Po serii męskich książek o chorobie i śmierci matek, którą kilka lat temu rozpoczął Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki Kochanką Norwida, a później kontynuowali m.in. Marek Bieńczyk w Kontenerze czy Marcin Wicha w Rzeczach, których nie wyrzuciłem, nastała pora na rozliczenia kobiece. Kobieca perspektywa żałoby jest zupełnie inna – jak udowodniła to m.in. Inga Iwasiów w Umarł mi – prozatorskim trenie napisanym po śmierci ojca. Potwierdza tę teorię także Mira Marcinów w Bezmatku, rozliczająca się z żałobą po własnej matce i równocześnie z dzieciństwem i biedą. Marcinów – w przeciwieństwie do pozostałych przywołanych tu autorów (z wyjątkiem Tkaczyszyna) – jasno podkreśla, że pisze powieść. Do pewnego stopnia to powieść autobiograficzna, ważne są jednak nie momenty rozmijania się biografii autorki z fabułą powieści, a sposoby, na jakie opracowuje ona temat córeństwa, macierzyństwa, choroby i śmierci.
W tej książce chodzi bowiem przede wszystkim o skrajnie szczere, choć skłamane (bo powieściowe) rozliczenie się ze światem, podkreślenie instynktu życia, jaki przenika każdy moment przygotowywania się na śmierć, a także o zderzenie konwencji służących do opowiadania o relacji z matką. Marcinów balansuje bowiem ciągle na granicy różnych formuł i norm: jej matka jest nietypowa, wyzwolona, zadbana, z papierosem w ustach i na obcasach. Dużo pije, kilka razy wychodzi za mąż. Wydaje się taką mocną postacią kobiecą z epoki transformacji, całkowicie wyemancypowaną. Ale nie robi przy tym kariery, nie ma szczęścia do pracy. Marcinów pokazuje postać o tyle nietypową, że w klasycznym ujęciu matka może mieć inne cele poza wychowywaniem dzieci, ale muszą one być w jakiś sposób użyteczne społecznie, to znaczy nie wolno jej na pierwszym planie stawiać siebie dla samej siebie. Tymczasem w Bezmatku tak właśnie się dzieje i obserwujemy ten system wartości właśnie z perspektywy córki, która równocześnie rozumie niezależność matki, akceptuje ją i kocha, ale też czuje się porzucona i wieczorami zapala światło w całym mieszkaniu, oczekując na kroki na klatce schodowej. Matka pije, córka musi stać się siłą rzeczy jej opiekunką – jednak nie reaguje złością i radykalnym odrzuceniem. Nawet jako osoba dorosła ciągle utrzymuje z matką intensywny, bliski kontakt. Marcinów nie posługuje się narracją wykluczającą, która każe dziecku wybierać między akceptacją dla czynów matki i poczuciem odrzucenia. Przeciwnie, spaja w jednej historii obie postawy, dodając do nich kolejne: wstyd z powodu biedy i zachwyt nad bezkompromisowością matki, pragnienie oderwania się od niej i czułą przyjaźń.
Choroba, stanowiąca przedostatni etap tej relacji, również nie opiera się na oczyszczeniu i wzmocnieniu jakiejś jednej, jasnej postawy: złość na śmierć matki ciasno splata się tu z ulgą, że wreszcie ten koniec nadszed. Pragnienie maksymalnej bliskości i poświęcenia znajduje swoje uzupełnienie w przeciwnym odruchu – podkreślania własnego zdrowia. Czuwanie przy umierającej nie stoi wcale w sprzeczności z kompulsywnym uprawianiem seksu. Marcinów, posługując się narracją wyrazistą, operując często skandalem, jakimś subwersywnym obrazem, buduje jednocześnie obraz – choć trochę się boję tego określenia – „humanistyczny”, wyrażając pełną akceptację dla różnych stanów intelektualnego i emocjonalnego przepracowania śmierci. Rozdzielam tutaj te dwa porządki, choć one w Bezmatku ciągle się łączą, każdy impuls emocjonalny jest natychmiast przechwytywany przez intelekt, opracowywany. Ale nie podlega on cenzurze czy rozbrojeniu, lecz właśnie pełnemu boleści zrozumieniu.
Gdy myślę o tej powieści, często wyobrażam sobie obie bohaterki w pozycji znanej z piety, ważny jest tu jednak porządek odwrócenia: to dwie kobiety, a nie matka z synem, i to córka trzyma na kolanach matkę. Bo matka ciągle jest tu w jakiś sposób młodsza od córki, jakby władza nad narracją sprawiała, że postać mówiąca dominowała także w relacji. Taki zabieg istnieje też we wszystkich męskich opowieściach o śmierci matek, ale jest przez autorów ukrywany w opisywanym świecie. Marcinów, czując jego konsekwencje, uwypukla tę dominację, skupiając się na odczuciach własnych.
W męskich narracjach nad emocjami dominuje porządek, forma, mocne szwy, często – jak w przypadku Bieńczyka i Wichy – jest to także formuła opowieści intelektualnej. Marcinów idzie pod prąd takiej koncepcji i wybiera chaos emocji, wzmocniony jeszcze przez perspektywę dzieciństwa. Sygnalizuje nam znajomość wszystkich intelektualnych konwencji opowiadania, a jednocześnie mocnym gestem je odrzuca, bo nie znajduje w nich pociechy. Tak dzieje się na przykład wtedy, gdy w przedpokoju widzi wózek schorowanej matki i wózek małej córki – ten prosty obraz stanowiący skrót ludzkiego życia, wydaje jej się wulgarny w swojej oczywistości, zużyty już przez kulturę: „Przeciskałam się między tymi wózkami w przedpokoju, rozumiałam banał ich dosłowności. Było mi ciasno”.
Córeństwo opisywane jest przez Marcinów w porządku cielesnym i seksualnym – a zatem wpisuje się mocno w dyskurs feministyczny. Narusza też tabu czystości fizycznej relacji z rodzicem. Matki i córki nie łączy tutaj żadna zdrożna więź, nie o to chodzi. Marcinów przedstawia porządek dziedziczenia i dojrzewania jako rodzaj przejmowania pewnych wzorów seksualnych, sposobów zachowania, obchodzenia się z własnym ciałem i innymi ciałami. Matka uczy córkę, jak się malować, przekazuje jej swoją dbałość o strój, o podkreślanie kobiecości, nie dopuszcza jej jednak do strefy swojej cielesności, własnych relacji erotycznych. I to właśnie interesuje córkę, która – co najważniejsze chyba – nie widzi swojej matki tylko jako matki, ale raczej jako obcą i bliską jednocześnie kobietę. O ile w narracjach męskich matka jest zawsze matką, jest matką… o tyle właśnie w opowieści kobiecej Marcinów matka jest przede wszystkim obcą kobietą, kimś kto wychodzi poza rolę matki, ma inne funkcje niż macierzyństwo.
Drugi wątek ważny w tym zagadnieniu kobiecej relacji bliskiej dotyczy eksponowania własnej fizyczności w czasie, gdy fizyczność matki zamiera. Jakby opcje ich ciał były w przewrotny sposób symetryczne: im bardziej matka zamienia się w ciężki oddech, im częściej korzysta z pieluch, wózka, im staranniej trzeba pielęgnować jej odleżyny, tym bardziej i ostrzej córka ucieka w przygodne związki seksualne, także nieheteronormatywne, czasem bohaterka określa siebie jako „onkodziwkę”, łamiąc przy tym jeszcze jedno tabu, czyli czystości i aseksualności choroby. Jakby wygasanie życia matki podsycało ogień w życiu córki, który płonie tutaj niczym podlany benzyną – bo bohaterka Marcinów ma świadomość, że wszystkie te reakcje wybiegają poza normę, stanowią rodzaj odreagowania, przepracowania. Sam wzór jednak – prywatnego wymykania się z normy kulturowej – też jest po matce dziedziczony, wyuczony właściwie w dzieciństwie.
Marcinów pracuje jeszcze na jednym kontraście – zestawienia fragmentów długich, narracyjnych z rozdziałami krótkimi, jednozdaniowymi, o charakterze złotej myśli. Problem polega jednak na tym, że często są to zdania banalne, a ich pozorna głębia staje się widoczna właśnie dzięki graficznemu wyodrębnieniu: „Seks – najlepsza riposta na roszczenia śmierci. Kiedy umiera ktoś bliski, pieprzenie uzasadnia wszystko” albo: „Czy pogrzeb doskonały to zbrodnia doskonała”, albo jeszcze: „Jakby była zbyt delikatna, zbyt wrażliwa na śmiertelność”. Wiadomo, że o śmierci nie da się nic nowego powiedzieć, że w gruncie rzeczy każde zdanie, każda obserwacja to frazes. Jednakże niektóre zdania, zwłaszcza te rzucone królewskim gestem na pustą stronę, okazują się frazesem jakby bardziej. Ujawnia się wtedy ich oczywista paradoksalność, wyłazi na wierzch przeładowanie emocjonalne, brak porządku nie jest już chaosem zaplanowanym, ale oczywistym bezładem.
Poszczególne rozdziały opisowe są przetykane fragmentami cudzych tekstów – dziecięcych rymowanek, przedszkolnych piosenek, infantylnych wierszyków (z nieśmiertelnym cytatem z Majki Jeżowskiej). Na tej kontrze właśnie buduje się napięcie, powstaje literacki naddatek. Uważam, że jest on tutaj nadmiernie podkręcony, rodzi się poetyka krzyku, niepotrzebna już, bo akceptacja emocji jest widoczna na innych poziomach. Ale Marcinów zależy na tych pozorach dyskursu histerycznego, jakby kpiła ze stereotypowych, historycznych ujęć kobiecego przeżywania emocji.
Drugim zabiegiem osłabiającym wydźwięk tej powieści jest dociskanie barokowej metafory kołyski-grobu, ale i na takim właśnie ostrym przerysowaniu zależy autorce. Wprowadza zatem wyobrażone dialogi kobiet przeżywających własną śmierć jako odwrócenie porodu – ich dialog ma przypominać wymianę zdań na forum kobiet świeżo po porodzie: „ – A ty jak umierałaś? – ja w domu […]. Też chciałam mieć śmierć domową, ale pojawiły się komplikacje […]. I mówili, że po cesarskiej śmierci (bo w końcu wzięli mnie na salę operacyjną i umarłam w szpitalu na stole) to nie da się karmić piersią. – Też tak słyszałam, dlatego mi zależało na zgonie domowym”.
Oczywiście moje argumenty nie brzmią do końca wiarygodnie, bo recepcja tekstów o żałobie poddawana jest – tak samo jak ich pisanie – dużej presji emocjonalnej. I czego innego się w nich zazwyczaj szuka niż uroków literackich. Wydaje mi się jednak, że powieść ta operuje nieplanowanym przez autorkę pretensjonalnym uniesieniem i tutaj właśnie mogę uzasadnić swój sprzeciw wobec takiej konstrukcji. Wydaje mi się bowiem, że o ile Marcinów podejmuje niebezpieczny flirt z męskimi konwencjami opowiadania o żałobie, o ile w świetny sposób pokazuje matkę jako nie-matkę, największą miłość swojego córczynego życia, o tyle ten poziom pretensjonalności ani tu nie pasuje, ani nie był zamierzony. Chodziło chyba o zdania-szpile, zdania gwoździe do tego krzyża żałoby, jaki dźwiga córka. Zabieg ten jednak się nie powiódł.
Mira Marcinów, Bezmatek, Czarne 2020.
Paulina Małochleb
Krytyczka, badaczka literatury i blogerka. Sekretarz Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Autorka książki Przepisywanie historii. Powstanie styczniowe w powieści polskiej w perspektywie pamięci kulturowej. Publikuje w czasopismach papierowych i internetowych. Laureatka Nagrody Prezesa Rady Ministrów i Stypendium Młoda Polska.
Zobacz inne teksty autora: Paulina Małochleb
Recenzje
Z tej samej kategorii: