2. Wirus zostanie nazwany: kornik drukarz

Hotel co prawda wykazuje liczne braki, o czym najłatwiej przekonać się w łazience, pełnej zacieków i ciągłego kapania, jednakże taki już jego sznyt prowincjonalny, że potrafi zapewnić przynajmniej stosowny nastrój. Jak zwykle bywa, zaczyna się to od światła, tym razem padającego z dwóch stron jednocześnie, bo stara, żółta żarówka ledwo co wygrywa z pomarańczowym mruganiem latarni za oknem, przebijającym przez wytartą zasłonę. Zza ściany odokiennej ciągnie także zimnem, zapewne jest w tej chwili wystawiona na wiatr, ten sam, który wygonił mnie z tutejszego cmentarza. Zimno mówi, że wieczór robi się coraz późniejszy. Siedzę, w koc owinięta, zawijam się coraz mocniej i jakoś mi niezgrabnie: to znaczy głowa się zwiesza, broda idzie do piersi, a ramiona drętwieją, bo oto trzymam w pamięci całe milczenie mamy. Tę białą kartkę bez rysunku, bez druku.

Wiem, że tego wieczora nareszcie ją zapełnię, ale na razie tylko szuram nią tam i z powrotem po gładkim blacie nocnego stolika, przekonana, że do potrzebnego mi ruchu trzeba się najpierw odpowiednio ustawić. Sprawdzam zatem, gdzie dłoń uzyska największą swobodę i ciągle przy tym zastanawiam się nad pierwszą kreską, nie wykonując jej jednak, zawieszając w powietrzu jak lepką nitkę pajęczyny, jak kabel sieci, z której ma przyjść odpowiedź. Przeciągam sprawę i zachowuję się, jak gdyby wszystko naprawdę zależało od odpowiedniego ułożenia ręki – chociaż przeczucie, o którym mówię, nietato, nijak mi nie pasuje do momentu, w którym jedynie spełniam ostatnie z twoich instrukcji. Przeczucie jednak może czekać na drugą szansę. Myślę sobie niejasno, że ono usiłuje wybiec w dalszą przyszłość, w przestrzeń naprawdę otwartą dla mojego gestu. Ręce podobnych forów dawać jednak nie mogą, bo przecież ręka ma tę przestrzeń stworzyć.

Przestrzeń? Trzeba ją sobie lepiej wyobrazić. Otóż jeślibym miała projektować plakat o przyszłości, w tej chwili rysowałaby się ona w jasnych błękitach, tymczasowo umieszczonych za szklanymi drzwiami, otwierającymi widok na rozświetlone powietrze. I mało by to było jeszcze powiedziane! Patrzącemu wypada do kompletu przedstawić pogłębioną perspektywę na wielkie, reprezentacyjne, niematerialne korytarze, na pnące się do góry przezroczyste kolumnady. Ale stop, stop, żadnego odpływania w obrazy. Nie ma powietrznych architektur, nie ma kartki, a cała przestrzeń, jaka dziś mi będzie dostępna, na razie kryje się pod ciemną powierzchnią monitora. Jeśli ręka się waha, a to prawda, to tylko nad przyciskiem zasilania, i rzeczywiście wychylam się w jego stronę trochę niezręcznie, czując napięcie całego ciała, aż do nóg, do palców nadających wysilony kształt stopie, dyrygujących naprężeniem wszystkich ścięgien. Ale to też wynika z nie najlepszej proporcji pomiędzy wysokością stolika a tapczanu, nie z żadnej wyższej wiedzy zakodowanej w ciele.

A jeśli nawet, to całe napięcie zniknie za chwilę, bo oto nadchodzi pora, gdy ostatecznie dotrę do już ostatniej twojej przesyłki, nietato. Dotrę, choćbym musiała nad nią potem siedzieć aż do kolejnego, tym razem długotrwałego pieczenia spojówek. Będę się, jak to mama nazwała, dowiadywać. Strasznie późno co prawda, ale nie moja wina. Tak wyszło wskutek jej własnego milczenia, jej polityki, ustawień prywatności. A jeszcze bardziej za sprawą przyjętej klasyfikacji, co się na tym złym świecie ze mną wiąże, co nie.

Zawsze mi dużo mówiła o ojcu, a głos przy takich okazjach miewała pełen starej, twardej, trującej chyba, ołowianej czcionki. Widziałabym ją tak właśnie na plakacie, w dwóch wersjach: realistycznej i czarnego przekroju z jakimś czerwonym słowem w ciasnej szczelinie gardła. Bo tylko tak umiałabym wyrazić sposób, w jaki jej głos odbijał jego listy, zawsze drukowane, na końcu tylko opatrzone rozchwianym podpisem. W każdym razie poczucie zagrożenia zawsze zdawało się jak najbardziej uzasadnione. Dla niego stanowiłam tylko rodzaj broni, niebezpieczne narzędzie do wymuszania spotkań, które wszystkich zainteresowanych niemiłosiernie męczyły, zwłaszcza że wciągał w nie ogromną liczbę osób. Kolegów z pracy, do której nie chodził, bo tam woleli, by pisał swój kod w domu, niż siedział w biurze i się z nimi kłócił, jednorazowe kobiety, a każda na zawsze, z tego tytułu zobowiązana do ujrzenia, jak jego smutne życie naprawdę wygląda, wynajmowanych speców od edukacji, z którymi jakoś się nigdy nie potrafiłam dogadać.

Na komunikat, że to wszystko bez sensu, nawet jeżeli pochodził on ode mnie, ojciec od zawsze miał gotową odpowiedź. Że mój głos się nie liczy, bo mnie matka podmawia, podczas gdy on, on na pewno sobie swoich praw rodzicielskich odebrać nie da, ponieważ zna się na tym, w końcu z policją współpracuje. Czasami żeśmy się z mamą z tego podśmiewały, wiedząc, jak się naprawdę zaczęła ta współpraca, w jakich okolicznościach podpisywał cyrograf, że więcej wtedy było umiejętnie wywartej presji niż miejsca na tę jego żałosną decyzję.

Takie tematy wracały co jakiś czas, z mechaniczną regularnością pułapki na myszy, potrącanej przez uciekającego gryzonia. O tobie zaś, nietato, nie słyszałam prawie wcale. Jeśli się dobrze zastanowić, to z całego dotychczasowego życia w pamięci pozostało mi może cztery-pięć słów o tobie, pisanych czcionką wytartą od zbyt częstego użycia: był, zniknął, lubił ciebie, więcej to innym razem. Którego oczywiście nie będzie, ale poczekaj, sama to przecież muszę z siebie wyrzucić, tyle że bardzo nie chcę, ruda kijaneczko, aby spadało na ciebie, aby i ciebie przygniotło, rozpłaszczyło. Po takich wstępach nie chciałam pytać dalej.

Wracałam do tematu coraz rzadziej, aż wreszcie doczekałam się tego kuriera i wiadomości z instrukcją przesuwającą mnie zygzakiem po mapie kraju, o ile tylko się zgodzę na rolę szachowej figury. Tak, w drugim czy trzecim zdaniu zapytałeś o zgodę, usłużnie podsuwając kilka sposobów, w jakie mogłabym po odmowie zniszczyć poszczególne kopie wiadomości. Precyzja wyliczanki była porażająca. Pierwsze drzesz, drugie zarysowujesz albo podgrzewasz, najlepiej nada się kuchenka mikrofalowa, nad trzecim kilkakrotnie przesuwasz magnesem.

Zdenerwowałeś mnie tym, więc nawet zaczęłam. Przyjemność była ta sama, co przy darciu rysunków, kiedy się likwiduje coś źle zrobionego i świat się przez to staje odrobinę czystszy, jakby ze szczelin po tym, czego być nie powinno, wydobywało się światło, światło, światło. Jednak po chwili czyścicielski zapał osłabł. Główne pytanie zbyt mocno utkwiło w pamięci i po minucie dosłownie przekonało mnie, abym przestała. Gra wprawdzie nie była moja, lecz w niej nie stanowiłam, jak dla ojca, pionka. Jej cel rysował się co prawda niejasno, pozwalając przypuszczać, że tu się odbywa wyższy rodzaj manipulacji, która nie obiecuje, nie domaga się, nie wprost przynajmniej, bo sytuacja prowadzi, choć nie jest też tak, bym straciła sterowność.

Kolejny z punktów, dokąd mnie skierowały instrukcje, stanowiło spotkanie z twoimi rodzicami. Cieszę się, że przebiegło możliwie sterylnie. Prawdopodobnie mieli albo twoje wyczucie, albo, aż strach pomyśleć, im też instrukcje słałeś. Pytań o mnie padło akurat tyle, ile trzeba, a moich pytań, jak im się żyje – żadnych. Pokazali mi jednak twój pokój, nietato, stary komputer i obok stosy książek, nie przekładane wiadomo od kiedy. Zaproponowali nawet nocleg z dziwną w tej sytuacji otwartością. Odmówiłam, tłumacząc, że nocne połączenia mam jakimś cudem lepsze od porannych, a tak naprawdę nie pasowało mi przebywanie pomiędzy twoimi przedmiotami, z przyciszoną rozmową czy nawet płaczem za ścianą, z audycją, co nie jest dla mnie, choć ją sprowokowałam.

Na szczęście to nie było do niczego potrzebne. Wystarczyła jedna konkretna książka: tytuł, wydanie, strona, i nawet hasło zostało zaznaczone zielonym markerem. Paskudztwo, po nie wiedzieć ilu latach, nie wyblakło. Książkę wręczyli mi z pewnym wahaniem, bo podające ręce cofnęły się na chwilę. Nie powiem czyje, patrzyłam wtedy w dół, więc ich nie umiem dokleić do jednej z twarzy. Powiedzieli mi jeszcze, że zawsze lubiłeś Lema, i że dopiero teraz zauważyli cytat z wiersza o śmierci, który był na końcu.

Reszta mogła rozegrać się właściwie gdziekolwiek. Zakładane przez ciebie wspólnictwo, poza podróżą – nie wiem, czemu myślałeś, że sentymentalną, sama też nie wiem, jak ją mam potem nazywać – to w końcu same operacje komputerowe. Uparłam się więc, aby sprawę zamknąć od razu. Wczytałam się w instrukcje i już wiedziałam, co robić: wejść na właściwą stronę, wpisać hasło do konta filesave.com, nacisnąć enter, potem przebrnąć przez długi formularz z danymi identyfikacyjnymi.

Po wypełnieniu jego wszystkich rubryczek na czarnym tle wyświetlił się najpierw napis loading html 4.01 emulator, a po paru sekundach błysnął zielony banner: W przyrodzie wszystko ginie. U nas nie! Chwilę potem zastąpiły go jakieś bzdury o elektronicznym standardzie notarialnym. I było w tej technice coś niepokojącego, jak wtedy, kiedy Andrzej zaprowadził mnie do tego swojego speca, do kantorka z kablami, gdzie za sprawą sklejonej czarną taśmą przejściówki zyskałam możliwość wywoływania elektronicznych duchów. Na filesave.com dopiero musiały się kłębić! Cienie listów, niejawne dokumenty i blogi, ukryte pod powierzchnią ciemnego ekranu i wyświetlane światłem póki co zgaszonym, światłem zupełnie pozbawionym perspektyw, o ile nikt nie wpisze odpowiedniego hasła. Przemknęło mi przez głowę, aby to narysować, ale na szczęście zaraz przypomniał się Beksiński, ludzie z bandaży i zarośnięte pajęczyną katedry. Nic, tylko przedzierać się przez szarobiałe, lepkie nici, naprawdę: world wide web w całej okazałości.

Tutaj naprawdę wszystko wyglądało staro, począwszy od szybkości wyświetlania się strony, skończywszy na topornej, strasznie płaskiej grafice. W dodatku kolejne jej warstwy pojawiały się z półsekundowym może opóźnieniem, jakbym w pośpiechu musiała przebyć drogę od pierwszego projektu do wersji finalnej.

A druga sprawa była bardziej podejrzana, choć może dobrze po prostu świadczyła o całej technologii. Otóż inwazja czasów minionych na mój nowy sprzęt przebiegła prawie niezauważalnie. Chwilę minęło, nim zauważyłam, że mniej się liter na ekranie mieści, że bardziej są rozmyte. Autorzy strony zadbali nawet o to, by obraz lekko mrugał (mama mówiła, że dawniej tak się działo, że się w ten sposób dorobiła okularów, wpatrując się w monitor przy kolejnych zleceniach). Może się zresztą mylę i nastąpiło, jak zwykle, iskrzenie styku między oczami a mózgiem, jak Andrzej raz brzydko nazwał tę moją neurologię.

Cokolwiek jednak utrudniało mi pracę, własna głowa czy jednak podstępna stylizacja witryny, szybko rozgryzłam cel i drogę do niego. Chodziło o to, abym odblokowała, i to koniecznie ja właśnie, te kilkanaście plików. Nie wiem, nietato, czemu zakładałeś współpracę i jakim cudem miałeś tutaj rację – potwierdziły ją jednak wyświetlające się i lekko przy tym mrugające litery, jakie udało mi się w końcu wywołać:

[filesave.com, retrieved on 2026.11.16 using secondary password, storage date unknown due to compression policy for abandoned files, section 1 of chain-decompressed multi-part message of unknown size, set to auto-proceed; no further user commands available]

Przyznam, że tego napisu nie polubiłam. Przez chwilę czułam się, jakbyś mnie na sam koniec, nietato, bardzo brzydko wymanewrował. Bo zaczynałeś wszystko jak rozmowę, a teraz nagle no further user commands, męcząca oczy czcionka i jeszcze deklaracja, z której wynika, że wszystko już zostało wykonane i zakończone, więc mnie właściwie nie ma tak, jak i ciebie. Za chwilę jednak litery coś zmyło, jak gdyby po ekranie od spodu ktoś przejechał brudną gąbką, a zamiast nich wyświetlił się skromny przycisk z moim imieniem. Obok komentarz, że link jest permanentny. Nacisnęłam. Stopniowo wyświetliło się drzewo numerowanych plików o długich, naraz gniewnych i ozdobnych nazwach – najpierw sam szkielet, potem stopniowo ikonki, zasada opóźnienia wciąż obowiązywała.

Kliknęłam cofnij. Strona okazała się już inna, to znaczy pod przyciskiem i komentarzem pojawiło się na niej dodatkowe okienko, białe na białym, ale wyodrębnione. W nim coraz wolniej przesuwały się kolejne linie poleceń, z początku z racji szybkości nieodróżnialne, potem wyłapywałam słowa, coraz więcej słów. Nadpisywanie, hasło nieaktualne, błędny numer IP, serwer nie odpowiada, fail, błędne hasło, hasło odgadnięte, spam engine loaded, retry, abort, fail. W końcu ruch zamarł. Zatrzymał się na słowach kornik_drukarz, po których co jakiś czas pojawiała się kolejna kropka. Wróciłam do przycisku – po jego kliknięciu drzewo katalogowe trwało niezmienione, stabilne, jego nic nie podgryzało. I znowu się cofnęłam, aby zobaczyć, że kornik zdołał w tym czasie wywiercić na ekranie jeszcze dwie nowe dziurki. A potem wszystko nagle wyłączyłam, naraz wyjmując kabelek i baterię, i równie szybko odwróciłam się do ściany.

W niej wciąż jednak słyszałam kornicze chrobotanie, pewnie się jakieś larwy gnieździły za tapetą. A jednocześnie uświadamiałam sobie jak gdyby nowoodkrytym, metalicznym zmysłem, że obok głowy biegną różne druty, bo wszystkie gniazdka, telefoniczne także, były akurat na wysokości ucha. I czułam, że ta wiedza raczej ze mną zostanie. W każdej ścianie zobaczę skomplikowany stelaż, który podpiera niematerialną pracę prądów, impulsów, nieważne jak nazwać to żerowisko twojego kornika, którego właśnie którymś drutem tam wpuściłam. I od tej pory wszędzie będę pamiętać, że on jest, że gdzieś krąży, nawet spać zacznę z głową zwróconą do środka pomieszczenia, byleby się od jego tajnych działań oddalić.

Nie zobacz w tym, nietato, oddzielenia. Serwer i tak dokończy, co twoje, jestem pewna. Dla mnie to wszystko będzie może nawet wiadome, bo sygnalizowane kolejnymi kropkami, ale poza kontrolą. Podobnie, jak byłby dla komputerów nadzorczych elektrowni nagły pobór mocy w opuszczonym domu. Bądź już spokojny, możesz wreszcie zasnąć, czy co tam jeszcze są w stanie zrobić zwłoki po wykonaniu ostatniego zadania. Ja nic ci nie wyłączę, przed chwilą chciałam, przeszło. Zresztą ani nie umiem, nietechniczna jedna, ani nie byłoby po co, bo po wstukaniu kodu wszystko zapewne od razu poszło, jak to się mówi, w chmurę, w te nadmiarowe i rozproszone serwery. Rozumiem, że i w domu, zaciemnionym od lat, gdyby trzymać się tego wziętego znikąd określenia, wszystko ma teraz świecić, migać i przyciągać najpierw ćmy, a potem zaskoczonych sąsiadów plus służby porządkowe, do jakich tylko tamci uznają za stosowne zadzwonić. I przez kawałek nocy ma być niespodziewane, jak gdyby na pogrzebie z nagła odezwała się szybka, jazzowa trąbka.

Dla mnie to wszystko, powtarzam, będzie wiadome. Chcąc nie chcąc, będę śledziła, jak serwer, czy raczej to, co z niego zacznie po kawałku wychodzić, oskarży zmarłych, których słabo pamiętam, a główną winę przypisze całej próżni nad nimi, w opinii której widać dobre to było i słuszne, aby się wydarzyła cała katastrofa. Opowie szczegółowo o skutkach moralności, która żądała w imieniu tej próżni, jaka podobno – wyczytałam to już z tytułów, niezbyt skuteczny z ciebie, nietato, szyfrant – nagle i niespodziewanie implodowała w głowie mojej mamy.

Ja jednak w wyobraźni podłożę pod tę twardą mowę ludzki głos. Wiem, że to symulacja, nie da się inaczej, lecz będzie taka, że poznałbyś po niej, co najważniejsze. Że jednak rozumiem i że naprawdę nie muszę w tym celu przekopywać się przez absolutnie wszystkie bolesne opowieści. Nie muszę im pozwalać przegryźć się przez moje drewno. Żadnego zatem paktu więcej; ten, który zaproponuję za chwilę, jest już dość mocny. Polega on na wysłuchaniu twojej audycji tylko i wyłącznie w głowie. Za prawdziwe nagrania zabiorę się być może potem, teraz jednak potrzebna mi jest wersja choć trochę pozytywna, cokolwiek to znaczy.

W tej wersji, którą ja z kolei nad wszystkim nadpiszę, rozpakowany plik rozpocząłby się od pauzy. Tu wreszcie mógłbyś zadbać, by nie wprowadzać mnie w całą historię od środka. Potem zapewne popłynęłyby słowa, że wreszcie możesz uzupełnić pewne szczegóły, a światu po raz kolejny wykrzyczeć całą historię. Lecz w ramach właśnie proponowanej umowy obiecuję, że wbrew wszystkiemu w mojej czaszce, która po kościach przeniesie drgania do ucha wewnętrznego, no a wiadomo, że taki przekaz najwyraźniejszy, ty będziesz mówił powoli i spokojnie. Wrzask ci nie zniszczy intonacji, której jednak od czasu do czasu zaprzeczy niespodziewanie ciężki oddech. A przy tym głos okaże się nie wojowniczy, lecz przesiąknięty zmęczeniem, jak gdyby rzeczywiście przesiedział całe lata na wygaszonym serwerze. W końcu ucichnie i zwinie się do tego punktu, który w nagraniu jest odpowiednikiem ostatniej kropki. Małej i czarnej kropki na zwykłym papierze, jak zwykle trochę skaczącej przed oczami, niezależnie od tego, jak bardzo staram się to skakanie kontrolować.

Paweł Kozioł

Poeta, krytyk literacki, badacz literatury i kultury dawnej. Laureat nagrody im. W. Hulewicza (2003). Wydał cztery tomiki wierszy, książkę krytyczną o poezji najnowszej (Przerwane procesy, Lampai Iskra Boża, Warszawa 2011; w czasie jej pisania korzystał ze stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego) oraz zbiór esejów o średniowiecznych kronikach Historia i porządek (Towarzystwo Naukowe w Przemyślu, 2010). Współpracownik miesięcznika Lampa, w którym od trzech lat publikuje comiesięczne przeglądy tomików poetyckich. Redaktor – wraz z Marią Cyranowicz – książki Gada !zabić? pa]n[tologia neolingwizmu. Artykuły krytycznoliterackie drukował m.in. w Twórczości, Dekadzie Literackiej, Odrze oraz Przemyskim Przeglądzie Kulturalnym. W 2008 roku obronił doktorat w Zakładzie Literatury Staropolskiej na Wydziale Polonistyki UW, gdzie wykładał historię literaturyoraz tradycje antyczne i biblijne. Obecnie pracuje w Fundacji Nowoczesna Polska, redagując teksty udostępniane na wolnej licencji na portalu www.wolnelektury.pl.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |