Frugo pojawi się na rynku konsumenckim dopiero za pięć lat. Ale wisi już w powietrzu. Wskazuje na to wiele kapitalistycznych znaków w Wyborczej. Frugo, choć go jeszcze nie ma, smakuje i odurza, jakby było świętym Graalem. Przedostaje się do butelek z oranżadą, szczególnie upodabnia sobie wieśniackie etykiety, próbując je zawstydzić swoimi tłustymi, światowymi literkami. Wypełnia soczki w foliowych woreczkach. Usiłuje zastąpić znane dotąd słowa, dokleić się do nich, stopniowo wchłonąć. Później paru progresywnych profesorów nazwie Frugo kapitalistycznym wirusem. Ich doktoranci dodadzą inne, nieco dosadniejsze inwektywy. Co na Frugo nie zrobi wrażenia. Ono miało od początku jeden cel, którego uczciwie nigdy nie ukrywało: uzależnić nas. To znaczy, zmusić do konsumpcji, czyli regularnego kupowania i wypijania. Z dumą i zadowoleniem. Za niewielkie pieniądze wielkie doznania. Tyle i aż tyle. Tymczasem drugiego i trzeciego czerwca ’91. miał pojawić się na rynku naszego miasta i jego błoniach ktoś na ten czas znacznie potężniejszy niż Frugo, gdyż konkretny i namacalny, do tego bardziej upajający.
Jan Paweł II, papież. Po prostu. I nie po prostu, gdyż papież Polak. Czyli Überpapież. Papież kaliber 44. Papież torpeda. I katiusza. Cokolwiek ktokolwiek sobie powie, jaki. On taki. Maksymalnie elastyczny, wedle potrzeb, tych prawdziwych i tych wygenerowanych przez oczekiwania ludu. Człowiek, a święty. Święty, a nadal człowiek. Dla niektórych bezdyskusyjny Bóg typu kiedyś świętej pamięci Diego Maradona. Niby w ludzkiej skórze, niby odziany w ludzkie szaty, a jednak Bóg.
Gdzie mu tam może podskoczyć jakiś przyszły kultowy napój czy inna kaloryczna lura, którą szyją w swoich główkach kreatywni z agencji reklamowych?
Gdyż to sam papież Jan Paweł II. Na trasie swojej czwartej pielgrzymki do Polski.
W jej ramach również w Lubaczowie. Mieście powiatowym w województwie przemyskim. Przemyśl to taka tutejsza Warszawa. Nieco mniejszy Jarosław to Kraków. Mniejszy Lubaczów – Poznań lub Wrocław, zależy co wywalczy z konkurencyjnym, nieco większym Przeworskiem.
Dzięki wpływom administratora apostolskiego, biskupa Jaworskiego, wieloletniego przyjaciela Pana Boga, znaczy, Jana Pawła II, znaczy, Karola, sztama hej!, nie było opcji, by ten człowiek w charakterystycznych białych szatach nie zaszczycił w końcu naszej lubaczowskiej metropolii, przynajmniej w wielowiekowej historii Kościoła. Doszło do zmasowanego lobbowania Lubaczowa jako obligatoryjnego punktu na mapie czwartej pielgrzymki papieża. Za dużo obietnic złożono oraz nacisków sprokurowano, żeby tu rychło zawitał w kilku konkretnych celach, a przy okazji z rozmachem pobłogosławił tej żyznej ziemi na polskich rubieżach, gdzie Lubaczów, Basznia Górna i Dolna, Horyniec Zdrój, a potem to już Ukraina bezkresna, bezwzględna, gdyż przeważnie prawosławna. Natomiast polska, czyli lubaczowska obfitowała w pracowitych dorosłych, ambitną młodzież i po całości mocnych katolików.
Ogólnie od kilku lat, jak całą tę komunę szlag trafił, powstał sprzyjający klimat na każdą inicjatywę, której uwieńczeniem miała być jakaś wielka, uroczysta msza. Matka wszystkich mszy. Gdziekolwiek spojrzysz, tam ów dumny, ofensywny katolicyzm zakwitał, owocował, a wcześniej pędy bezkompromisowo głęboko zapuszczał. Do tego niczym rosiczka wszelkie wrogie elementy, co próbowały, przedostać się do jego kielicha, sprawnie zwabiał i definitywnie pożerał.
W Warszawie prezydent Wałęsa panuje w pałacu zamiast w Stoczni Gdańskiej. Plus dwadzieścia kilo wagi w porównaniu z tym przeskakującym przez płot dekadę wcześniej chojrakiem. Premier Bielecki roztacza liberalną aurę na nowe salony. Niejacy bracia Kaczyńscy, prawdziwe gnomy z twarzy i intencji, tworzą swoją pierwszą wodzowską partię. A ja, na imię mi Janek, na spółkę z moim przyjacielem, nomen omen, Pawłem próbujemy zrobić wszystko, by „stracić cnotę”. To taka nasza mała, prywatna, definitywna transformacja, kurwa, bo czemu nie? Czujemy potrzebę zmiany, dobrze wiedząc, że to nic nie znaczy, my chcemy, ale znajdź takich, co poczują podobnie.
— Januś, za rok matura, wstyd tak nie zaliczyć tego i owego? — Co się spotykamy po lekcjach, to powtarza to samo Paweł. Podkręca, judzi i wchodzi bardzo, bardzo głęboko na ambicję. — Bo, Januś, wstyd jak pryszcz na jajach. Nie takie miernoty w ocenach zrobiły to przed nami. Słyszałeś o Bartku?
— Małeckim?
— Sreckim. Bez znaczenia. Ty po nazwisku, Januś, ja po handlu, że tak się wyrażę.
— Nie gadaj.
— Błagam. Podobno miał trójkąt.
— W sensie? Że co, sprawa z geometrią?
— Pierdolnę zaraz. Nie, kurwa, nie taki z matmy. Z życia, Januś.
— W sensie…
— Nie gwarantuję za sobie! Udajesz głupa czy co? Miał… Z tą chudą Zośką i jej koleżanką Baśką. Wiesz, rudą, mówią na nią Liska, „daj kitę, daj pogłaskać kitę”, co jej matka się niedawno powiesiła. Wyszło, a plotkarze zapodali dalej, że jej mąż jeździł do Lwowa sprzedawać jakieś graty, a na boku dupczył. Ale żeby. Dupczenie ludzka spawa. Tata Baśki nie jakąś Tatianę, tylko Iwana dupczył, czujesz? Dobre, co? Poza tym babka została ajentką spożywczaka, nic się tam nie zgadzało, manko na manku. To ją pewnie dobiło. W sumie dziwne, baby rzadko się wieszają, jeśli już, jakieś tabletki, żyletki, ale żeby tak sobie pętlę założyć, wejść na stołek, bach, jeb, biedna Baśka. Bartek to wykorzystał, troszkę czułości zaoferował. Niezły cwaniaczek, co? Potrafi sprzedać współczucie. Za konkretny konkret — Paweł spróbował dźgnąć mnie w bok, w ramach „no wiesz, tylko się tak wygłupiam”, ale mu nie wyszło, uchyliłem się. Co pozostało, to westchnąć w odpowiedzi.
Więc westchnąłem. Paweł miał ubaw z opowieści. Mnie zrobiło się przykro. Zazdrość mnie zżarła. Taka pokrętna, że chcę, ale się brzydzę, ale nadal chcę, bo nie chcieć nie potrafię. Paweł, jakby wyczuwając moją zachłanność na wyznania i ploteczki, nadawał:
— …Bartek, zapuścił kłaki, założył koszulkę z prasowanką Cannibal Corpse i zaczął zgrywać metala. Zadeklarował się w naszym liceum Kościuszki jako oficjalnie pierwszy niewierzący lub satanista, dla niektórych, nie do wiary, to to samo. Od razu do złego od pyty dziewczyn przywiało. Dziewczyny tak mają, Januś, muszą się wyszumieć, nim staną się przykładnymi mamuśkami, jak mówi z kolei moja mamuśka.
— Przecież wiadomo, że my pierwsi tacy… — Próbuję przerwać przyjacielowi słowotok. — Jeśli Bartek to zrobił, to prędzej mi tu kaktus wyrośnie! — Pokazuję swoją rozwartą dłoń. — Jak nic ściemnia, poszedł na całość.
— A jednak widzisz, cwaniaczek tak dobrze potrafi się sprzedać, że z niego taki wykolejeniec, taki do schrupania przez grzeczne picie, demon w ludzkiej skórze, a do takich garną się zbuntowane laski.
— Fakt, w naszym mieście takich nie brakuje.
— Januś! Lubaczów to jeszcze musi się rozkręcić, żeby sobie zasłużyć na miano miasta z porządnego zdarzenia. Wiesz, jakieś większe skandale, opisywane w krajowej prasie, znani stąd ludzie gdzieś w stolicy, co coś osiągnęli, coś pokazali, takie sprawy. A Bartek wyczuł ducha czasów. Nie dość, że poznał dwie, to jeszcze poznał je jak trzeba.
— Może ściemnia — oponuję. — Kupiłeś to, podjarałeś się i teraz marzysz, by go przebić.
— Słuchaj, Januś, może sroże, fama poszła. Umrze nagle koleś, wiesz, robi jakieś koktajle z chuj wie czego, ale przy okazji sprzedaje się jako niuchacz, w każdym razie jak umrze, to jako bohater, do tego były prawiczek. Nie grzeczny misio, co ani kropli miodu pszczółkom z ula nie podebrał. A my?
A my, niby takie bystrzaki, kujony, humanistyczne monstra, nic a nic. Jakie tam dla nas Zośki czy Baśki. Jedynie dłonie są naszymi stałymi dziewczynami.
Tak, Paweł miał rację. Papież się do nas zbliża, a my ani w prawo, ani w lewo. Czekamy bezczynnie jak pusty kosz na śmieci. Kosz przynajmniej się do czegoś przydaje w przeciwieństwie do nas. Poza tym mamy dosyć „randek” z pannami z Cats czy innych świerszczyków. Wyglądamy spoko, jesteśmy spoko, tylko nic w tych sprawach nie jest u nas spoko. Nosi nas i roznosi. Dłużej tak nie pociągniemy, choćby nawet dwóch papieży zstąpiło na naszą lubaczowską ziemię i nakazało dziewczętom w ramach odpuszczenia wszystkich przyszłych grzeszków, by zachęciły swoje biodra ku wiadomym przygodom.
A my, ja i Paweł tęsknimy za fajnymi, niepapierowymi. Na dotknięcie, całusa i coś więcej.
Dzieje się tego ciepłego czerwca, w którym inflacja tuczy się słabością gospodarki, a gospodarka chudnie przez odpływ pieniądza. Skomplikowane? Wcale nie, pod warunkiem, że masz rezerwy dolarowe pochowane w majtkach, rajstopach i kalesonach. Lub jesteś obrotnym cinkciarzem, dobra, byłym kierownikiem Pewexu.
Ale się dzieje na naszej lubaczowskiej ziemi. Co udziela się każdemu, wierzącym, a ich większość i niewierzącym, a ich mniejszość, Paweł i ja, może ten cały Bartek, kto wie. W telewizji mówią, w gazetach piszą, zaczęła się transformacja, nowa nadzieja, nowa Polska, a my, spostrzegawcze gnojki, jakoś tego nie widzimy. Co było, to nadal w resztówce , a co jest, to zdaje się być jeszcze bardziej. A czego nie ma, to już raczej nie będzie.
Będzie za to Jan Paweł II. Namacalnie i widzialnie.
Media w liczbie kilku ekip telewizyjnych zjechały do Lubaczowa. Wozy transmisyjne, latawce, dmuchawce i kamery zleciały się nad hektarami pól, gdzie dopełni się bezdyskusyjne misterium, supermsza koncelebrowana przez Jana Pawła II i jego dwór arcybiskupich szych.
Nie wiadomo, czy przed południem, czy już po wylądował w tajnym miejscu śmigłowiec z papieżem. Raczej po. Plan był prosty. Po zstąpieniu na lubaczowską ziemię Jan Paweł II wsiądzie do swojego legendarnego papamobilu i pod wieczór, dzień przed igrzyskami mszalnymi, przejedzie wyremontowanymi ulicami Lubaczowa do siedziby ziomka, biskupa Jaworskiego. Tam sobie chłopaki pobiesiadują, opowiedzą o ważnych sprawach, rzucą paroma błyskotliwymi aforyzmami w duchu swojej wiary, po czym gość uda się na spoczynek. Na drugi dzień, po sekwencji spotkań z dziennikarzami oraz dygnitarzami kościoła, papież będzie gotowy na najważniejszy event tego dnia. Oczywiście, nikt wtedy nie znał tego słowa oprócz naszej licealnej gwiazdy, ekscentrycznego, za to błyskotliwego nauczyciela języka angielskiego, „myster” Swatkowskiego. Wszyscy zgodnie przyszły event przeżywali. To było coś. Takie coś czasem nigdy się nie zdarza, jak przerwany łańcuch ewolucji, kiedy małpa z powrotem w jakąś pramałpę się przeistacza.
Przez te dwa dni Lubaczów jest stolicą naszego kraju. Nawet lokalni ateiści, czyli my plus Bartek, może jeszcze jakieś ukryte resztki komuchów, sierot po PRL-u uczą się „Ojcze nasz”, tak się im udziela wyjątkowy nastrój. Wyjątkowy nastrój i świadomość, że chcąc nie chcąc są świadkami jednej tysięcznej historii, epizodu, który mimo wszystko zostanie gdzieś odnotowany. Zostaną po nim pamiątki, wspomnienia i ścianki obrazków w Muzeum Kresów w Lubaczowie. Prawdopodobnie już nigdy nikt tak znany na świecie, do tego ważny, prawie już święty, na pewno nie człowiek, raczej Bóg, nie zaszczyci naszego regionu.
My, no cóż. Sceptyczni jak to prawie siedemnastolatkowie, na dodatek u kresu swoich prawiczkowych granic, też suniemy tam, gdzie rozegra się główne wydarzenie z udziałem nietuzinkowego papieża. Wiadomo, jaki scenariusz i czego się spodziewać. Nic szczególnego się nie wydarzy, choć wydarzy się coś szczególnego.
Jest gorąco. Mało powiedziane. Czyżby papież użył swoich tajnych mocy, żeby w tych dniach niebo pozostało lazurowe, trawa biła intensywną zielonością, zaś sumienia wiernych pozostały nad wyraz spokojne.
— Stary, ja się zesram, jak tam dojdę. Ile jeszcze?
— Ty tak zawsze?
— Co zawsze, Januś?
— Tysiąc razy ci mówię, jestem Jan, Janek, nie, kurde, Januś.
— Podziękuj polszczyźnie — odpowiada protekcjonalnie Paweł. — Może kiedyś ładna ta języka była, teraz to coraz bardziej będzie nas irytować. Mówię ci, Janek, nie ma to jak angielski, bez tej pieprzonej odmiany przez przypadki. Czemu każde słowo w polszczyźnie musi dać się wyginać i naginać, kurwa, to nie cyrk, nie joga jakaś, nie może po prostu przypominać odpornej na zgięcia blachy beemeki, co?
— A wiesz, że papież to poliglota.
— E tam, liznął co nieco włoskiego i angielskiego jak klasyczny emigrant i zgrywa szychę. Oddam parę tysi z swojej książeczki oszczędnościowej, że naszemu „myster” Swatkowskiemu to nie dorówna nawet do tych jego śmiesznych wąsików. — Paweł niepotrzebnie zrobił przytyk do wyglądu naszego nauczyciela, który dzięki powyższym patentom upodabniał się do angielskiego lorda.
— Myślisz, że ściemniają z językowym darem Jana Pawła?
— Ściemniają, stary, ze wszystkim! Od prawie dwóch tysięcy lat.
Cały pyskaty Paweł. Blondyn na jeżyka, ładny ogólnie, błękitne oczy, proporcje jak należy, że niektórym dziewczętom robi się niespokojnie tak w ogóle, a przynajmniej niektórym okulary parują. Od kilkunastu tygodni Paweł jest ofiarą brutalnego trądziku. Cały nim zainfekowany jakby poczwórnie. Ja też w fazie rozwoju jeszcze w wersji lekkiej. Na razie nie lepszej urody, pryszcze szczególnie upodobały sobie moją brodę. Zakulisowo robią najazdy na nos, co rozsierdza mnie za każdym wyciskaniem. Nic nie pomaga, żadne cudowne płyny ani kremy. Reklamy obiecują gładką cerę, gówno jednak obiecują. Tyle pokrętnie dobrego, że przy Pawle wydaję się Adonisem, priti bojem, jakby powiedział wspomniany „myster” Swatkowski, nasz charyzmatyczny nauczyciel angielskiego, taki, co to przy okazji każdej lekcji zapodaje nam swoje pokrętnie konserwatywne poglądy polityczne, wykłóca się z uczniami, jakby on i oni byli posłami w Sejmie. Poza tym ma to coś, taki pedagogiczny i autorytarny magnes, że chce się wkuwać kolejne słówka, byle mu się przypodobać. Wracając do nas, Paweł nadaje się całościowo do wyduszenia, ja częściowo, typowy nastolatek, który potrzebuje jeszcze około trzech lat, trochę piw i nastu gramów zioła, by zmężnieć. Plus coś jeszcze, lepsze niż wszystkie nałogi razem wzięte, związane i w worku próżności utopione. Paweł twierdzi, a ja mu wierzę, choć już wtedy w nic nie wierzę, w co wierzyć nam każą:
— Jak tego nie zrobimy, to prychali pojawi się jeszcze więcej. Mówię ci, Januś, znaczy, Janek. Wystarczy jedna akcja. Wchodzisz i wychodzisz już czysty. To, co się w tobie gotowało, przestaje. Spuszczasz i wypuszczasz. Taka to filozofia.
Jeśli taka, to ja jestem jej reprezentantem. Gotowy na wszystko. Paweł, jak to Paweł, mocny w słowach aż do wyrzygu. Dobry kumpel. Fajnie, że zaprzyjaźniliśmy się kilka lat temu. Było parę kryzysów jak to u młodzieniaszków, tym bardziej u młodzieniaszków, szczeniaków i wyrostków, ogólnie podobna komitywa, zamiłowanie do heavy metalu, później trash, teraz death. Ach death, uwielbiany przez młodzież, znienawidzony przez dorosłych.
Słońce jakby dostało zlecenie od sił najwyższych, by tego dnia dopiekać jak należy wszystkich grzeszników. Żadnych chmur ani tym samym deszczu. Śródziemnomorska aura. Znak uznania ze strony niebios. Gdzie papież zawita, tam klimat najlepszy z możliwych. Choć dziś już około dwunastej robi się zbyt gorąco. Przybyli zewsząd grubymi tysiącami pielgrzymi wykupują w pośpiechu z prowizorycznych straganów wszystkie możliwe nakrycia głowy. I napoje. Również piwo. Zwłaszcza piwo. Choćby ciepłe, chłodzi od żrącego nadmiaru zdrowasiek i innych zawodzeń. O piwie bezalkoholowym, takim zero procent, a nie zero i pół, bardziej stosownym do oprawy, nie ma mowy. Nie istnieje takie piwo. Nikt nawet nie pomyśli, że piwo czy wino mogą być bezalkoholowe, jak to, że kobita musi rządzić w kuchni, być szyją, nigdy głową, co umacniają dowcipy i przysłowia. Kobita zatem musi gotować i zajmować się dziećmi, nawet najbardziej wyzwolona. Wujowie zapytają, a niby od czego, kobito, od czego? Matki podające nam niedzielny obiadek, mnie i Pawłowi są oczywistością jak zlewozmywak w kuchni. Politycy mówią rozanieleni o transformacji, demokracji, teokracji, matki zaś marzą o konkretach, o zmywarkach. Politycy zapowiadają rozprawienie się z komuną, matki najchętniej rozprawiłyby się z tymi typkami na kanapach, mężami wpatrzonymi tępo w telewizory. Od kilku lat kolorowe, za to wciąż uparcie emitujące czarno-biały obraz świata.
— Czekają na nas, wiesz? — pyta mnie Paweł. Właściwie to oznajmia. Paweł, pomimo leksykonu ambicji, by realizować się jako erudyta i felietonista, może pisarz, może ktoś podobnie niesamowity, ostatecznie, na początku kolejnego wieku, zostanie sprzedawcą w sieci komórkowej. Będzie mistrzem pytań, odpowiedzi i podpowiedzi, co pozwoli mu opylać takie ilości abonamentów, że kupi sobie willę z basenem. Uwaga, nie u nas, bo zazwyczaj zimno w dupę, a zwłaszcza w nos, nawet bez prychali, jak mi napisze w jednym z pierwszych e-maili. Kupi tę posiadłość gdzieś w Prowansji, tej najcieplejszej, najbardziej prowansalskiej, skąd pochodzą najlepsze zioła, to znaczy przyprawy na świecie.
— Wiem — tak czy owak odpowiadam. — Pewnie, jak się umówiliśmy.
— Stary, ty może ogarniasz rozprawki, ale kompletnie nie masz pojęcia o babkach — wżera mi się w ambicję Paweł. Nie chcę iść z nim na noże, nie przy Janie Pawle II i całej tej celebracji. Odpowiadam na spokojnie:
— Spierdalaj, mentorze.
— Januś!
— Pawłuś!
— Sektor szósty, tak ustaliliśmy, pamiętasz?
— Jasne, szósty. Mamy wejściówki na czwarty, ale udamy głupa i pójdziemy, gdzie pójdziemy.
— Januś, jeśli nie dojdziemy, dobrze wiesz, co cię czeka?
Nie odpowiadam. Paweł gra na swoje, przy okazji wspierając się mną. Tak instynktownie. Bo co dwóch hardych nastolatków, to nie jeden. Jeden zawsze pozostanie dziwakiem, podejrzanym o zespół Aspergera czy inne przypadłości. Dzieciaki, tym bardziej wyrośnięte dzieciaki muszą grasować w stadach. Wtedy są wiarygodne. Jeden dzieciak to dzieciak, z którym nikt się nie liczy. Kilku dzieciaków to już grupa, której schodzi się z drogi. Mogą przywalić. Mogą cokolwiek.
Chciałabym krzyknąć na cały głos, chciałbym zamienić się w megafon:
— Ja chcę. Naprawdę chcę!
Odpuszczam. Robię gest bez gestu. Paweł mruga. Podaje mi butelkę z wodą. Chłepczę zachłannie. Oddaję. Paweł pije. Zbieramy siły. Nie pomogą nam żadni święci. Znudzeni całym przedstawieniem. Jan Paweł II przygotowuje się do mszy. Skurczysyn, ma energię. Potrafi wyczuć konteksty. Niezły mózgowiec, mimo że wierzy w niepokalane poczęcie i inne bajkowe podania. Urodzony maestro zarządzania wiarą. Dziadek od serducha, zakochanego w nieusuwalnej triadzie piekło, czyściec, niebo. Ofiara matematyki teologii. Pionek na szachownicy dogmatów.
Plutony ministrantów maszerują dziesiątkami na ogrodzone na planie stref lubaczowskie błonia, które znajdują się za filią fabryki maszyn Befama przy ulicy Mazury 1. Maszerują te plutony, dzieciaczki i misiaczki, wielu z nich nie ma pojęcia, dlaczego tu są, dlaczego muszą tu być. Kiedyś, za pięć wieków jakiś człowieczek przyszłości uśmieje się z tego owczego pędu, kolejnej błazenady ludzików żądnych życia wiecznego. Nie zmienia to faktu, że jak jest, tak jest. Maszerują te plutony ministrantów w fotogenicznych komżach, zgranie i karnie. Robią wrażenie. Jak kiedyś junacy. Albo później harcerze. Albo jeszcze wcześniej Hitlerjugend. Obezwładniająco młodzi, do wielofunkcyjnego wykorzystania przez wszystkich ważnych.
Słońce nie skąpi siebie lubaczowskiej ziemi. To ziemia, która jest płodna. Wyrastają z niej pracowici, przeważnie uczciwi ludzie. Nie szukają na siłę fajerwerków. Nie lubią cyrku i pokazówek. Niepotrzebnie tylko zakłada się im korony cierniowe. Zdają się tu nie pasować, jeśli są przyzwoici. Wtedy zamiast za mądrych uchodzą za głupców, a to nie tak. Gdyby nie druga wojna światowa, rządziłby w Lubaczowie judaizm. W wersji mocno europejskiej, bez ortodoksyjnego zaklatkowania. Niestety, nawet tak unikalne miasto zostało wyplenione z żydowskiej inteligencji. Pozostały nieliczne, szlachetne resztki, poukrywane, nieświadome często swojego potencjału.
Jan Paweł II jest prawdziwy, namacalny, ma gadane, zapuszcza żarciki i amen. Kto nie rozumie, ten nie poczuje. Kto nie poczuje, ten nie tylko nie zrozumie, a jeszcze bezsensownie jak Paweł i ja zapyskuje. Niepotrzebnie. Papież krzywdy nam bezpośrednio żadnej nie zrobił, równy chłop, kto nie pojmie, temu z Bogiem!
Kilka dni temu nastąpił najazd pielgrzymów. Ci ważni zamieszkali w wybranych domach prominentnych mieszkańców Lubaczowa, którzy zgłosili się do gospodarskiej akcji. Ci mniej ważni, katolickie płotki i śledziki, zostali rozmieszczeni na polach namiotowych w wyznaczonych miejscach. Miasto zapewniło im częściowy catering, słowo wtedy nieznane (nawet „myster” Swatkowski jako tako nie rozumiał jego pełnego znaczenia), a praktykowane jako wikt i opierunek. Zdziwiłby się obecny burmistrz miasta, gdyby wiedział, skąd przybyli. Zjawili się nawet jacyś ciemnoskórzy, co było ewenementem na tej szerokości geograficznej. Nie tyle, że tacy jacy, ale inni niż my. Że im się chciało tyle popylać do naszego Lubaczowa, to szok i podziw. Musieli liczyć się z trzepanką na granicach. Próbom wymuszeń łapówki. Dzielni ludzie. Widocznie mocno wierzą w swój cel.
Jak i my. Paweł nawet bliżej. Niecały miesiąc temu, szwendając się to tu, to tam, jeszcze niestety bez dowodów osobistych, za to z erekcjami jak dziesięć sztywnych palów Azji poznaliśmy w pubie Pod Jeleniem dwie dziewczyny. Bożenę i Anię. Z klasy D. My byliśmy z A.
— DAdzą — zażartowałem, akcentując co trzeba. Paweł w mig pojął.
— Januś, mój geniuszu, tak! — odpowiedział Paweł. — Obyś okazał się prorokiem — pogroził mi palcem.
— Weź się!
— Wiesz dobrze, że my z A jesteśmy elitą licealną. Najlepsi z najlepszych.
— Ci z B wcale nie gorsi.
— Wiadomo, musieli podzielić, inaczej nasza klasa liczyłaby sześćdziesiąt osiem duszyczek.
— No ale C, faktycznie, jakieś niewypały — dodaję złośliwie.
— He, to pomyśl, jakie w D. Głupie laski, ledwo skończą szkołę, zaciążą i tyle ich świat zobaczy — zawyrokował Paweł. — U nas w A każda taka cnotka szanuje się jak nie wiem co, a w D to same wyluzowane dziewczyny. Te z A to zajdą daleko po studiach, te z D to przed. Nawet nie przed, bo na żadne studia się nie wybierają, hehe, mówię ci.
— To się okaże. Nie bądź taki pewny.
— Janek, to ci zdradzę. Te panny, z którymi Bartek…
— Nie mów…
— D, D, he!
Niektórzy od małego są mistrzami propagandy. Kończą albo w reklamie, albo w polityce. Paweł najchętniej skończyłby jako kierownik domu kultury, a nasz lubaczowski zawsze był niezły. Nie tyle ciepła posadka, co wymagająca. Ostatecznie, jak już wiadomo, Paweł wcale tak nie skończył. Czekała go nie kultura, tylko sprzedaż. Na wielką skalę, dzięki której rosnąć miało PKB Unii Europejskiej. Tak, właśnie pryszczaci wyciskają niekiedy najwięcej dla wspólnego dobrobytu.
Tyle dobrego, że zmierzając na błonia mieliśmy sprecyzowany cel. Jan Paweł II miał nam w jakiś pokrętny sposób ułatwić jego osiągnięcie. Dzięki jego obecności coś się działo, mocniejsze niż odpalone magnetowidy z pirackimi kasetami VHS, które z kanciapy ulokowanej właśnie w domu kultury wypożyczał całemu miastu jakiś mistrz przedsiębiorczości.
— D, D — powtarza Paweł.
Zazdroszczę mu entuzjazmu. Jesteśmy byle jak ubrani, spodnie nijakie jak kurs waluty mongolskiej, koszulki z prasowankami Iron Maiden, których nikt jeszcze nie nazywa T-shirtami. Paweł narzucił sobie na kark pacyfkę, że niby pokój dla całego świata, ma fazę na muzykę The Doors, więc jak nie gada o seksie, to gada o Jimie Morrisonie, którego biografię „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” niedawno przeczytał. Ja dla równowagi zawiesiłem taniuchny brelok w kształcie pentagramu. Że taki ze mnie szatan, wywrotowiec, a kto, może nawet wykolejeniec. Paweł uważa, że ściemniam, bo skoro w tak młodym wieku jestem tak starczo wręcz niewierzący, to jak mogę obnosić się z satanistycznym znakiem? Choć buzuję od nadmiaru lektur filozoficznych, nie potrafię wyjaśnić tego paradoksu. Ani wybronić swojej szczeniackiej przekory. Tym bardziej, że ukryłem pentagram pod koszulką, na tyle przytomny, że właściciele wisiorków z krzyżem mogą mi go zerwać i jeszcze przywalić w drugi policzek.
Być może Jan Paweł II nieco w tym pomoże. Wszelkie durnowate paradoksy wieku dojrzewania do ostatecznej, nieodwracalnej transformacji w dorosłego, który praktycznie nie ma szans na zmianę poglądów oprócz zmiany ciała na coraz starsze. Już sama świętobliwa obecność papieża, gdziekolwiek wyląduje i przejedzie swoim papamobilem, sprawia, że głupki nieco się ogarniają, a ci bardziej ogarnięci szybko się intelektualizują. Nawet przeciwko niemu.
Tak czy owak dokonuje się wielki dzień dla Lubaczowa. Jesteśmy drobinkami w piaskownicy frekwencji. Setki tysięcy ludzi. Nie wiernych, bo mnóstwo takich jak my zmierza na uroczystość, by odhaczyć to i stać się częścią historii. Zmierzają z ciekawości, z przekory, z braku laku, jak to się potem będzie mówiło. A jeśli nie zależy im na niczym, to chcą dorobić się jakiegoś wspomnienia. Z tych fabularnie ciekawszych. Co by nie mówić, msze z udziałem papieża to jednak nie odpusty. To wielkie wydarzenia, które kiedyś socjologowie nazwą eventami duchowymi. Lepiej czy gorzej, lepiej być tam, gdzie coś się dzieje niż miętosić swoje ego w samotni, z pretensjami do świata, że mógłby być ogólnie lepszy, ale, sorry, nie zamierza.
Ja i Paweł płyniemy w strumieniu pielgrzymów ulicą 3 Maja, co zaraz za mostem przechodzi w Jana III Sobieskiego, by kilkaset metrów dalej skręcić w ulicę Mazury, która stanowi punkt odniesienia dla rozległych lubaczowskich błoni ciągnących się od niej aż do rzeki Sołotwa, kończącej swój żywot jako dopływ Lubaczówki. Moduł przeznaczony na megamszę podzielony został na kilka sektorów. Inaczej ludzie dobrej woli pozabijaliby się w ścisku i przemocowej chęci bycia jak najbliżej ołtarza.
Przybywamy do sektora szóstego. Nie wiem, jak nam się udało, bilety mamy na czwarty. Przy bramkach wdrożono ostrą selekcję. Paweł dwoił się i troił, byle udać, że ktoś na niego czeka z ostatnim namaszczeniem w sektorze szóstym. Przy okazji powstało zamieszanie, kilku krewkich, podpitych Ukraińców wdało się w bójkę z ochroniarzami. Zresztą słusznie, bo żądano od nich, mimo okazanych wejściówek, po dziesięć dolarów za wpuszczenie. Ukraińcy z bożą czy inną pomocą dopięli swego. Jeden ochroniarz już na zawsze pożegnał się z lewą górną dwójką, drugi doznał podwójnego bólu towarzyszącemu złamanym kciukom.
Przeforsowałem z Pawłem prowizoryczne taśmy rozdzielające sektory. Dzięki bijatyce nikt nie przejmował się chłopakami, którym zachciało się krążenia w tę i we w tę. Za niecałe pół godziny rozpocznie się historyczna msza. Czuło się napięcie w powietrzu, jakby rzeczywiście pojawił się Duch Święty. Gorączkowo szukaliśmy w tłumie Bożeny i Ani. Miały tu być. Taka randka. Obiecały. Przynajmniej wtedy Pod Jeleniem. Fundowaliśmy im piwo z naszych mizernych, wycyganionych kieszonkowych. Pod Jeleniem było wyrozumiałym pubem, w którym nie obowiązywały dokumenty tożsamości. Nikt nie pytał, jeśli przekroczyłeś średnio sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, ile masz lat i dlaczego zamawiasz na raz cztery kufle Leżajska. Kiedy pojawiło się Frugo, pojawiły się pytania o wiek. I wymowne nie, jakby to było USA i wymagane dwadzieścia jeden lat, kiedy możesz legalnie kupić alkohol. Frugo nie będzie miało procentów, natomiast stanie się znakomitą przechowalnią dla nich, również dzięki szklanej butelce — popularną popitką i nieodłączną towarzyszką biforów i afterów, lata później, kiedy te słowa zadomowią się w pijackiej polszczyźnie.
Paweł natychmiast przylgnął do Bożeny. On komiksowo przetrądzikowany blondyn, ona lekko, równie komiksowo puszysta okularnica. Pełna na twarzy, w cyckach, biodrach i tyłku, o hojnie napompowanych udach nie mówiąc. Ale w taki dziewczęcy sposób, więc prawie niezauważalnie, dopiero po kilku latach rozsadzi ją na złe. Mnie z rozdania przypadła, że tak powiem, Ania. Chuda, wysoka tak, że prawie wyższa ode mnie. Według mojej chłopięcej, nienasyconej wówczas miary, w piersiach była jak należy, marzenie razy dwa, zgrabna, fajna dziewczyna z małego miasta, którą dopiero czeka kariera gdzieś tam daleko. Albo nie. Nikt tego nie wie. I wiedzieć nie chce. Teraz najważniejsze amory między nami. O ile Bożena lgnęła do Pawła tak od razu, jakby to była jakaś miłość od pierwszego spojrzenia, to Ania do mnie niekoniecznie. Nie tyle, że od razu zaliczyła mnie do „nie w moim typie”, ile zaczęła bąkać o jakimś jej legendarnym facecie, o trzy lata starszym, już studencie, więc dla mnie co najmniej doktorze habilitowanym, co to w Warszawie mieszka, studiuje na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, słowem, jest inteligenckim Bogiem równym prawie papieżowi. Trochę zbiło mnie to z tropu, jak to tak, ze starszym konkurować, na pewno doświadczonym, do tego na studiach, poważnym facetem, który jakimś cudem kręci z siksą z trzeciej licealnej, klasy D…
Kiedy, przepraszając na chwilę dziewczyny, poszliśmy z Pawłem do toalety, ten znad sąsiedniego pisuaru powiedział:
— Januś, ona, uwierz mi, pierdoli. Na pewno ją ciągnie. Jeśli nawet nie ściemnia z tym dziennikarzem, to proszę cię, on tam sobie w stolicy puka jak popadnie i co popadnie, a ta tu robi z siebie żelazną dziewicę. Daj spokój, startuj, piłuj, obiecuj, cokolwiek, że tu i teraz, a nie, że jak dziennikarska pasza z Warszawki przyjedzie, to zaaranżuje niespontaniczne bzykanko.
Paweł, blond diabełek. Miał rację. Po zaledwie drugim piwie wszechśliczna Ania roztkliwiła się nad swoim losem okazyjnej dziewczyny i nie pytając mnie o zdanie w ramach swojego pokrętnego pocieszenia wpiła mi się w usta. Ale jak. Rany, Janie Pawle i Frugo, tak, że normalnie poczułem jej język na moim języku razy pięć, a potem ten język zdawał się nurkować bez jakiejkolwiek cenzury w głąb mojego przełyku. Spektakularnie się wydłużył, całe gardło wypełnił, aż mi tak błogo się zrobiło, że… Tak działają pierwsze, nazwijmy je grzecznie, pocałunki. Choć w tym przypadku zaawansowane jak egzamin z mandżurskiego dla tłumaczy przysięgłych. Przeprosiłem, pognałem do toalety, ogarnąłem się, jakby każda higienistka doradziła, i już wiedziałem, że Pawłowi Bożena, a mnie Ania pisana. Jeśli nie dziś, to za chwilę. Amen w lędźwiach.
— Ha, jesteście, świetnie — kwituje Paweł. Przypominając, jesteśmy w sektorze szóstym. W nim co najmniej kilka setek wiernych. Traf, natychmiast widzimy Bożenę i Anię. Jakby z masy nijakości wypchała je jakaś cudowna siła. Świetnie ubrane, absolutnie niestosownie do sytuacji. Przyszły na mszę, ubrały się jak na randkę. To napełnia nas nadzieją, Paweł puszcza do mnie oko, ja puszczonym okiem odpowiadam. Idziemy w ich stronę. Dziewczyny mają na sobie zwiewne sukienki. Ich nastoletnie biusty prawie się z nich wylewają. Bożeny to już prawie w bliźniaczy wodospad się zamienia. Ania jak modelka, zabija swoją figurą. Bożeny kreacja w kwiatach, Ani w abstrakcyjnych wzorach. Skąd dorwały się takich kiecek, w tej lokalizacji to prędzej z wypadów do Berlina i Ku’damm. Mienią się, dwoją, troją, jesteśmy oszołomieni. Młodziutkie, wcale nie niewinne. Czymże jest niewinność, jak nie kartą kredytową, która już teraz musi zostać spłacona. Wtedy nie mieliśmy pojęcia o kredytach, o kartach, o wszystkim, co wykraczało poza ramy naszego minionego dziecięctwa, aktualnego nastolatkowania i przyszłego stawania się dorosłymi. Jan Paweł II miał to za sobą. Idealny, spełniony, teraz w Lubaczowie, jutro w Kalkucie. Watykański Tony Halik.
Ale nic, działamy. Bożena Pawła. Ania moja. My, chłopaki, właściciele cudzych ciał bez aktów notarialnych. I byłaby to natychmiast udana randka, wstęp do kontynuowania spotkania po mszy, gdyby nie okoliczności poboczne.
Okoliczności w liczbie pięciu osiłków z zawodówki. Stali obok. Jakby czekali. Zwyczajni, czujni. Wkurzeni, że dziewczyny odwróciły się od nich, przerwały rozmowę i witają jakichś pedałków, czyli mnie i Pawła.
— Hejka — rzuca na naszą zgubę Paweł.
Niby zacne chłopaki, baza dla małej przedsiębiorczości, proletariusze i niechybni ojcowie przyszłego pokolenia prekariatu. Niby wszyscy OK, ale jak się okazuje, po paru grzecznościowych bluzgach i autoprezentacjach, jeden z nich to kuzynek Bożeny. Namówił ją, by uczestniczyła z nim we mszy. Bożena ściągnęła Anię. I tak tu zostały. Czekając przy okazji na nas. Wszystko się im spinało, były pewne, że pogodzą antagonistyczne fronty, jak to naiwnie wyobrażają sobie dziewczyny raczkujące w wymagającej sztuce flirtowania i równoczesnego trzymania na dystans wszystkich drapieżników.
Kiedy się pojawiliśmy, czterech kumpli kuzyna już je czarowało. Precyzując, otoczyło i szczerzyło wilcze zęby. Gotowi je zjeść do ostatniej kosteczki, a rozerwać każdego potencjalnego myśliwego. Obiecywali im nie wiadomo co. Jakieś przegrywane kasety VHS z nowościami z Ameryki, Rambo któryś tam, co akurat dziewczyn wcale nie interesowało, cuda złotówkowe, wianki dewizowe. Cwaniaczki z zawodówki, mistrzowie tłoczenia, arcymistrzowie grania w sztole, jeb, jeb, raz na dłoni, raz pod dłonią. Tacy się nie patyczkują, nie owijają w bawełnę czy stare gazety, to z Pawłem wiedzieliśmy. Bez ociągania się, zagrywek typu „grzeczny chłopak bywa szarmancki w ograniczonym zakresie” przechodzą do rzeczy. W praktyce dużo mądrzejsi od nas, tak zwanych humanistów. Oni nie zagadują, oni gadają, oni nie pytają, oni odpowiadają. Młodzi mężczyźni, a już objaśniają świat.
Nim się zorientowaliśmy, co tak naprawdę jest grane, wiedzieliśmy, że przechwycili nasze dziewczyny. Przynajmniej podjęli wrogą próbę. W porządku, pycha to zło, jeszcze nie nasze dziewczyny, ja tylko przelizałem się z Anią, precyzując, to ona ze mną. Paweł pochwalił się, że Bożena, jak poszli na chwilę do toalety, to zrobiła mu dobrze ustami. Ja mu nie wierzę, niemożliwe, żeby tak od razu, zwyczajnie, bez stresu i wstydu, uklękła i to zrobiła, a on, jak jakiś mistrz wszystkiego, sobie na to na luzie pozwolił. Za dużo pornosów się naoglądał! Jak nic. Dopisuje sobie sążniste scenariusze, byle wyprowadzić mnie z równowagi. Przyszły pisarz, którym nigdy nie zostanie przez swoją nieznającą umiaru japę. Pisarz bowiem więcej obserwuje niż się angażuje. Paweł zaś pisał całym sobą, do zarzygania, poza przyjęte marginesy. Dobry kumpel, niedobry przyjaciel. Jakoś tak. Ani wina jego, ani moja. Frugo dopiero miało zostać odkryte, a my znaleźć pierwsze sensy życia.
— Bożena, Ania, to co, idziecie z nami? — Paweł wiedział, że nie ma co, trzeba zapytać wprost.
— Gdzie niby? — przyatakował nas jeden z chłopaków.
Bożena i Ania zamarły. Dobrze się dotąd bawiły, adorowane przez taką hordę prostych, lecz co by nie mówić, konkretnych chłopaków. Marzyły o usłyszeniu głosu Jana Pawła II na żywo, marzyły też o pierwszej, konkretnej miłości, na pewno nie na odległość, co udowodniła mi Ania.
— Bożena? — Paweł spojrzał na swoją potencjalnie przyszłą dziewczynę. — Co to za typy? Nie pamiętasz, co sobie powiedzieliśmy?
— Paweł, ja… — Bożena rozpłomieniła się, chciała coś dodać, nosek jej zafurkotał.
— Chodźcie z nami do sektora czwartego, będzie spokojniej — zaproponował Paweł. Przytaknąłem. Zamarzyłem, by jakimś cudem dorwać procę biblijnego Dawida i porozpierdalać tym Goliatom głowy.
— Ty, pryszczak, wyluzuj — rzucił jej kuzyn, rosły gość, po szkole zapewne solidny budowlaniec, następnie mistrz budowlanki, wreszcie właściciel małej firmy, a po trzydziestce nawet lokalny deweloper. Żona, dwójka dzieci, kościół co niedziela, ksiądz po kolędzie, chrzty, komunie bierzmowania, tuczenie kleru, zwyczajny obywatel zwyczajnego kraju, teraz młodociany bandyta, kiedyś odpowiedzialny, surowy ojciec, kochany tata, może dziadek, zwolennik Jana Pawła, Frugo to już nie, Frugo, powie, jest dla pedałków, faceci piją konkrety, chuj pedałkom w dupę, tak mniej więcej. Paweł czuje podobnie jak ja, my, dwie Kasandry cudzego, przesądzonego jak sraka po przeterminowanym kefirze losu. Odpowiada z nawiązką za „pryszczaka”.
— Ty skurwysynu!
I to był błąd Pawła.
Zwłaszcza że msza koncelebrowana przez Jana Pawła II właśnie się zaczęła. Powoli, stonowanie. Aczkolwiek konsekwentnie. Pełna nieudawanej wzniosłości. Oni tak mieli. Zawsze na wysokich tonach. Wzniosłe chórki ku chwale Pana. Wszystko podniosłe na około sto metrów od ołtarza, gdzie Jan Paweł II zasiadł ze swoją świtą. Prawdziwy dwór ludzi, znaczy, mężczyzn, którzy w pierwszej kolejności, gdy ich ziemskie życie się dopełni, czwórkami, nawet ósemkach pójdą do wytęsknionego nieba. Będą tam biesiadować z godnością po prawicy Jezusa, spełnieni jak najlepsi prezesi. Zadowoleni, że udało się im osiąść na brzegu dobra, prawości, wszelkich synonimów najlepszej najlepszości.
W dalszych sektorach tylko część wiernych udzielała się w liturgii. To znaczy, jedni jakoś dawali radę, większość jednak dla niepoznaki pomrukiwała, realizując się w innych akcjach. Gdyż wiadomym było, a przez historyków nadal nie spisanym, że ludzie niekoniecznie przybyli tu na mszę. Chcieli wziąć udział w czymś szczególnym. Coś się przynajmniej działo. Ale żeby od razu śpiewać z innymi? A po co? Wyprawę na mszę do Lubaczowa potraktowali jako atrakcję turystyczną. Zafundowali ją sobie jak wycieczkę. Albo zrobiła to ich parafia. Więc, poza nieuleczalnymi przypadkami dewocji, przyjechali hurtem na zabawę. Po mszy, gdy anioły pójdą spać, obudzą się diabełki i będzie się działo na polach namiotowych. Zostanie poczętych wiele nowych duszyczek. Choć czy na pewno? Paweł powiedział, że próbował kupić kondomy w trzech kioskach, w tym jednym strategicznym na rynku, i wszystko wykupione. A nie chce u tego starego gościa na ulicy Kościuszki, naprzeciwko cmentarza, bo chodzą słuchy, że dziadek robi ludziom sabotaż prokreacyjny i nakłuwa gumy. Tak podstępnie, że orientują się dopiero po ich zużyciu, kiedy nagle coś przecieka. Masakra. Ostatecznie Paweł machnął mi opakowaniem i powiedział, że to dla nas, że w razie czego, gdyby Bożena i Ania dały się skusić po mszy na spacer w stronę Lubaczówki i rozlewiska Młyn, jakiś spontaniczny biwak między wodą a krzaczorami. Nic więcej do szczęścia nie trzeba oprócz ciepłej czerwcowej nocy. I czegoś jeszcze, dodał, machając gumami.
— Skąd masz? — nie kryłem podziwu.
— Hehe, podwędziłem staremu. On to często na delegacjach, na pewno bezpieczny towar gdzieś kupił.
— To twoi rodzice używają… — nie zdążyłem sprecyzować pytania, by nie wyjść na chama, Paweł mnie uprzedził z autentycznie nieobrażalską odpowiedzią:
— Spierdalaj! Na jakim ty świecie żyjesz? No jasne, czytasz tych filozofów, to we wszystkim szukasz drugiego dna. Tu takiego nie ma. Prosta sprawa. Stary ma kochankę. Wiesz, kierownik mleczarni, to zawsze coś z życia wydoi… Matka jeszcze nie wie… Ale się dowie, jeśli stary będzie się rzucał, że mu erosy podbieram.
Planowana miłość miłością, nie zmienia to faktu, że właśnie działa się przemoc.
Kuzyn Bożeny zafundował Pawłowi lewy sierpowy.
— Bierzecie tego drugiego pedała — usłyszałem. Nie wiedząc, że to o mnie. Jaki pedał, skurwysyny? A nawet jeśli, to co, nie mogę? Według was nie mogę, żadnego, kurwa, Frugo, powiecie kiedyś, tak, tylko oranżada wasza monotonna, ta sama, biała lub czerwona? By was kolorowy chuj trafił.
Bożena i Ania, napuchłe wcześniej od superwieśniackich komplementów autorstwa przemocowych typków, jakie to fajne z nich dupy, całe do namydlenia mydełkiem Fa, byłoby fajnie, szabadabada, pośpiewywali w rytm aktualnego przeboju. Jak to przykurwiście się ubrały, dodawali zgodnie, cokolwiek to dla nich znaczyło, jak to w ogóle są ładniejsze niż na przykład te zdziry z hitu Lambada z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, no, Bożena i Ania w końcu solidarnie ochłonęły, uodporniły na wirusowe słowa, jakby doszło do nich, że nie tą drogą powinny podążać. Nie koledzy kuzyna Bożeny, ale to my bardziej do nich pasujemy. Przynajmniej teraz. Zareagowały cudownie kobieco.
— Zostawicie ich! — krzyknęła Bożena. — Spieprzajcie! I powiem twojej mamie — rzuciła do kuzyna, który chyba wystraszył się tej pogróżki, bo zamiast kopnąć Pawła w tyłek, kopnął powietrze. Po czym znów kopnął Pawła gdzie popadnie. Bożena rzuciła jakieś straszne przekleństwo.
— Policja! — zawołała Ania. — Policja! Ministranci! — dodała przytomnie, wiedząc, że mogą tu krążyć grupkami, rozdając wodę spragnionym.
Uroczystość już się rozkręciła, napędzana kolejnymi psalmami i inwokacjami. Alarmowe krzyki dziewczyn topiły się w morzu religijnych pieśni. Nagłośnienie wciskało słowa papieża do uszu, nosa, pod powieki. Nie było opcji, by się odseparować, wszystkie sektory zostały przez nie spenetrowane. My tu spinaliśmy mięśnie i młodociany testosteron, podczas gdy papież na luzaku celebrował swoją mszę. To znaczy, on prawie się nie udzielał, ponieważ był częścią show, co must go on. Biskupi, księża, diakoni rozgrywali kolejne figury na wymagającej szachownicy obrzędu. Jedni czytali, drudzy śpiewali. Ten dał pokaz dzwonkami. Tamten głosem jak Angelo z Kelly Family zanucił pieśń o zaświatach, gdzie wreszcie przeprawi się barką, pozostawi ją na brzegu, i przy boku Pana, co na niego spojrzał, zacznie nowy łów, będzie prowadził cudowne życie wieczne. Jan Paweł II wystąpił z kazaniem. Z kartki. Nie, że głupek. Tylko tak zajęty, że by oszalał lub przykazania pomylił, gdyby wybrał spontaniczne wygłaszanie homilii. Wszystko miał poukładane. Lubaczów i setki tysięcy pielgrzymów, którzy tu przybyli i żarłocznie słuchali słów papieża. Równocześnie trawiąc je i wydalając. Słuchali wskazówek o jakichś takich ogólnikach, że niby słyszeli, lecz nic nie rozumieli. Na zaś wiedząc, że trzeba być dobrym człowiekiem, nie grzeszyć i w ogóle, poza tym trzeba być sobą i grzeszyć ile się da, inaczej życie będzie nudne, zależne od innych i żadne z tego życie, ot ochłap na pożarcie głupiutkim kundelkom.
Jednak co by nie mówić, lud słuchał swojego autorytetu. Co papież to papież, marka sama w sobie, nie zakała od siedmiu grzechów głównych. A my na murawie w sektorze szóstym odpieprzaliśmy niezłe inferno, jak skwituję za dobrych parę lat. Świeżo upieczony magister filozofii, być może przyszły Kant, Sartre, Kołakowski. Za to bezdyskusyjnie bezrobotny, sfrustrowany i nienawidzący wszystkiego do kresu swoich możliwości. Spokojnie, machina dopiero się rozkręca, wydaje się nam, że ją nakarmimy innymi. Nic bardziej błędnego, ona zamierza nakarmić się nami. Dobrze, że tego jeszcze nie wiemy. Mamy siłę się bić i kochać.
Wierni odsunęli się od bijących się młodzieniaszków. My dwaj, ich pięciu. I próbujące oddzielić nas od siebie dziewczyny. Paweł, bardziej bitny ode mnie, uwikłał się w ślepe boksowanie z trzema zawodnikami. Z nosa krew mu kapała. Plamiąc koszulki. Jego i napastników. Mnie przypadło dwóch. Nie miałem szans. Jeden trzasnął mnie z liścia, od razu poległem, prawie tracąc przytomność. Szczęśliwie, powstałem. Nikt z pątników nie kwapił się, żeby nam pomóc. Paweł spokojnie poradził sobie z dwoma. Jednego na pewno pozbawił płodności, tak go celnie, w wiadomy punkt walnął między nogami. Drugi stracił rezon, zmiękł, i to był jego błąd, bo wtedy Paweł ciachnął go w kark, aż ten padł na ziemię. Trzeci szykował się do ostrej nawalanki, przyjmując pozycję profesjonalnego Bruce Lee. To był chyba kuzyn Bożeny. Ledwo żywy, ostatkiem sił gotowałem się na kolejny atak bandziora z mojej puli. Bożena i Ania zaniemówiły, zaskoczone, że źle wybrały, zadając się z patologią, zamiast od razu iść z nami.
Nagle mojego przeciwnika powalił ktoś w czarnym ubraniu. Trzasnął go pięścią w lewą skroń. Lider przemocy natychmiast zrównał się z ziemią. Tak musiał wyglądać Abel po ciosie Kaina. Definitywnie zabity.
Myślałem, że to Batman przybył mi z pomocą. A to ksiądz. Młodziak. Kleryk, archanioł, nie wiadomo. Nadleciał dosłownie z nieba. Jednym ciosem unieruchomił mojego oprawcę. Po czym, dodatkowo, kopnął z tyłu tego, co miał przygwoździć Pawła.
Wgapiliśmy się w niego jak w bożka.
Nic nie mówiąc, przyłożył palec do ust. Chwilę zastygł w tej pozie, tak, byśmy sobie to mocno zanotowali w pamięci.
— Spokojnie, chłopaki. Przeżywajcie Słowo Boże i cicho sza — poprosił nas grzecznie a stanowczo. Nim odpowiedzieliśmy, on pomknął przed siebie. Pomknął, by zaprowadzać porządek w sąsiednim sektorze, gdzie dwie pijane Słowaczki wyrywały sobie włosy, jak się potem dowiedzieliśmy. Poszło im o najnowszy czeski film. Jedna twierdziła, że dobry, druga, że zły. Co one tu robiły, tego nikt nie wiedział.
Zostaliśmy z tym jego „cicho sza”
— Proszę Batmana księdza, to nie w naszym stylu! — wrzasnąłem, cały drżący. Wiedziałem, że mnie nie słyszy.
— Cicho, gówniarzu — krzyknął ktoś z tłumu. — Papież kazanie głosi.
— Stul pysk! — warknął do mnie inny wierny.
— Bezbożnicy — podsumowała jakaś babcia, która, jak sobie teraz przypomnę, dla nas nastolatków właśnie taką była, a w rzeczywistości ledwo trzydzieści lat skończyła.
Bożena podbiegła do Pawła. Wycierał sobie krew z nosa, może z ucha. Wolałem nie pytać. Bożena zakleszczyła dłonie wokół jego szyi. Paweł dygotał z nadmiaru adrenaliny. Gdyby nie interwencja krewkiego księdza, nie mielibyśmy już zębów. Paweł chciał dać Bożenie w twarz. Ona sprytnie coś mu szepnęła do ucha. Od razu się rozpogodził. Wiedziałem, co mu obiecała. Chytrula. Podprowadzone erosy dyrektora mleczarni znajdą swój cel.
Ania popatrzyła na mnie kwaśno. Chciałem jej powiedzieć, żeby spierdalała. Niegrzeczne, trudno. Skoro tęskni za tym swoim dziennikarzem z Warszawy, to niech tęskni, ja tam jestem chłystek, czekam dopiero na przepis, według którego jakoś się ugotuję, wypichcę, będę bardziej smaczny. Jestem surowym mięsem, potrzebują paru ziół, Aniu. A ty chcesz dodawać smaku temu twojemu, gdzie mi tam do niego, ja tu mniej pryszczaty niż Paweł, jednak pryszczaty.
Ależ się myliłem.
— Januś, ja, ja… Byłeś taki dzielny — powiedziała, a może westchnęła, w tym rozgardiaszu słyszałem resztówki słów. Te akurat dokładnie. Ania ściszyła głos, ktoś znów nas surowo upomniał, że zagłuszamy słowo boże.
Rzeczywiście, Jan Paweł II nadal przemawiał. Grzmiał, choć mówił całkiem znośnie. Dobry ojczulek. Do tego miłośnik kremówe. Co wyjawił podczas kolejnych pielgrzymek, kiedy zapadał się coraz bardziej w sobie, żarty przez Parkinsona.
Ale co tam, przyszła nadzieja nie pochodziła od niego. Nie myślałem o zakupie barki. Ani drugim brzegu. Ani nic.
Ania uśmiechnęła się do mnie.
Pięć lat później wypiliśmy pierwsze Frugo. Nic nadzwyczajnego. Nie chodziło o smak. Był bez znaczenia. Liczyło się opakowanie. Opakowanie całości. Pozorowanie czegoś wzniosłego, kiedy przy okazji dostajesz niezły wpierdol. Jak drugiego i trzeciego czerwca ’91.
Dawid Kornaga
Ur. 1975. Autor ośmiu powieści, w tym kontrowersyjnej Gangreny, nominowanej w 2005 do Paszportu Polityki. W 2014 wydał Berlinawę, historię dwóch kobiet – kochliwej tłumaczki Oli oraz czynnej neonazistki Uli. Rozgrywająca się w przestrzeni między Warszawą a Berlinem ta epicka powieść w obrazowy sposób dotyka współczesnych problemów, m.in. konfliktów rasowych i kryzysu klasycznych związków. Kornaga był również pomysłodawcą i redaktorem tomu opowiadań Piątek, 2:45 oraz współautorem polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot Nord. W 2011 roku otrzymał międzynarodowe stypendium twórcze Dagny, przyznane przez Stowarzyszenie Willa Decjusza. Jest też stypendystą Instytutu Goethego. Przez kilka lat pisał felietony dla pisma lifestylowo-kulturalnego „Hiro”. Uzależniony od gwaru miasta, różnorodności i wszystkiego, co skraca życie w przyjemny sposób.
Zobacz inne teksty autora: Dawid Kornaga
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: