Poezja pierzchnięć

Wylinki to – po Somnambulach fantomowych i Zagniazdownikach / Gniazdownikach – trzeci tom poetycki Joanny Mueller. Z poprzednimi książkami tworzy on pewien ciąg, który jest na tyle spójny, że zamiast mówić o wspólnych dla tych tekstów tropach czy wątkach, można by je rozważać jako samoistną propozycję języka poetyckiego. Po kryterium osobności (czy też „niezależności głosu”) sięgam z dużymi oporami; skompromitowane jako narzędzie utrwalania literackiego kanonu, dziś jest przede wszystkim nerwowym tikiem ospałych recenzentów. Podczas lektury Wylinek jednak najsilniej uderzyło mnie właśnie to, jak bardzo rozpoznawalna jest dykcja Mueller; zaskoczyła nie – jej konsekwencja, ale moja chwilowa, niewytłumaczalna pewność, że z nikim nie mogłabym jej pomylić. Niech więc wolno mi będzie od razu nie tylko unieważnić pytanie, na ile Mueller jest neolingwistką, ale też – przy sporządzaniu mapy jej poetyckich okolic – zrezygnować z samego lingwizmu. Zamiast tego wolę posługiwać się kategorią wprowadzoną przez Juliana Przybosia, który, pisząc o utajonej w wierszu sferze semantycznej, wyłaniającej się nie z sumy poszczególnych znaczeń słów, ale z ich wzajemnego oddziaływania na siebie, używał określenia „międzysłowie”. To poezja międzysłowia, obejmująca zarówno dorobek przedstawicieli Awangardy Krakowskiej, jak i językowe eksperymenty autorek i autorów tak od siebie odległych, jak Leśmian, Czechowicz, Cyranowicz czy Roszak, stanowiłaby kontynent, po którym porusza się Mueller.

***

Jako poetka międzysłowia Mueller wydaje się o tyle osobliwa, że charakterystyczne dla niej ciągi przeinaczeń, ustawione gęsto słowa-pułapki, znajdujące się na krawędzi semantycznej katastrofy, zawsze zdołają jej uniknąć; że wiersze, w których spiętrzone zostają środki obliczone na odpodobnienie ich od codziennej mowy, nie wymagają niecodziennych zabiegów, że nie przeistaczają się w szyfr, nie skazują na lekturę konwulsyjną, symultaniczną, beznadziejną, nieskończoną. Przeciwnie: oporne wersy o wyboistej leksyce i stromej składni potrafią wybrzmieć jak zrozumiały komunikat. Język Wylinek jest najeżony (nawiązuję do porównania Derridy, którego w tym jednym fragmencie mogłabym pomylić z Mueller) nieistniejącymi słowami i skulony do wewnątrz; jest przestrzenią, gdzie kłujące słowa stają się potoczne: „moc rychleje, pełnieje młodziwo, ułożysk obcowanie/ siła wyższa powija finalne zwiastowanki”.

U Mueller występują „twory udające słowa”. Jak w Słopiewniach Tuwima, których lektura wszak skłoniła Romana Ingardena do zrewidowania tezy o tym, że w dziele literackim niezbędny jest „czynnik znaczenia słów i sensu zdań”. To nie słowa, ani nie zdania znaczą u Tuwima czy Mueller. Znaczą, podpowiada filozof czytający Tuwima, „twory udające słowa”. W Wylinkach widać wyraźnie, że słowa przeinaczone mają swe przeznaczenie. Dlatego właśnie ich język wydaje mi się zarazem i obcy, i „mój”. Słowa zdeformowane, poprzekręcane, pisze Ingarden, „nie wyznaczają żadnej konkretnej, określonej sytuacji czy zdarzeń, przedmiotów przedstawionych – jak to zachodzi w dziele literackim w ścisłym tego słowa znaczeniu – lecz jedynie mgławicową zaródź takich sytuacji, pewien rodzący się, ale ostatecznie nienarodzony świat, lotny i przemijający i tylko swoją atmosferą uczuciową pozostawiający pogłos emocjonalny w duszy »czytelnika«”.

„Mgławicowa zaródź” określa strategię odległą od tej, którą przyjmuje – obdarzony tak szczególną uwagą przez Mueller-krytyczkę – Tymoteusz Karpowicz. W wierszach z Wylinek poszczególne sensy poszczególnych jednostek – nawet jeśli pozostają względem siebie niespójne, to – nie wykluczają się nawzajem, jak to ma miejsce u autora Słoi zadrzewnych. Znaczenie u Mueller raczej narasta niż rozprasza się. Jej poezja, balansując na granicy niezrozumiałości, nigdy nie przekracza jej pułapu. Więcej: te uciążliwe dla oka i ucha frazy tworzą iluzję wypowiedzi intymnej. Intymność tę należy pojmować nie tyle jako miejsce na historie wstydliwe, ile jako język przemieszczający się na marginesy tego, co powszechne. Udawane słowa bowiem nie tylko dają się czytać jak prawdziwe, ale – ponieważ ich znaczenie zależy tyleż od językowych kompetencji, ile od sfery przeżytego doświadczenia – każą się one czytać jak słowa pełne zażyłości.

***

„Mój obcy język” to jedna z kluczowych figur w poezji Mueller. Urzeczywistnia ją między innymi tytuł drugiego tomu, bo gniazdo oznacza w nim przede wszystkim gniazdo słowotwórcze albo etymologiczne. Wylinka, można by sądzić, realizuje analogiczną figurę, którą byłoby „moje obce ja”. Kiedy upewniam się, czym dokładnie jest wylinka, przypomina mi się fragment Patrz pod miłość Dawida Grosmana: „Zdobycze są imponujące. […] Jest […] jaszczurka, która po schwytaniu odrzuciła ogon. Momik nie mógł się powstrzymać, zawinął ogon w kawałek papieru (to było obrzydliwe) i włożył go do oddzielnej klatki. Na karteczce napisał: „Nieznane zwierzę. Może być niebezpieczne”. Potem jednak poczuł wyrzuty sumienia i dopisał, bo wydało mu się to bardziej uczciwe: »Może to być niebezpieczny ogon«”.

Wiem, że wylinka to nie to samo, co odrzucony przez jaszczurkę ogon. Swoją drogą, ciekawe, co Momikowi wydałoby się bardziej obrzydliwe: ogon, który – już osobno – musiał wykonywać przez jakiś czas gwałtowne ruchy, czy wylinka – pancerz zrzucony przez ważkę w procesie linienia, rodzaj sztywnej powłoki, z wnętrza której wydostała się, powiedzmy, ważka. Dreszcz obrzydzenia, lęk i dziwna ekscytacja, jakie wywołuje zarówno wylinka, jak i odrzucony ogon wiąże się z zaburzonym poczuciem wnętrza i zewnętrza. Mój niepokój rodzi się w tym ułamku sekundy, w którym nie potrafię opisać – posługując się kategorią całości i części – tego, co łączy ważkę i tę skorupę idealnie odwzorowująca jej ciało; doskonały odlew, ale mający w sobie coś z kształtnej trumienki. Albo: traszkę i podrygujący stożek pokryty łuską, który przecież poruszając się, odwraca uwagę drapieżnika, by jaszczurka mogła w tym czasie uciec; podszywa się pod jaszczurkę, staje się jej upiornym sobowtórem. Tak jak wylinka staje się sobowtórem owada.

W Wylinkach dużo jest miejsc, w których język zostaje poddany oględzinom właśnie po to, by sprawdzić, na ile można w nim zawiesić owo rozgraniczenie między osobnością a przynależnością, wnętrzem a zewnętrzem, jednością i wielokrotonością. Niezdefiniowanym granicom i obrzeżom, jakie cechują ciała potworne, ciała hybrydyczne mogą odpowiadać zaburzenia właściwe wyrazom wieloznacznym czy homonimom, jak w dwuwersie, w którym szorstka skóra jest rewersem ucieczki: „mam siebie/ zanim jestem// (dlatego pierzchnę)”. Mueller w mniejszym stopniu interesują byty niewyrażalne; kluczowe są dla niej te niewyobrażalne, których korowód mógłby przypominać wiktoriański freak show, gdyby nie to, że neologizmy, używane na oznaczenie dziwolągów, same stają się tu dziwolągami. „Oto »prawidlane« »intruzje«!” – zaczyna się występ monstrów Mueller: „ksobnego oseska”, „skomorocha odmętu” „łuszczynki”, „spętanego uzwojeńca”, „podszywki”, i (jako najbardziej potworna potworność) „zrywająca powłoki oskórka”(!).

W Wylinkach powracają obrazy nie tylko linienia, lecz również kurczenia się, kulenia, zwijania. Jeśli wyłania się w tych wierszach jakiś podmiot, to właśnie za sprawą obrazów zanikającej materii, materii zdolnej lada moment rozwiać się. Podmiot ubywający: „objęta odmętem/ od siebie odjęta”. Podmiot pozbawiony siebie. Mueller w jakimś sensie współbrzmi z Simoną Popescu, przyglądającą się swemu linieniu w Wylince będącej zbiorem jej prozy, i kluczowym doświadczeniem czyni w tych wierszach doświadczenie utraty, połączone z rozpoznaniem w sobie obcości, rodzaj metamorfozy, której towarzyszy melancholia. Ale przecież fałszywie zabrzmiałoby zdanie, że to zewnętrze zagraża bohaterce Wylinek. Owszem, ono nie przestaje nacierać tak na jej ciało, jak i na ściany jej mieszkania, gotowe wgnieść się do wewnątrz lub rozpuścić: „mój dom zbyt szybko zamienia się w gąbkę”. Jednakże bohaterka, która pogrąża się w marzeniach o „wsobnych emigracjach”, wydaje się dokładnie tą samą postacią, która upaja się (wykonywanym do słów Karpowicza!) tańcem utraty: zrzucając z siebie kolejne warstwy, wylinki, powłoki, pancerze, zbroje, trwa w trwonieniu siebie, szczodra, niedbająca o zapasy i rezerwy, jakby zapamiętała odejmowaniu siebie od siebie, z siebie zrodzona marnotrawna córka.

***

Jako poetka międzysłowia Mueller wydaje się o tyle oryginalna, że w sposób oryginalny opracowuje samą ideę oryginalności. Jej temat powraca stale na poziomie metatekstowym, bo każdy wiersz w pewnym sensie testuje obecne w nim ślady zapożyczeń z innych tekstów. Wypowiedzi te określa wewnętrzna sprzeczność. Z jednej strony zaznacza się w nich dystans do samego pojęcia autonomii: jakby początkiem wiersza było rozpoznanie, że język nie stanowi tworzywa służącego ekspresji „ja”, lecz – zawsze wobec niego uprzedni – jest warunkiem podmiotowości. Z drugiej charakterystyczne dla Mueller rozpruwanie słów, rozkładanie ich na części pierwsze, bardziej niż postmodernistyczną ironię, zdradza romantyczne przekonanie, że w słowach ukrywa się ich pierwotny sens, który należy wydobyć, by odzyskać utraconą jednię mowy i doświadczenia. Poeta w pewnym sensie zderza ponowoczesne koncepcje podmiotu jako efektu dyskursywnych praktyk z nowoczesną obsesją początku, pragnieniem źródła, ideą autentyczności. Te same wersy dążą u niej do oryginalności i zarazem kwestionują sens tej kategorii.

Na tle innych poetek i poetów międzysłowia Mueller jest chyba najbardziej powściągliwa wobec tradycji utożsamiającej wiersz z terytorium podboju, dzikim zwierzęciem czy wnętrzem laboratorium – przestrzenią, w obrębie której objawia się Poeta jako kolonizator, treser, odkrywca. Słowne gry o wyraźnie awangardowej proweniencji stają się u niej przede wszystkim ekranem, na który projektowane są lęki związane z mówieniem. Wyszukane zwroty, zaczerpnięte z różnych rejestrów języka, eksponując radykalne zerwanie z mową potoczną, pełnią zarazem rolę kryjówki dla bohaterki przerażonej wyrażaniem się. Awangarda w odwrocie? Mueller tłumaczy się wciąż od nowa. Objaśnia, że wyrażanie naraża na: „omownie i omyłki/ obmowy i omerty”, „przestawki i przegłosy”, „niemocje”, „przydławki”, „przejrzystą przerazistość”, „zwodliwe uwiedzenie”. Ale wobec groźby, że „pozanikają odruchy gęby w języku zabraknie”, staje „z otwartą na oścień twarzą”. Partyzantka awangardy?? Tajna walka o wymówienie niedomówienia??? O „bajkę-ubywajkę”?

W Wylinkach bowiem, tak jak w poprzednich tomach, ubywanie „ja” wiąże się z zabraniem głosu, jego zanikanie dzieje się przede wszystkim w używaniu słów; metamorfoza siebie w mniejszą siebie jest od niego nieodzowna. Jakby „ja”, wypowiadając się, przesypywało się w wypowiedź, przesiąkało w nie. Jakby wypowiadając się, wylęgało się – mniejsze, nieswoje, jakby… zostawiało za sobą wylinkę. „Moje obce ja” jest w „moim obcym języku”! Odrażające truchło, makabryczny „umrzyk”-„mużyk”, tak skandaliczny w swojej obcości. Tu mają swe źródło słowne rozpadliny, językowe przekształcenia i przenicowania: w konfrontacji mnie żywej, odżywającego ze mną umarłą zatrzaśniętą w gablocie-bełkocie, sprowadzoną do nieistotnego zdania. Tyle dobrego, że można wypowiedzieć kolejne: „wciąż zieloność. bez zdrewnień. w miękiszu łykowym/ korzenię się głęboko. nie rozsiewam stwardnień/ płożę się. i roszę […] ziszczenia/ ze zniszczeń. ze zbutwień = przebóstwienia”.

Joanna Mueller, Wylinki, Biuro Literackie, Wrocław 2010.

Katarzyna Czeczot

Historyczka i krytyczka literatury. Zajmuje się figurami obłędu w polskiej kulturze XIX i XX wieku. Pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN, gdzie pod kierunkiem prof. Marii Janion pisze doktorat o micie szaleństwa i jego alegoriach w literaturze romantycznej. Autorka artykułów i recenzji publikowanych m.in. w Res Publice Nowej, Kresach, Zadrze, Toposie oraz antologiach Podziemne wniebowstąpienie. Szkice o twórczości Tymoteusz Karpowicza i Księga Janion. Współautorka wystawy Polka. Medium-cień-wyobrażenie (CSW Zamek Ujazdowski, Warszawa 2005). W latach 2006-2007 wykładowczyni na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Obecnie – wykładowczyni Gender Studies.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |