Siedziała kamieniem. Obok niej siedziała dupą. Siedziała dupą i wypaczała wszystkie mięśnie do utrzymania pionowej, zgiętej w połowie sylwetki, poziomych, zgiętych w połowie nóg i odchodzących od nich zgiętych na odwrót stóp. Siedziała kamieniem i nic. Obok niej siedziała dupą, burzyła powieki, wznosiła powieki, a oczy wracały z powrotem, ale z niezdrowo szklistym nalotem. Siedziała kamieniem i nic. Obok niej siedziała dupą, wyrzucała powietrze nosem i wsysała je z powrotem. Ramiona wzburzały się i opadały. Zniekształciła usta w otwór, wypuściła ciężko powietrze, zamknęła usta. Z powrotem wyrzucała powietrze nosem i wsysała je z powrotem. Siedziała kamieniem i nic. Obok niej siedziała dupą, dogorywała zgiętą wpół stopą w takt wypowiadanych z oddali słów. Schyliła się, pogrzebała wykręconymi rękoma w plecaku, wykoślawiła palce w uchwyt, którym uniosła do góry butelkę z wodą. Podobnie wykrzywioną strukturą drugiej dłoni zaczęła obracać szczytujący korek wciąż w tę samą stronę. Odciągnęła go od butelki, zniekształciła usta w otwór, wykoślawioną ręką przystawiła do nich wyzute wargi, wykoślawioną ręką przystawiła do nich nagi otwór butelki, przegięła wykrzywienie rąk, a dotychczas stała woda stoczyła się w postrzępioną płynność gardła. Porcelanowa szyja rozprysnęła się w deformacjach wzruszeń: podnoszeń i opadnięć wraku wypustki. Po opuszczeniu butelki woda ściekła ostatnim podrygiem kropli do rozbestwionej czerwoności, a kulawa synteza dłoni ścisnęła się na butelce, okaleczając smukłą obudowę plastiku. Potężny chrobot przetoczył się po sali. Zniekształciła usta w otwór, zza którego wyrażały się białotwarde zęby w śliniastym osoczu. Przegięła wykoślawienie ręki i wrzuciła zmasakrowaną butelkę do plecaka. Wróciła ręką do pozycji pionowej-zgięcie-poziomej-zgięcie-dłoń. Siedziała dupą, burzyła powieki, wznosiła powieki, a oczy wracały z powrotem, ale z niezdrowo szklistym nalotem. Siedziała kamieniem i nic. Obok niej siedziała dupą, wyrzucała powietrze nosem i wsysała je z powrotem. Nagle jeden z zasysów okazał się szklisty, a z upokarzającego wnętrza wydobyło się siąknięcie. Wykrzywiła zgięcie ręki i przejechała nią pod nosem. Mokrym gwałtem przegięła wyprostowaną dotąd sylwetkę, wyrzuciła głowę w tył, zniekształciła usta w wysypany otwór i wytrysnęła śluzem prosto w jej gębę. Siedziała kamieniem, a po mordzie niespiesznym ślizgiem opływała jej galaretowata magma. Ściekała z ust na oczy, a stamtąd prosto do nosa, do środka kamiennego wyżłobienia. Siedziała kamieniem w takt wypowiadanych z oddali słów. Obok niej siedziała dupą i wstrząsała nią dzika czkawka. Z lubością wpatrywała się w dociekający śluz. Wyjęła z plecaka chusteczkę i dmuchnęła nosem i ustem we wnętrze. Zajrzała w skalaną biel, uśmiechnęła się i przystawiła dłoń do suchego już nosa. Ściekała z kamiennego wyżłobienia we wklęśnięcia policzków i zmazy fryzury. Zbliżyła dłonie do ust i zaczęła je namiętnie obgryzać. Skórki obnażały podwoje szczelin między paznokciami a skórą dłoni, krople śliny przyjemnie zmiękczały ich rozwarcia. Oblizała usta z wzniosłym mlaskiem. Zdjęła okulary i zaczęła przecierać je kantem koszuli. Włożyła okulary z powrotem. Włożyła okulary z powrotem. Podrapała się w brodę, z oddali nadpruł się chrzęst pocierania twardości niedogolonych włosków. Ściekała z wklęśnięcia policzków i zmazy fryzury w wypukłą brew. Wyrzucała powietrze nosem i wsysała je z powrotem z ostrym, niedorżniętym sykiem. Włożyła nogę na drugą nogę, zdjęła nogę z nogi, włożyła nogę na drugą nogę i wygięła stopy z tupotem obcasków. Zagryzła usta, trzask rozciętej wargi uniósł spódniczkę. Podciągnęła spódniczkę pod twarz, wytarła w nią dłonie i pysk. Potarła ręce o siebie, gęsty szum wywołał rozwarcie ust na wysokość może. Wypustka w spodniach zerknęła. Ziewnęła. Ściekała z wypukłej brwi w nabrzmiałe ucha. Pocierała palcami o skorupę długopisu. Podrapała się po ramieniu, skoczny strupek odpadł od skóry i wsiąkł w plecak. Głośno przełknęła ślinę, porcelanowa szyja rozprysnęła się w deformacjach wzruszeń podnoszeń i opadnięć wraku pustki. Zahaczyła kątem wydętych ustust o paznokieć, paznokieć przegiął, rozgrzał się i wskoczył do czerwoności. Pstrykała długopisem, w tę i z powrotem, włączała i wyłączała wyłączała. Ściekała z nabrzmiałych uch prosto w usta. Chwyciła zwiniętą dłoń i zaczęła strzelać opływającymi ją kośćmi prosto w w w widownię. Poprawiła koszulę, odgięła spocony kawałek materiału od stęchliwej pachy. Uniosła dupę i naciągnęła spódniczkę. Cmoknęła zębem z otwartym roztopem. Podrapała się w głowę, z bujnej czupryny wypłynął biały proszek i ogarnął zbawienie. Zburzyła powieki, wzniosła powieki wieki, a oczy wróciły z powrotem, ale z niezdrowo szklistym nalotem, ale mokre, na policzek spłynęła kropla i cały ich stos, cała gęba pokryła się opuchliwym nalotem z płynów, całe krzesło pokryło się opuchliwym nalotem galaretowatej magmy z mordy, całe krzesło skapywało z kropel na fotel. Zaczęła uderzać się rękoma w ręce, ręka rękę biła z wzajemnością, pląsk klasków dołączył do fali pląsów w całej sali. Uniosła się, zawyła, uniosła się i zawyła, a cała zawartość wyprostowanej w pałąk sylwetki wycisnęła się ze skórzanej tubki prosto na zewnątrz. Z dupki. Z dupki. Padały jak muszki. Kamienny ślizg w połogu milkliwych skór pływających w stężałej mazi sznurków dup to wózek inwalidzki z Adamą Mickiewiczą pędzący po rozjechanych trupkach. Bo ona w końcu nie przestała siedzieć kamieniem i nic. Jelitka to takie wyrzygane węże, wiersz?
Maja Staśko
krytyczka literacka, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Współpracuje z „Ha!artem”, „Wakatem” i „EleWatorem”. Mieszka w Poznaniu.
Zobacz inne teksty autora: Maja Staśko