnego, szablonowe cytaty z podręczników wychowania do życia w rodzinie – to jakby zapis „szyderczej, stękającej, dudniącej ogólnej mowy”, którą usłyszał w swoim „schizofrenicznym olśnieniu” Kubin. Podobne dudnienie mowy słyszymy także w – zmontowanym z wypisów z Wikipedii – wierszu Języki władzy Jarosława Lipszyca. Z kolei w tekstach Szczepana Kopyta bełkot świata (i sztampowość poezji, która go powiela) jest tym, czemu natychmiast daje odpór wściekły język szaleńca:
pierdolę waszą grzeczną poezję, gra się toczy
na seks i śmierć […]
chory? chory! chory? chory! chory?
masz kogoś w sobie? ja mam rozpierdol
mam discmana i kartę ligi ochrony psychozy
mój ból na odległość, jest kurewsko głośny
[…]
i będę mówił o miłości policjantom, dresiarzom
będę wymiotował w urzędach i na spędach
poetyckich ciot, pierdolę wasze tradycje
zapuszczania brzuchów piwnych i płodzenia dzieci
zaśpiewajcie jeszcze o waszym plastikowym życiu
ja posiadłem moc przesuwania mebli i kamieni
mam dwadzieścia dwa lata i będę dalej pisał
słabe i szczere wiersze (można od tego ocaleć)
(Szczepan Kopyt, telepatia, telefon)
Zwierzoczłowieczeństwo, lalkowość i plastikowość osób otaczających szaleńca, hałaśliwość niezrozumiałej ogólnej mowy, nieprzemożna siła setek czarno-białych obrazków, którymi podmiot zaczyna oskarżać rozpoznaną już fasadową rzeczywistość (czy raczej „rzeczywidmość”, jak napisał Robert Rybicki), odbywane w teatralnych kuluarach „szatańskie machinacje” różnych gości, opasłych wielkorządców posiadających języki władzy (język ogólnospołecznych praw, język przemocy, język neoliberalnej ekonomii) – te wszystkie elementy składają się na doświadczenie derealizacji zapisane w młodej poezji krytycznej. Opisom tym nie sposób odmówić racji (odległej oczywiście od powszechnego ratio), objawiają jakąś tam prawdę o rzeczywistości, są też zapewne wstrząsające i odkrywcze, można się nawet poczuć w zwiastowanym przez wymienionych poetów i krytyków nowym wspaniałym „zaklętym świecie nieopisanie dobrze i podniośle”, jednak…
Jednak mnie zaczyna dusić w tym variétés własne dojmujące poczucie derealizacji, uszy drażni krzykliwa powtarzalność antymelodii, oczy są zmęczone ostrą żonglerką czerni i bieli, aktorzy grający na scenie coraz bardziej przypominają mi woskowe lalki, wyglądają wręcz na cienie, już nie wiem, co jest tłem, a co makietą, kto dla mnie gra, a kto mnie ogrywa w tym społecznie krytycznym teatrze?
Lalki cieniowe
Być może to, czego doznaję, wczytując się w cytowane wiersze, a jeszcze bardziej – w poświęcone im teksty krytyczne i zapis trzeciej rozmowy Wakatu, jest li tylko – jak pisze Kasprzak – „uczuciem rozdrażnienia” wywoływanym przez poczucie zachodzącej zmiany. Być może. Być może ta prywatna derealizacja wynika z ostrej nieprzystawalności mojego eskapistycznego języka i mojej „małej rozbitej duszy” do wielkich projektów społecznych wznoszonych przez kolegów krytyków. Być może. A może po prostu zostałam w owym variétés usadzona (czy raczej sama się usadziłam? miejsca wszak nie były numerowane?) po zupełnie innej stronie niż Kasprzak, Stokfiszewski i opisywani przez nich poeci. A ten teatr, w którym jednocześnie gramy i jesteśmy widzami – to może wcale nie jest żaden agon sztuki zaangażowanej, tylko raczej coś przypominającego dalekowschodni teatr cieni, gdzie w dawnych czasach mężczyźni oglądali spektakle od strony samej czerni i bieli, kobietom i dzieciom zaś – jako istotom o uboższej wyobraźni – pokazywano przedstawienie od strony barwnych i trójwymiarowych lalek cieniowych?
Tak, szaleństwo w poezji jako nowe narzędzie krytyki społecznej – to projekt, który prezentuje się świetnie od dwuwymiarowej, biało-czarnej i wyabstrahowanej strony teatru cieni. Problem w tym, że – mam wrażenie – ta strona spektaklu została zarezerwowana dla lubujących się w wysublimowanych teoriach mężczyzn, natomiast ja – kobieta, krytyczka, matka-poetka (by nie odwoływać się do Matki Polki), stała bywalczyni dziecięco-babskiej strony widowni – nie bardzo potrafię się z moim „ubóstwem wyobraźni” w tym widowisku odnaleźć.
Kiedy bowiem Michał Kasprzak proponuje dyskusję o „poetyckich inkarnacjach rzeczywistości”, widzi je zapewne w dość abstrakcyjnym kontekście buddyjskiej czy hinduistycznej reinkarnacji (co ładnie łączy się mu z buddyzmem Zen w poezji Rybickiego), ja natomiast – zgodnie z zasadą „koszuli bliższej ciału” – wchodzę w etymologię tego słowa i znajduję tam caro – ciało, mięso, a więc wcielenie, „umięsnowienie”, a nie dharmiczne cienie. I kiedy jemu wyświetla się przed oczami rzeczywistość pojęta jako walka społeczna, rozpisana przez uniwersyteckich filozofów czy socjologów na dwa wymiary i dwie barwy, ja widzę ją w zastygłych grymasach i powtarzalnych gestach lalek cieniowych, nieróżniących się niczym od zmęczonych twarzy i bezradnie zwieszonych rąk matek, z którymi oglądam rzeczywistość po mojej społecznej stronie. Ale kiedy ostrej krytyce zostaje poddany rzekomy dyktat „ciążowych sukienek” i pożerających wszystko „dynamo-dzieci” (które np. w wierszu Kiry Pietrek stają się jedynie zbędnym „problemem prawnym”), to zaczynam zastanawiać się, czy w ogóle mówimy o tej samej rzeczywistości i o tej samej poezji?
Sowie zwierciadło, ach, powiedz przecie, kto jest szalony w nowym lepszym świecie?
Pytam zatem nie językiem szaleństwa, ale świadomie wybraną mową głupoty.
Czy naprawdę w poezji polskiej dominuje dziś (dominowała kiedykolwiek?) dykcja „ciążowych sukienek”? I czy ta dominacja rzeczywiście jest tak dojmująca w świecie społecznym, że biedny poeta – opierający swój upór na obłędnej logorei – musi licytować się ze swym poczuciem wykluczenia z (kto wie, czy nie bardziej wykluczonymi?) młodymi kobietami, notorycznie nagabywanymi przy rozmowach o pracę o „niebezpieczeństwo” zajścia w ciążę, czy ze zmuszanymi przez państwo do „siedzenia w domu” matkami, pozbawionymi zarówno finansowego, jak i instytucjonalnego (żłobki, przedszkola) zabezpieczenia dla swoich żarłocznych „dynamo-dzieci” (że o realizacji własnych ambicji w rodzaju doktoratu nie wspomnę)?
Owszem, te prostackie wyrzuty nie składają się na żaden spójny model urządzenia rzeczywistości, zwłaszcza zaś – rzeczywistości poetyckiej, ale przecież mówię teraz jedynie z punktu widzenia głupoty…
I owszem, wiersz anarchisty żyjącego na skłocie i zbierającego żywność z kontenerów przy supermarketach zawsze będzie bardziej nośny społecznie (chociaż właściwie dlaczego?) niż wiersz matki-poetki, której „jedynymi”, przyziemnymi problemami są wysokopodłogowe autobusy, brak wind w centrum miasta albo wykluczające spojrzenia „młodych wykształconych z wielkich miast”, kiedy ta wraz z dzieckiem nie daje się wykluczyć z kultury i przychodzi z potomstwem do galerii, gdzie jeszcze – nie daj Boże! – chce je nakarmić piersią.
Jasne jest też, że w krytycznym opisie socjologicznym lepiej wygląda oddzielone od oddziałów psychiatrycznych szaleństwo (zwłaszcza gdy można się posłużyć bezpiecznymi w swej abstrakcyjności pismami Michela Foucaulta) niż depresja poporodowa albo – dajmy na to – milcząca trauma kobiety, która traci ciążę, a musi leżeć na wspólnym oddziale z matkami bliskimi szczęśliwego rozwiązania.
A skoro o „ostatecznych rozwiązaniach” i o kłopotach z wcieleniem mowa – to czy do najbardziej wyrazistych, nowatorskich i przejmujących „poetyckich inkarnacji rzeczywistości”, których tak wyczekuje Kasprzak, nie należałoby zaliczyć Dwóch fiatów i Obsoletek Justyny Bargielskiej, które to książki zmagają się z niewyrażanym dotychczas w polskiej literaturze doświadczeniem „niedowcielenia”, przedwczesnego wygnania z ciała nienarodzonego dziecka? Czy radykalna zmiana, jakiej Bargielska dokonała w języku literackim (po tym, jak realne życie dokonało druzgoczącej zmiany w niej samej), nie pociągnęła za sobą tak wyczekiwanej przez krytyków zmiany społecznej – zmiany w podejściu do poronienia zarówno samych rodziców po stracie, lekarzy, jak i zwyczajnych „gapiów” z forów internetowych?
I jeszcze myślę sobie głupio – czytając wynurzenia Kasprzaka na temat nowego urządzenia świata – że chyba łatwiej jest ogarniać ekologicznym, kolektywnym, ogólnym współczuciem cierpiącą naturę niż konkretnego cierpiącego człowieka; i może modniej jest walczyć w imieniu zwierząt niż w imieniu nienarodzonych dzieci (bo jeśli walczyć, to tylko o prawo do aborcji)… Tak, dokonuję teraz niesprawiedliwego skrótu myślowego, posuwam się do szantażu emocjonalnego. Przecież wcale nie chcę nawoływać nikogo do pisania poematów prolajferskich ani proczojsowskich, nie chcę też czytać publicystycznych wierszy o porodówkach czy trudach matki w wielkim mieście – bo po prostu nie wierzę wierszom zacietrzewionym w jakiejkolwiek walce ideologicznej. Tyle tylko, że to nie ja wzywam do wielkiej zmiany, która uczyni z poezji podatne narzędzie krytyki społecznej – ja tylko próbuję spojrzeć na rewelacje Kasprzaka z mojej eskapistycznej, głupiej, sowizdrzalskiej strony.
Zresztą można by się przy okazji zastanowić nad samym słowem „zmiana”, wymienianym przez Michała Kasprzaka często, ale tylko w liczbie pojedynczej, wpisywanym w szerokie filozoficzne paradygmaty, nigdy zaś nie odmienianym przez konkretne przypadki, nie mnożonym przez osoby, które z ową zmianą mają się konfrontować. Gdy krytyk spina wszystkie swoje wysiłki (a także wysiłki poetów wcielonych do jego krucjaty), aby opisać „świat po radykalnej zmianie”, choćby opis ten miał się odbywać „w próżni obowiązującego paradygmatu myślenia i aparatu dyskursywnego” (sic!), to jego nawoływania przypominają mi ulotkę Biura Podróży „Apokatastaza”, które w promocyjnej ofercie last minute obejmie poetów, krytyków & czytelników hurtowym acz przymusowym, nagłym & natychmiastowym zbawieniem & oczyszczeniem w ramach teorii krytycznej.
Witamy w nowym wspaniałym mieście z chmur!
Wielka Zmiana wieszczona przez Kasprzaka to idea kompletnie nieprzystająca do pojedynczych i stopniowych, znojnych i gnojących nas ludzkich zmian, którym codziennie jesteśmy poddawani i którym sami się poddajemy. Być może na tym niewzruszonym fantomie da się osadzić teorię krytyczną – jednak nie bardzo wyobrażam sobie (przynajmniej tu, po dziecięco-kobiecej stronie teatru cieni) poezję, która mogłaby po takiej wielkiej zmianie powstać. Bo tutaj, po mojej stronie, języki poetyckie – m.in. Krystyny Miłobędzkiej, Bianki Rolando, Justyny Bargielskiej, Agnieszki Wolny-Hamkało, Julii Fiedorczuk, Julii Szychowiak (o których napiszę innym razem, w tekście opartym na pozytywności, a nie negacji) – są może mniej nośne socjologicznie i mniej wzniosłe filozoficznie (chociażby dlatego, że trudniej o wzloty w abstrakcję, gdy się grzęźnie w codziennym krzątactwie), ale za to znacznie lepiej się inkarnują w ciepłym, żywym i drżącym mięsie rzeczywistości.
Kapitanom teoretycznej wzniosłości zaś chcę na koniec zadedykować prostą opowiastkę obejrzaną przeze mnie ostatnio w komiksowym teatrze cieni. Opowiastka ta – komiks dla dzieci Miasto z chmur Mirosława Stecewicza i Jerzego Wróblewskiego – nie należy do kanonu dzieł utopijnych, ale dobrze ukazuje złowieszcze aspekty zbyt radykalnej utopijności.
Oto na wyspie Umpli-Tumpli pewnego dnia pewien chłopiec ma sen – pomarańczowa zjawa chce mu przekazać ważną tajemnicę, jednak bohater (Funio) budzi się z koszmaru, gdy zaczyna mu wyrastać głowa bulteriera (poczucie derealizacji jak malowane!). Zaraz potem na wyspie zjawiają się kapitanowie, których stroje zostały zdjęte żywcem ze zdobywców i krzewicieli „nowego świata” doby napoleońskiej. Wraz z przybyszami (tej zbieżności oczywiście nikt na razie nie dostrzega!) na wyspie pojawia się siność (sine zjawy i takież plamy). Dzieją się też coraz dziwniejsze rzeczy – latarnie pełzają i syczą jak węże, kwiaty uciekają z ogrodów, siekiera sama rąbie drzewo, maszyna do szycia zaszywa cały dom, lalki (ach! lalki!) ożywają, olbrzymieją i dokonują destrukcji, woda zalewa pomieszczenia i nie daje się z nich wylać, a na domiar złego na wyspie pojawiają się sine sobowtóry umpli-tumpliczan…
Okazuje się, że jedyne antidotum na chorobę sinicy, jaka dotknęła społeczność Umpli-Tumpli, mają kapitanowie – radzą oni mieszkańcom przenieść się do nowego wspaniałego świata, a mianowicie do miasta z chmur. Mimo początkowych oporów tubylcy zaczynają współpracować z kapitanami przy wybijaniu okien i drzwi w chmurach. Gdy dorośli budują, dzieci zapamiętują się w nauce latania.
Tymczasem okazuje się, że również miasto z chmur zostało dotknięte sinicą – i faktu tego nie może ukryć nawet biała farba, którą jeden z chłopców na rozkaz kapitanów ma pokrywać siniejące miejsca. Za radą przybyszów umpli-tumpliczanie przenoszą się na wyższe piętro, a gdy i ono zostaje skażone – na kolejne, kolejne i kolejne. Czy coś może zakończyć tę ucieczkę wzwyż? W najgorszym przypadku – przekonują kapitanowie – konieczne będzie przeniesienie się z wyspy na inny ląd, a nawet na inną planetę.
Obłędne koło wznoszeń się, błądzenia w chmurach i „ponownych odnowień” (apokatastasis) zostaje jednak – tuż przed „ostatecznym rozwiązaniem” – przerwane przez dzieci. Wpadają one mianowicie na pomysł, że skoro wszystkie kłopoty zaczęły się od snu Funia, to w takim razie musi on po prostu ów sen dośnić do końca. Musi pozwolić, żeby jego głowa zamieniła się w łeb bulteriera – i dopiero wtedy usłyszy, co tak ważnego chciała mu powiedzieć pomarańczowa zjawa.
A co mu powiedziała? O tym sza, drogie dziatki. Doczytajcie sobie opowieść i wyinterpretujcie metaforycznie krytyczny sens, jaki jej tu nadaję. A teraz dobranoc, chłopcy, dośnijcie swoje sine zjawy i odszczekajcie się im sennym językiem bulterierów. Do zobaczenia rano, po barwnej, przyziemnej i namacalnej stronie teatru cieni!
Joanna Mueller
(1979) Urodzona w Pile. Poetka, eseistka, redaktorka, wielodzietna mama. Wydała cztery tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (Kraków 2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (Kraków 2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (Wrocław 2010) i intima thule (Wrocław 2015) oraz dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (Wrocław 2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące (Wrocław 2013). Redaktorka (razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) książki Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009). Mieszka w Warszawie, gdzie m.in. współprowadzi seminarium o literaturze kobiet „Wspólny pokój”.
Zobacz inne teksty autora: Joanna Mueller
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: