Pisanie o poezji Tomaža Šalamuna jest niezwykle trudne, tak trudne, że właściwie wcale nie chcę napisać tej recenzji (refleksji?). Im dłużej czytam późne wiersze poety, tym bardziej je uwielbiam i tym bardziej nie chcę o nich pisać. Pomijam to, że się boję (to przecież jasne, Šalamun jest jednym z niewielu autorytetów, jakie jeszcze nam pozostały), ale wiersze te wywołują we mnie zachwyt, którego nie chcę artykułować – z obawy, że go to naruszy, spowoduje pęknięcie przez środek, które wprawdzie da się zalepić kolejną lekturą, ale nadal pozostanie widoczne. Jasne, że trudno się pisze o legendach, ale też niektórych legend właściwie nie da się jednoznacznie interpretować. Dlatego stały się legendami. Nie chcę pisać, ale piszę. Skaczę z wieży, piszę w locie.
Bardzo się cieszę, że ta książka się w ogóle ukazała, że Miłosz Biedrzycki i Rafał Wawrzyńczyk przetłumaczyli te wiersze, a wydawnictwo Convivo je wydało. Wszystko zaczęło się podobno w Berlinie, przy Uhlandstrasse, którą odwiedził Rafał Wawrzyńczyk. Pamiętał wspomnianą ulicę z wiersza Miłosza (Biedrzyckiego), w którym było także nawiązanie do Šalamuna („podejrzałem go, w pokoju dziennym / na Uhlandstrasse, stosował technikę nizania”). Ta historia mogłaby się pojawić w jednym z wierszy Šalamuna. Nie wiem, jak brzmiałoby to po słoweńsku, ale wierzę, że ładnie.
Piszę to w Pradze, czyli bliżej Lublany, ale i tak spoglądam na północ z pewną zazdrością. Często rozmawiam o Šalamunie z czeskimi poetami, którzy czytali jego wiersze w innych językach niż ojczysty i zazdroszczą mieszkańcom polszczyzny tego, jak istotne miejsce zajmuje ten słoweński poeta w języku polskim. Nie da się go przecież kwestionować, jest to niewątpliwie miejsce na podium, choć w wąskich kręgach. Co więcej, zaryzykowałabym twierdzenie, że dla autorów urodzonych w latach osiemdziesiątych jest jednym z najistotniejszych autorów w ogóle. Narodowość nie ma tu nic do rzeczy. Nie wolno nie wspomnieć, że tłumaczyli go już Julian Kornhauser, Adam Wiedemann, a przede wszystkim siostra poety, Katarina Šalamun-Biedrzycka. Współautor przekładów opublikowanych przez Convivo jest aktywnym tłumaczem i propagatorem dzieła Šalamuna już od połowy lat dziewięćdziesiątych – Straszne święta ukazały się w 1996 roku.
Ten stan utrzymuje się już parę dobrych lat – tym odważniejsze i piękniejsze wydaje mi się to, że Biedrzycki i Wawrzyńczyk podjęli wyzwanie i zdecydowali się pokazać nam trochę innego Šalamuna, Bez ugrzecznień, jeszcze bardziej niż zwykle wymykającego się ogólnie panującym wyobrażeniom o regułach, którymi powinny się rządzić sąsiadujące ze sobą słowa. Ucieszyła mnie wiadomość, że to właśnie ta dwójka wzięła się za tłumaczenie, chociaż przecież połowa tego duetu – Wawrzyńczyk – nie zna słoweńskiego. Wydaje się jednak, że miłość do poezji Šalamuna i The Blue Tower (angielskie wydanie Błękitnej wieży w przekładzie Michaela Bigginsa z udziałem autora) zupełnie wystarczyły, szczególnie w tandemie z tłumaczem Strasznych świąt. Każda publikacja przekładu poezji to święto. Publikacja tłumaczenia książki poetyckiej autora, który ma już w Polsce opublikowany obszerny wybór (mam na myśli Jabłoń wydaną przez wydawnictwo Zielona Sowa w 2004 roku, ale tych publikacji było przecież więcej), to święto niezwykłe.
Nie tylko sama książka, każdy wiersz Šalamuna, każdy jego obraz czy metafora to fajerwerk. To poeta, który z radością (ale i powagą) bawi się słowami, odkrywając mniej uczęszczane ścieżki skojarzeń, serwuje zaskakujące połączenia („O, cienki fezie pleśni, kucająca na kłakach. / Poeta to durny wielmoża na czapeczce. / Pięćset siódmych sił. Na czapeczce”). Nie chodzi jednak tylko o ośmieloną wyobraźnię czy surrealizm, myślę, że nie chodzi o symbolizm. A może chodzi. Może to wszystko odgrywa jakieś role, wchodzi i schodzi ze sceny, ot tak, żonglując co bardziej zaskakującymi frazami. Na pierwszym planie jest radość, radość z języka i fascynacja jego nieskończonymi możliwościami („Kreta to valvoline. Kiedy kucyk się odchrobotał / Leżę na dywanie. Owczarek niemiecki je tulipan. / Diran! Kwiat rozkwita sobie sam”). Wiersze o języku, w języku, z językiem nie muszą przecież powstawać w czystym, sterylnym, papierowym laboratorium, mogą powstawać na festynie (kogo?, czego?, języka). Radość z wypowiadania słów na głos, łączenia je w pary, grupy, metafory („ale wszyscy umierają, to jest ta lepsza część, oczywiście w swoim czasie, / nie teraz, proszę bardzo, tutaj brakuje metafor, metafory są / dziobem wraku, nabrzmiałym członkiem, posiewem / Flamandów”), porównania, bardzo częste i niezwykle piękne metonimie. Przerzucanie nimi.
Przerzucać wolno stylem dowolnym, jedyne czego się nie robi, to odrywanie fraz od świata. Pewnych pępowin się nie przecina. Bogata warstwa języka nie powinna nas jednak całkowicie zaabsorbować. Bardzo istotna jest również osobista duchowość („Promienna biała rurko, która śmiejesz się głęboko w/oczach Chrystusa, blask słupieje, wraca. Mokry / przylepiec, owinięty wokół głowy, boli Cię?”). To nie jest poezja żelaznej logiki, choć nie chce mi się wierzyć, że jest aleatoryczna. Jest tu miejsce dla siły wyższej i potężnego uniesienia. To nakładanie się planów gwarantuje, że każdy wers jest wybuchającą puentą. Ta poezja jednocześnie wyprawia przyjęcie na cześć języka i bada jego możliwości. Czerpie przyjemność z ekscentrycznej dziwności. Bogate, jaskrawe, niezwykle żywiołowe obrazy równoważy spokojnym, orzekającym tonem swojego podmiotu, który w niezwykle wyważony sposób dzieli się z nami oznajmującymi frazami („Leżę w wannie, / dopóki po zachodzie słońca na niebie nie / rozbłyśnie sto gwiazd. Kropelki potu, które / kapią z łokci w saunie. To nic. Powoli. / Z rysunkiem. Ile kropelek wytrzymam / sam, tyle wytrzyma ich ludzkość.”)
Co więcej, w tym szaleństwie jest metoda. Nie chodzi o zestawianie znaczeń, wiersz rodzi się z ich krzyżowania, mieszania, wstrząsania, wyłamywania. Jednocześnie wokół nas mieszają się różne style i rejestry, ba, różne języki (włoski! wiersz Słowo do myśliwych!), zarzuca się na nas intertekstualne pułapki, poeta zabiera nas w podróż, która ma więcej wspólnego z malowniczym obozem przetrwania niż z wycieczką all inclusive z wyżywieniem. Nieprzypadkowo mówię o podróżowaniu, Błękitna wieża powstała m.in. podczas stypendium w Toskanii, stąd tyle motywów włoskich, opowieści o sztuce („Do San Pietro di Cascia. / Oglądać Masaccia. / Czerwony bucik Andersena / w maśle ogromnej lnianej komnaty rozdyma / kurę”). Tytułowa wieża podobno też stoi gdzieś w Toskanii. Nie wiem, czy naprawdę jest błękitna (czy płynie w niej toskańska błękitna krew?). To podróż samotnego wędrowca, który chce poznać wszystko i o wszystkim mówić („Ześlizgnęliśmy się ze / wzgórz Krasu, zajechaliśmy nad morze. Pamiętasz / Cabirię? Skrzydła były długie, ludzie się gapili. / Wszędzie rozpychałeś przestrzeń. Ale w Paryżu, / na twoim Biennale des jeunes, to ja ruszyłem w noc”). Niczego się nie boi, może poza lekkim horror vacui, może to stąd się bierze ten wręcz barokowy natłok wszystkiego.
A może nie, może to wynika z wiary, że tylko wyprawa do krainy po wielkim wybuchu pozwoli nam cokolwiek odkryć, oczywiście wyłącznie, jeśli nie będziemy niczego oczekiwać („Czy wyrwaliście kiedyś wyspę z morza? Czy / naprawdę słyszeliście huk, z którym woda wlewa się w pustkę? / Czy osłoniliście własną dłonią mgiełki”). Doszukiwanie się błyskotliwych nici powiązań pomiędzy poszczególnymi figurami w wierszach (czaszka-krypta, fallus-rzodkiew) jest jak skomplikowane równania z wieloma niewiadomymi (to chyba właśnie ta technika nizania?). Coś w połączeniu z czymś oznacza coś innego. Rafał Wawrzyńczyk w komentarzu dla „Małego Formatu” nazywa to „wyższą matematyką języka”, dodając, że „przyjemność obcowania z nią nie jest dana każdemu”. Skup się, czytaj. Zamknij oczy, czytaj znowu. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ma być trudno. Wynik jest jednak dany, nie jest to improwizacja. Może być niezmiernie trudny do wydobycia, ale gdzieś tam jest. Jeśli nie uda nam się go wyciągnąć na powierzchnię, nic straconego. Możemy natknąć się na jakiś inny, własny, osobisty. Nasz własnoręcznie ulepiony sens, który stworzymy sobie z obrazów poety. Nic tu nie jest zabronione (no, może poza białą flagą). Autor wie, dokąd zmierza. Zmierza do pobudzającego piękna. Zmierza do końca, bo to tam jest nowy początek („Żywy struś. Żywy struś. Żywy piasek. Żywy piasek. / Żywe wapno. Żywa trawa. Biały jak sok boskiej Aidy, / nic-nie-zostało-wyparowało”).
Nie wolno mówić o Błękitnej wieży bez wspomnienia o posłowiu, którym opatrzył ją inny wybitny słoweński poeta, Miklavž Komelj, którego wiersze możemy przeczytać po polsku dzięki pięknym przekładom Adama Wiedemanna. W wywiadzie przeprowadzonym przez Aldonę Kopkiewicz dla Dwutygodnika Wawrzyńczyk posuwa się nawet do stwierdzenia, że ten tekst (niemal 40 stron!) wręcz odzyskuje Šalamuna dla rodzimego, słoweńskiego czytelnika („ukazywało ją w nowych, zaskakujących nieraz kontekstach (kabała!) i odchodziło nieco od wygodnej – zbyt wygodnej – lektury Šalamuna jako poety niezrozumiałego, jakiegoś świętego szaleńca mamroczącego coś w transie”).
Wspinaczka na wieżę jest trudna. Skok z niej też do łatwych nie należy. Na końcu czeka jednak przepyszna nagroda. A po jej przeczytaniu i przetworzeniu nie pozostaje nic innego niż mieć nadzieję, że to nie jest ostatnie słowo Biedrzyckiego i Wawrzyńczyka.
Tomaž Šalamun, Błękitna wieża, Convivo, Warszawa 2019.
Zofia Bałdyga
(1987) Poetka i tłumaczka. Studentka bohemistyki w Instytucie Slawistyki Zachodniej i Południowej Uniwersytetu Warszawskiego. Stypendystka rządu RP. Autorka tomików Passe-partout (Warszawa 2006) i Współgłoski (Nowa Ruda 2010). Jej teksty były publikowane w antologii Solistki. Antologia poezji kobiet (Warszawa 2009) oraz w Anthologia#2 (Londyn 2010), zostały także przełożone na język czeski, ukraiński, szwedzki i angielski. Tłumaczka młodej poezji czeskiej i słowackiej. Współtworzy Elektrolirykę. Mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Zofia Bałdyga
Recenzje
Z tej samej kategorii: