In Absentia, 2000
Herzensschatzi, komm. Bim, bam, bom, fantom, symptom,
monochrom. Płynie prom
ku lepszemu światłu, ku świetlanemu lepiej, ku światłym
lekarzom. Lepiej, lepiej, piej
koguciku o pozlepianych piórkach. Piano. Piasek w bucie
i wśród piarżystych żyznych
nie do końca ziem. Myślę wiersz, piszę list, wwiercam
się. Wierzę w wiersz. Stopnie
nasycenia słów. Stopię skałę, skamielinę, zmielę kamień,
skłamię. Herzensschatzi, komm
ommm. Opłotki, plotki, płody. Kolumny. Kneble, knedle, krew
i krewne w opłakanym stanie. Lepiej?
Lepiej? Wiercą się kwoki, obrastamy w piórka. Jak to się stało,
że zniosłaś jajo? Ja? Jo. Jadło
mają dobre. Lepsze. Lepsze światło. Uwiera w stopy. Spod
kołdry. Księżniczka na ziarnku
pyłku, kurzu, krwi. Krwawi. Rwie kratkowane kartki. Kraty
w oknach. Ptaki składają jaja
na kamieniu. Kamień na kamieniu na kamieniu karmień.
Carmen. Habanera. Opera
piano. Pijano krwawą mery. Zęby cztery, powyrywane
włoski. Piasek i krew. Światło
między palcami stóp. Stop. Tup tup. Stop. Herzensschatzi
komm. Bim-bom. Brom. Bromek
potasu. Pot. Potem pióro, wygięta stalówka. Oknówka
buduje kraty z piasku i śliny.
Liny. Wwiercają się w ciało. Czoło. Mało, mało. Lało. Nie
ma światła, a ja bez butów. Błoto
zamiast piasku. Zmokłe kury dziobią mokrą ziemię. Gryzą
ziemię. Lekarz gryzie pióro,
wierci się. Ssie. Psie! Zamknij się. Mknij. Mknij, milknij
we mgle. Nad szklanką mleka,
pod pierzyną. Światło. Sztuczne. Ucz się. Kłamiesz, nie
pada pod psem. Miłość jest niesfornym
ptakiem. Kogucikiem. Pieje i bierze. Kąpiele w piasku
odmierzają czas. Bim-bom
Herzensschatzi, komm. Prom odpływa. Odpływam
i opływam w wiersze. Piach
pod stopami. Czas pozlepiany u nasady piór. Upiór
uparty. Oparty o kraty,
o karty. O kry. O Carmen, wywróż mi karminowej
krwi. Lepiej. Lepiej mi,
Herzensschatzi. Komm. Doppelherz. Doppelganger,
Doppelschmertz. Nigdy nie wiersz, nie wiesz,
nie wierz łzom. Bim-bom, pianie. Komm komm komm.
Breakfast in Fur, 1936 (on the Grass, 1863)
Śniadanie w trawie czy futrze? Wybierajcie, panowie: czas
na piknik, taka nasza natura – martwa. Doświadczamy lata
na własnej, gęsiej skórze. Rose Sélavy, niech żyje eros
i naga prawda; wznieśmy więc toast za życie, póki poszycie
soczyste i miękkie; a nam miłe pożycie i słowa, skraplające
się cicho na nerwach, jak ślina na brzegu filiżanki obszytej
sierścią. Który mnie stworzyłeś – dlaczego pędzlem nalałeś
mi sadła za skórę i muszę słuchać rozmów toczonych aż po
wieczność. Patrzeć w obiektyw sztalug, na wieki wieków
prześwietlona: soczyste krągłości wytoczone na trawę,
na widok publiczny – mechate podszerstkiem brzoskwinie,
wisienki poczerniałe słońcem. Szkoda, że nie mam wpływu:
nie mogę odwrócić głowy albo chociażby kichnąć, łaskotana
wyrosłym na krawędzi porcelany włosiem. Boże, dlaczego.
Wypełniłeś kosze owocami, nagimi kobietami – futra i klatki
kostkami marmuru bez skrzydeł. Niech żyje sztuka! Boże,
dlaczego świat wynaturzasz i w Bois de Boulogne umieściłeś
Eden: Adama Buonarotti i Ewę, wodzącą na biczowanie wśród
drzew morwowych. Wyglądamy na sztucznych, a tak bardzo
chcielibyśmy stać się bardziej zwierzęcy, zadziorni, gryzący
i zamiast dostawać wilka – usiąść w kawiarni, zjeść bezę,
wywarczeć: ermine furs adorn the imperious*. Zanurzyć usta
w ciepłym futrze, obudzić w sobie Wenus i zwierzę. O nicości
mówić tylko szczerze. Na koniec łzy otrzeć – łyżką, talerzem.
*Królestwo za norkę.
Les Amants, 1928
Czy jeśli położę się na tobie będę rzucać cień? Czy rozwinie
się torbiel, czy wytropię cierń? Nowa twarz, kolaż, malarka,
abordaż. Małe fale: nie zadrżysz, nie zdarzy się nic. Zdyszane
spadniemy z dachu, jak zwykle. W malignie, do szynkwasu,
choć bez szyku. No chodź. Znów cisza. Po krzyku. Czeka mnie
nowa martwa matka, znów kundel zaszczeka i będą mnie grzebać.
Wśród kur. Gdakanie, pijane pianie. Szanowne panie: lejmy jajami.
Spływam po płótnie, cieniuję i zasycham, potworząc skorupę, więc
zedrzyj mnie, proszę, albo zdrap wszystkie strupy. Nie przydam się
na nic, nanizana na nitkę, przewrócona na nice.
Czy jeśli wejdę w ciebie, to wzniesiemy się jak balony z helem,
czy będziemy spadać jak krople i wniesiemy piekło na językach
butów? Czy wzniosą za nas toast zmartwychwstałe matki?
Bozie. Buzie. Bazie. La fille de l’homme, nie chowaj już twarzy
za kotką, za wierzchem dłoni, za morzem namalowanym na
murze, za murami w zamrożonym morzu. Czy kiedykolwiek,
gdziekolwiek cię zobaczę, czy za wzgórzem śnią spalone
miasta? Już czuję dym, a Ty mówisz: Ceci n’est pas une pipe.
I mimo wszystko się nabijamy, wypalamy. Niespieczone
na jednorodną masę, na nagar na garbatej, zaciernionej
drodze. Patrzymy sobie w usta, puszczone za pirs
z torbami, za skorupą farby, miast oczu.
Katarzyna Fetlińska
(1991) Poetka, studentka filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W 2011 roku została laureatką projektu "Połów. Poetyckie debiuty" organizowanego przez wydawnictwo Biuro Literackie, które w czerwcu 2012 opublikowało jej debiutancki tom wierszy "Glossolalia". Publikowała m.in. w "Ricie Baum", "Pograniczach" i "Neurokulturze". Urodzona w Ciechanowie, mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Katarzyna Fetlińska