W niezwykle poetyckim tekście Lawrence opisuje to, co czyni poezja: ludzie nieustannie tworzą osłaniającą ich parasolkę, na jej spodzie zaznaczając firmament i zapisując swoje konwencje, swoje mniemania; jednak poeta, artysta rozcina parasolkę, rozrywa firmament, ażeby pozwolić wniknąć niewielkiej ilości wolnego i wietrznego chaosu, i obramować niespodziewanym światłem wizję ukazującą się poprzez szczelinę – żonkil Wordswortha czy jabłko Cézanne’a, sylwetka Makbeta lub Ahaba.
(Deleuze i Guattari 2000, s. 224–225)
Ostatnimi czasy społeczność literacka, szczególnie jej internetowa część, nie przestaje nas rozpieszczać. W ciągu niespełna roku ukazały się cztery spontanicznie przygotowane antologie o charakterze – mniej lub bardziej – interwencyjnym: w sierpniu 2019 roku opublikowano Strefę wolną, odpowiedź na brutalny atak na społeczność LGBTQ+, jaki miały miejsce miesiąc wcześniej w Białymstoku; w tym samym miesiącu opublikowane zostały Więzy/więzi. Antologia wierszy dla wolnego Tybetu; w listopadzie 2019 ukazało się Biji Rojava!, poetycki gest solidarności z narodem kurdyjskim, reakcja na inwazję tureckich wojsk na terenach Syrii; wreszcie w kwietniu bieżącego roku w sieci pojawiły się Wakacje od istnienia, „czternastodniówka” opracowana specjalnie na czas przymusowej izolacji społecznej. Czyżby szumnie zapowiadany 11 lat temu „zwrot polityczny”, który wtedy miał w sobie coś z myślenia życzeniowego, przypełzał do nas zupełnie niepostrzeżenie, kiedy właściwie nikt go już nie oczekiwał? Podziwiam redaktorów za ogrom pracy, jaką wykonali, ale z pewną przykrością muszę stwierdzić, że w przypadku większości wskazanych tu pozycji fenomen nagłego impulsu politycznego jawi mi się nieco inaczej.
Bez wątpienia coś pękło w do tej pory szczelnej, posthistorycznej wizji literatury, która dominowała w Polsce od lat 90. ubiegłego wieku, skoro młodzi autorzy i animatorzy życia literackiego decydują się coraz częściej zabierać głos w sprawie precyzyjnie określonych zjawisk społecznych. Rzecz w tym, że gdy polityczność realizuje się w ten sposób, tzn. jako pewien przymus pracowania na danych treściach, mamy do czynienia co najwyżej z trendem – „zwrot polityczny” traktowany serio musiałby wyłonić się jako dyskursywna, ale ściśle materialistyczna interwencja. Spróbuję postawić problem nieco inaczej: obawiam się, że kurs, jaki przyjęliśmy, doprowadzi nas wkrótce do sytuacji, w której młody poeta, w odpowiedzi na informację o eksmisji kobiety z dzieckiem dwie przecznice od jego mieszkania, nie skieruje się czym prędzej na wskazane miejsce, by pomóc zablokować przejęcie lokalu, ale opublikuje na portalu społecznościowym wiersz opowiadający o niemoralności rentierstwa. To, że praktyka dyskursywna bezpośrednio dotyczy kwestii politycznej, nie nadaje jej jeszcze żadnej wartej odnotowania sprawczości, bo polityczna sprawczość przepływu semiotycznego każdorazowo zależy od tego, w jakim materialnym kontekście będzie on miał swój początek i koniec. Co proponuję? Mniej gadania o tym, jak ważnym myślicielem jest dla nas Marks, więcej wnikliwej i refleksyjnej lektury samego Marksa. Jeśli środowisko literackie rzeczywiście chce aktywnie i na własnych warunkach brać udział w przemianach politycznych współczesnego świata, musi przestać bezmyślnie reprezentować problemy i zacząć szukać dla nich rozwiązań w taki sposób, do jakiego literatura jest predystynowana. Jak poezja pozwala poszukiwać rozwiązań problemów natury politycznej? Na to pytanie odpowiedzieli między innymi Deleuze i Guattari: rozcinając firmament ludzkich mniemań, pozwalając wniknąć pod „parasolkę” chaosowi i obramowując nowo powstałą szczelinę własnym światłem – bez obaw, za moment spróbuję jaśniej[1].
Po tym może nieco zbyt polemicznym wstępie powinienem już nadmienić, że redaktorzy interesującej mnie tutaj antologii, Wakacji od istnienia – Tomasz Bąk, Michał Kasprzak, Michał Domagalski – jako jedyni nie złapali się w pułapkę reprezentacji (choć faktem jest, że temat przewodni nieszczególnie im na to pozwalał). Ze wszystkich wymienionych wyżej książek to w tej właśnie problem politycznej sprawczości postawiony został w zdecydowanie najbliższy mi sposób. Z przedmowy do tomu jasno wynika, że pomysłodawcy inicjatywy bardzo uważali, by nie wpaść w egzaltowany ton i nie przecenić społecznej wagi własnej pracy. Nie wskazali oni zaproszonym autorom z góry wyznaczonego kierunku działań, nie narzucili im tematyki tekstów, a pozostawili dużą dowolność, zaś samą kwestię wyłaniającego się z tomu „projektu politycznego” oddali wyobraźni twórców. Podkreślając fakt, że w okolicznościach pandemii „teksty literackie mogą zapewnić chwilę wytchnienia” (s. 5), redaktorzy okazali się w swojej wizji życia społecznego przede wszystkim trzeźwi.
Oczywiście ich strategia nie odpowiada mi w pełni, ma swoje minusy: na próżno szukać w Wakacjach od istnienia zasady organizującej całość przedsięwzięcia – zdaje się, że praca redaktorska opierała się wyłącznie na zebraniu nadesłanych tekstów, nie zostały one bowiem skomponowane w dogłębnie przemyślaną serię zestawów (przynajmniej nic na to nie wskazuje), ani odpowiednio – czy może raczej wystarczająco – przerzedzone. W związku z tą ostatnią kwestią nie jestem w stanie wyczerpująco opisać całego wydawnictwa, mamy tu bowiem do czynienia ze stusiedemdziesięciostronicowym tomem poetycko-prozatorsko-eseistycznym, w którym znajdziemy utwory bardzo różnej jakości, wyrastające z zupełnie innych tradycji pisania; ich autorzy wypełniają swoje płaszczyzny kompozycji przy pomocy skrajnie odmiennych gestów artystycznych. Szkic ten – za co z góry przepraszam – będzie zatem raczej zbiorem wybiórczych obserwacji niż recenzją sensu stricto.
Naturalnie w pierwszym rzędzie zajmować będzie mnie – co zdążyłem już delikatnie zasygnalizować – „posybilistyczny” kontekst prezentowanych tekstów, ich rzeczywista zdolność do poszerzania horyzontu tego, co w zastanych warunkach jawi się nam, czytelnikom i czytelniczkom, jako możliwe. Literatura wszak potrafi również „uzbroić nas w niekonwencjonalny obraz sytuacji” (s. 5) i w tym właśnie, jak od dawna staram się argumentować, tkwi jej największa polityczna siła. Szczególnie widoczne staje się to właśnie teraz: w czasach kryzysu wyobraźni (Haiven 2014), realizmu kapitalistycznego (Fisher 2020), powolnego kasowania przyszłości (Berardi 2011), permanentnej anomicznej deregulacji (redakcja „Wakatu”) – to, jak nazwiemy ziemię jałową postfordowskiej fabryki społecznej u progu trzeciej dekady XXI wieku, nie ma w gruncie rzeczy dużego znaczenia.
W czternastodniówce znajdziemy sporo sygnałów wskazujących na to, że część autorów w podobny sposób myśli o polityczności czy mikropolityczności dzieła literackiego, choć nie jestem przekonany, czy niektórzy z nich nie byliby raczej gotowi po klerkowsku odciąć się od takiego ujęcia problemu. Zwróćmy uwagę na przykład na krótki wiersz autorstwa Wojciecha Bonowicza zatytułowany Nieliczni:
Niektórzy ale już nieliczni wierzą jeszcze
w nastanie nowego świata. Który będzie szczęśliwszy.
Kiedy piszę wiersz otwieram drzwi lecz nie wiem
dokąd prowadzą. Gromadzę w sobie ludzkie głosy
ale umierając będę pamiętał tylko kilka twarzy.
(s. 21)
Utwór ten wygląda niemal tak, jakby był wręcz skrojony pod schizoanalityczną koncepcję sztuki, działającej na płaszczyźnie immanencji: wiersz wprost ujmowany jest tu jako maszynowy eksperyment otwierający linię ujścia, wskazujący drogę do możliwego Świata, może nawet wytwarzający „ludzi, którzy nadejdą”; podobną konceptualizację zjawiska znajdziemy u Marty Eloy Cichockiej, w wierszu Oczy szeroko zamknięte:
trzeba mieć oczy szeroko otwarte
żeby widzieć rzeczy takimi jakie są
trzeba mieć oczy szerzej otwarte
by widzieć je innymi niż są
trzeba mieć oczy otwarte jeszcze szerzej
by zobaczyć je lepszymi niż są
ale trzeba mieć oczy szeroko zamknięte
żeby zobaczyć to co czai się za nimi
(s. 25)
Nie zostaje tu powiedziane wprost, że to sztuka odsłania przed nami to, „co czai się za rzeczami”, ale pojemna puenta daje czytelnikowi sposobność, by tak właśnie dokonać aktualizacji wirtualnego wrażenia: to wyobraźnia, podstawowa sfera działalności artystycznej i jej niematerialne tworzywo, pozwala spojrzeć „poza”, głęboko w przyszłość, a właściwie w nieskończenie wiele przyszłości, z których żadna nie została jeszcze uprawomocniona przez dynamikę życia społecznego (w innym wypadku mielibyśmy chyba do czynienia z przeznaczeniem; czy powszechna wiara w przeznaczenie uniemożliwiałaby uprawianie sztuki? – to temat na inną okazję).
W tym miejscu powinna rzucić nam się w oczy kwestia dużej wagi, być może będąca pierwszym powodem do niepokoju: zaprezentowane utwory nie tyle realizują interesującą nas koncepcję proliferacji możliwego, co raczej instruują nas w zakresie sposobu działania takiego mechanizmu. I nie byłoby w tym zupełnie nic alarmującego, gdyby nie fakt, że w Wakacjach od istnienia znajdziemy bardzo niewiele treści pozwalających z optymizmem spojrzeć w przestrzeń, w której projektuje się dziś dla nas najróżniejsze scenariusze tego, co nadejdzie. Nie chcę zostać źle rozumiany: praktyka semiotyczna czasem wręcz powinna przygotowywać nas na najgorsze, ale kiedy mamy do czynienia z literaturą, która robi to nieustannie, właściwy dla niej potencjał pozostaje w gruncie rzeczy zaprzepaszczony. Nie jest to z mojej strony krytyka kierowana w stronę autorów i autorek: zwracam raczej uwagę na fakt, jak głęboko sięgać musi wzmiankowany wyżej kryzys kolektywnej wyobraźni, skoro zatruwa on nawet domenę przez wieki odpowiedzialną właśnie za poszerzanie społecznych wizji nieznanych rzeczywistości, radykalnie innych niż ta zastana. Niestety wiele wskazuje na to, że w czasach, gdy „poważnie zanosi [się] na awarię systemów, powiedzmy, operacyjnych” (Klicka, s. 65), współczesny poeta to „[z]wierzę schwytane do klatki”, które „opłakuje czas przyszły” (Bałdyga, s. 10), „mieszkaniec republiki, przylądka bez nadziei” (Zegadło s. 164). We fragmencie dystopijnego poematu Rafała Skoniecznego Klinika Twojego Przyszłego Życia, jedynym chyba tekście w antologii, w którym wprost sproblematyzowana zostaje kwestia możliwości, inne, lepsze życie jawi się jako dywidualne i utowarowione przez korporacyjny kapitalizm platform cyfrowych (s. 129–133).
Nie byłoby jednak prawdą jednoznaczne stwierdzenie, że w tomie znajdziemy wyłącznie utyskiwania na zastany porządek i kasandryczne proroctwa. Gdy przekopiemy się już przez grubą warstwę manifestującej się tu i ówdzie inercji fantazji, znajdziemy też elementy „twórczej krytyki”, której towarzyszy – choć nie zawsze jest to widoczne na pierwszy rzut oka – pewien ruch kreacji nowego Świata. Proponuję rzucić okiem na zestaw wierszy Adama Kaczanowskiego, który po raz kolejny nie zostawia suchej nitki na współczesnej klasie średniej, bez przerwy absorbującej i rozprzestrzeniającej wszelkie, najgłupsze nawet style życia, jakie tylko na srebrnej tacy podsunie jej pod nos późnokapitalistyczna rzeczywistość.
Czy pocałowałeś dzisiaj bankomat wystarczającą
ilość razy?
Masturbuj się
myśląc, co włożysz dzisiaj do koszyka w sklepie
a co włożysz jutro i pojutrze.
(s. 48)
Kiedy Kaczanowski pisze chwilę później: „Zostań marionetką w swoich własnych rękach”, idealnie udaje mu się uchwycić istotę życia w postfordowskim reżimie kontroli – chodzi oczywiście o kontrolę, którą jako narcystyczne i quasi-niezależne jednostki sprawujemy sami nad sobą, nie żyjemy wszak już w społeczeństwie dyscypliny, ale w świecie, w którym szkoła, wojsko, szpital oraz więzienie zamieszkały w naszych przedsiębiorczych i wolnych głowach. Jak już wspomniałem, za tak ujętą, solidną deterytorializacją kryć się musi potencjalna „dobra” reterytorializacja, a przynajmniej przebłysk intensywnego marzenia o niej. Przeciwstawić można jej np. krytyczne wątki zawarte w wierszach Krzysztofa Kleszcza, które pozostają niestety pustymi i bardzo niewiele wnoszącymi lamentami nad kondycją współczesnej kultury, bez najmniejszej próby zrozumienia przyczyn takiego stanu rzeczy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek propozycji programu pozytywnego:
[…]
Przeglądam gazety.
Recenzja jak haiku, trzy wersy – niestety.
I to cała rubryczka kultura:
facet w rurkach i taniec na rurach
A w tv – to już nic mnie nie zdziwi – tam wszystko na straty,
tam się zgaduje po jednej nutce piosenki Beaty.
[…]
(Poezja?!, s. 62–63).
Zasadnicza różnica między tymi ujęciami wynika z przyjętych przez autorów strategii krytycznych: głównym orężem Kaczanowskiego, o czym kilka razy zdarzało mi się już pisać, jest humor – nie mam jednak na myśli jego intuicyjnego czy potocznego rozumienia, chodzi mi o pojęcie ściśle zdefiniowane przez Gilles’a Deleuze’a w książce o Leopoldzie von Sacher-Masochu (zob. Deleuze 1991, s. 81–90). Zgodnie z proponowanym przez Francuza obrazem myśli, humor, w przeciwieństwie do ironii, nie jest strategią krytyki praktykowanej z dystansu, z perspektywy „zewnętrznej” wobec krytykowanego zjawiska. O ile ironia zawsze potrzebuje jakiegoś drugiego planu (np. moralnego), który zapewni nam intelektualny komfort i poczucie wyższości wobec komentowanego ironicznie fenomenu, o tyle humor wymaga od nas rzucenia się w sam środek owego fenomenu i doprowadzenia rządzących nim mechanizmów do skrajności („Zostań marionetką w swoich własnych rękach”). Humor jako strategia krytyczna nie dopuszcza zatem możliwości „reformy”, uderza w najsłabszy punkt zasady organizującej rzeczywistość społeczną, bo działa w pełnej zgodzie z jej logiką. W ten sposób logika Systemu, Prawa czy Kapitału zostaje niejako rozsadzona od środka, ujawniają się wszystkie jej sprzeczności i absurdy – projekt poszukiwania nowej Ziemi okazuje się wtedy nie tyle moralną powinnością, co logiczną koniecznością, od której nie ma już ucieczki.
Eksperymenty z impulsami krytycznymi Kaczanowskiego od lat pozostają dla mnie frapujące i pobudzające intelektualnie, ale nie ukrywam – chętnie przeczytałbym kiedyś Kaczanowskiego prowadzonego w większym stopniu przez impulsy utopistyczne. W Zatłoczonym korytarzu miłości z książki Cele poeta pisał: „Czy można wierzyć tylko w koniec świata, nie wierząc w jego początek?”.
Bardzo dobrze wypada wiersz Marcina Barana, moim zdaniem jeden z lepszych w antologii, datowany na rok 1986, który opublikowany dziś, został przesterowany przez towarzyszącą mu ramę kontekstualną:
Ziemia poddana
Równiny pełne rzek i wiatrów,
sosen splamionych słońcem, płowiejących traw,
najpiękniejsze przestrzenie ziemskiego wygnania
przemienione w więzienia bez krat i bez murów.
Okrucieństwa przeszłości wydają się niczym,
gdy przemoc łagodnie przemija i powraca
zgodnie z rytmem pór roku,
wyplatając ze zmarszczek coraz starsze twarze.
(s. 11)
Od dawna znana jest świecka (tak jakby w ogóle miało to znaczenie) tradycja politycznej konceptualizacji starotestamentowej opowieści o wygnaniu z raju jako narracji o masowym wywłaszczaniu ludności, które następowało w wyniku tak zwanej „akumulacji pierwotnej”[2]. W pierwszym tomie Kapitału czytamy: „Owa akumulacja pierwotna odgrywa w ekonomii politycznej mniej więcej tę samą rolę, co grzech pierworodny w teologii” (Marks 1951, s. 771). Zanim rozległa przestrzeń z wiersza Barana objawi się nam jako „ziemia wygnania”, więzienie „bez krat i murów”, zobaczymy najpierw powidok wspólnego bogactwa, wielości form istnienia, w jakich przejawia się spinozjańska Natura. Rzecz jasna w warunkach lockdownu wymowa tekstu zostaje zawężona przez subtelną ironię, ale gdybyśmy zechcieli przeczytać ten utwór nieco szerzej, jako pozostający w ścisłej relacji nie tyle z restrykcjami związanymi z COVID-19, co raczej z ograniczeniami życia jako takiego w dzisiejszym świecie, okazać mogłoby się, że zawiera się w nim spory potencjał imaginacyjny. „Równiny pełne rzek i wiatrów”, w rzeczywistości istniejące na długo przez procesem kapitalistycznych grodzeń, jawią się tu jako Ciało bez Organów, przestrzeń czystej potencjalności, z której wyłonić może się równie dobrze znany nam porządek społeczny, jak i wszelki inny, nawet najmniej spodziewany. Czasem delikatne zagruntowanie płótna może pobudzić wrażliwość odbiorcy bardziej niż pełen program artystycznych akrobacji.
Pamiętać powinniśmy jednak, że przesadne fetyszyzowanie czystej potencjalności nie jest zbyt zdrowe społecznie: naturalnie, w kontekście neoliberalnego klinczu, w jakim się znaleźliśmy, Ciało bez Organów słusznie jawi się nam jako niezwykle atrakcyjna perspektywa polityczna, ale warstwy, które ukonstytuują się na płaszczyźnie immanencji w przyszłości, wcale nie muszą gwarantować nam bardziej sprawiedliwego świata ani większej kontroli nad naszym życiem: wyobraźnia i kreacja nie są wszak z natury czymś dobrym (kształtują je przecież nędzne warunki materialne czasu teraźniejszego, nasze egzystencjalne Terytoria), intensywne eksplorowanie możliwego równie dobrze może przyczynić się do powstania technofeudalizmu, o jakim nie śniliśmy w najgorszych koszmarach. Zawsze musimy zdawać sobie sprawę z tego, że występowanie przeciwko status quo naznaczone jest ogromnym ryzykiem – jeśli nie jesteśmy gotowi podjąć takiego ryzyka, lepiej pogódźmy się z zastaną rzeczywistością.
Spore wrażenie robi zestaw wierszy Natalii Malek, zapowiadający jej kolejną książkę poetycką Karapaks. Styl wyszlifowany do perfekcji w tomie Kord wciąż olśniewa świeżością, bo choć nowe utwory spokojnie mogłyby znaleźć się w wydawnictwie z roku 2017, to ich lektura, tak jak w przypadku tekstów z książki poprzedniej, pozwala gruntownie uplastycznić sferę wyobraźni.
Karapaks
Wszystkie twoje owoce trafiły już na drzewa.
A do niedawna spało się
pod morelami, które spadając – wydawały dźwięk, nieco czeski.
Nie przeszkadzał mi.
Spało się bez czucia,
jak karapaks, jak pieniądz, zapomniany Kopernik.
Rano znikał dźwięk i nie mogłam planować
kruszonek, zamarła wszerz
struktura mansjonu. Zbliża się burza. – Zbliża się szajba.
Będzie to już drugie wydawnictwo, w którego tytule autorka ewokuje pewnego rodzaju trwałą, ściśle wiązaną strukturę. Takie zdają się też nowe wiersze warszawskiej poetki: tekstura jukstapozycji, z których zostały skomponowane, jest zwarta i sztywna. To, że poetka nie podporządkowuje się łatwo dyskursom makropolitycznym, antropologicznym czy historycznym, nie sprawia wcale, że w jej stylu wszystko jest dozwolone. Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z precyzyjnie zdefiniowanymi regułami kompozycji, nawet jeśli nie od razu jesteśmy w stanie je nazwać i wydobyć na wierzch ich funkcjonalność. Co ważniejsze jednak z przyjętej przez nas perspektywy, Malek wie, kiedy mówić w sposób szerokopasmowy, kiedy wybudzać czytelniczkę z percepcyjnego letargu („czeski dźwięk”, „planowanie kruszonek” itd.), a kiedy odpuścić, by nie osunąć się w czcze i nużące rozbłyski sensów. To właśnie ma na myśli Franco Berardi, gdy dostrzega w poezji „eksces pola znaczeniowego, przeczucie możliwej harmonii wpisanej w obecny chaos” (Berardi 2018, s. 9). „Poezja buduje i instaluje warstwę mitotwórczą [mythopoiesis]: jest inspiracją dla społecznej wyobraźni i dyskursu politycznego” (Berardi 2018, s. 18). Nie chodzi zatem o pośpieszną deterytorializację na modłę postmodernistycznego „aszberyzmu” (zob. Rozwaliny Macieja Meleckiego, s. 96–97), ale o „wychylenie się”, o przemyślane i zdecydowane ruchy eksplorowania tej sfery życia, która wykracza poza porządek realny, a jednocześnie jest osiągalna w procesie ruchu myśli, za sprawą konkretnych, nowatorskich użyć języka.
Swoistą „blokadę” nowej polskiej poezji doskonale widać w wierszu Patrycji Sikory po co jesteś światu (s. 128). Doceniam, jak zgrabnie autorka przeprowadza krytykę kapitalistycznego sposobu produkcji, w którym to, co prezentowane jest jako przywilej pracownika najemnego („motywacyjny system premiowy”, „owocowe wtorki” etc.), w rzeczywistości ma wyłącznie zwiększać jego wydajność lub usprawniać i przyśpieszać reprodukcję siły roboczej sprzedawanej kapitaliście. A jednak muszę wspomnieć, że podczas lektury nie mogłem doczekać się momentu, w którym Sikora przebije się już „na drugą stronę” i zarzuci mnie ewokacjami najróżniejszych form istnienia wymykających się subsumcji pod kapitał – momentu, który ostatecznie nie nastał. Poetka ma fantazję, styl i technikę, które pozwoliłyby pisać bardzo dobre wiersze o innej rzeczywistości – na przykład takiej, w której żywa praca odzyskuje swoją autonomię, w której istota ludzka nie jest już redukowana do jedynego towaru, jakim dysponuje z natury. Z wielką przyjemnością pochłonąłbym tom, w którym autorka zinstrumentalizowałaby poetycki „eksces języka” tak, by z fraz wyłonił się spójny i powalający pięknem obraz lepszej współczesności, której dzisiaj desperacko wypatrujemy.
Nikt nie wymaga od poetów i poetek szczelnie domkniętych projektów utopii, narzucanie literaturze tego rodzaju zobowiązań społecznych jest po prostu nieporozumieniem i nie może być traktowane poważnie. Co więcej: nikt od poetów i poetek nie wymaga też jakichkolwiek silnie zdyskursywizowanych projektów przyszłości, przyszłość niejako sama wyłania się z każdego solidnego eksperymentu artystycznego, kiedy ujawnia on przed nami to, czego w innych okolicznościach nie bylibyśmy w stanie zobaczyć. Przypomnieć wystarczy, jak Guattari „przekraczał próg spójności” i zanurzał się w „Światach Debussy’ego” (Guattari 1995, 93). Poezja, która jest skuteczna politycznie, to poezja, która w swoim tempie i na własnych warunkach, bez zewnętrznych wobec niej przymusów, pozwala rozrastać się w języku zalążkom nowych Światów i odpowiadających im nowych kolektywnych podmiotowości. Zalążki takie nie muszą być produkowane przez artystę świadomie, on sam wcale nie musi mieć żadnych predyspozycji „futurologicznych” ani potrzeby zmiany świata – gdybyśmy postulowali coś innego, skończyłoby się to ostatecznie prymitywną apoteozą literatury science-fiction, a taki redukcjonizm polityczny nie różniłby się szczególnie od redukcjonizmu reprezentacjonistycznego, przeciwko któremu tu występujemy. Najciekawsze wizje kolektywizmu, który nadejdzie, wyłonić mogą się z jednego zdania, z jednej prostej jukstapozycji zapisanej w najbardziej nawet intymnym erotyku czy hermetycznym „wierszu dla kolegów”. Pojedyncze gesty niewiele tu znaczą z perspektywy „totalnej”, gdy przyglądamy się im w odosobnieniu, ale gdy ujmiemy je jako elementy transindywidualnie przeprowadzanego eksperymentu, sprawy zaczną wyglądać zupełnie inaczej: każde otwarcie się na to, co możliwe, a więc każda jego językowa realizacja przyjmująca postać „ekscesu pola znaczeniowego”, z miejsca poszerza horyzont tego, co jesteśmy w stanie tu i teraz pomyśleć – horyzont, z którego czerpać będą kolejni, również ci, którzy po nas podejmować będą się prób semiotycznego pochwycenia elementów, jakie odnajdą na rozległych stepach możliwego.
Wyobraźnia zatem – o ile nie jest w odwrocie, z czym bez wątpienia mierzymy się teraz – rosnąć może niczym kula śnieżna, jeśli tylko pozwolimy jej zająć się sobą, swobodnie działać w przestrzeni społecznej i eksperymentować z nowymi formami ekspresji. Nie chodzi wcale o to, że literatura w ścisłym sensie agitacyjna jest z natury zła i niepotrzebna; rzecz w tym, że to materialne warunki definiują zakres funkcjonowania sztuki w świecie, a nie zamysł autora czy redaktora. Oczywiście można dziś pisać świetne wiersze krytyczne albo wiersze jednoznacznie „postulatywne” światopoglądowo, ale z politycznego punktu widzenia nie ma to większego sensu, bo nie tylko nie osiągnęliśmy jeszcze konsensusu w kwestii tego, w jakim świecie chcemy żyć (czy chcemy tylko demokratyzacji stosunków produkcji w miejscach pracy, czy zlikwidowania konkurencji rynkowej i wartości? Jak wyobrażamy sobie kolektywizację środków konsumpcji? Czy zastąpimy rodzinę inną najmniejszą komórką społeczną? Jaki mamy pomysł na jej utrwalenie?), ale wręcz – co świetnie widać w Wakacjach od istnienia – straciliśmy wolę wymyślania przyszłego świata. Może i wnioski te brzmią pesymistycznie, ale ja wcale nie tracę nadziei – cierpliwie odnotowuję pierwsze jaskółki „powrotu Możliwego” i czekam na moment, w którym przerwiemy spiralę alienacji, narcyzmu i mrocznych, samospełniających się przepowiedni. Wybuch wyobraźni jeszcze nadejdzie, a wtedy jak na dłoni zobaczymy, że to, co dziś mylimy z aktywnością polityczną, było tylko postpolitycznym lamentem nad własną bezsilnością.
[1] Gwoli ścisłości: o tym obrazowym fragmencie przypomniała mi najnowsza książka Franco „Bifo” Berardiego (zob. tegoż 2018, s. 48).
[2] Akumulacja pierwotna jest określana jako „tak zwana” również przez Marksa, który zdawał sobie sprawę z permanencji tego procesu. Kapitał codziennie, wciąż od nowa wywłaszcza nas z naszego życia, reprodukowanego nie po to, byśmy mogli cieszyć się bogactwem świata, ale by w pocie czoła wytwarzać kolejne porcje wartości dodatkowej.
Literatura:
Berardi, Franco „Bifo”. 2011. After the Future. Ed. G. Genosko, N. Thoburn. Trans. A. Bove, M. Cooper, E. Empson et al. Edinburg–Oakland–Baltimore: AK Press.
Berardi, Franco „Bifo”. 2018. Breathing. Chaos and Poetry. South Pasadena: Semiotext(e).
Deleuze, Gilles i Félix Guattari. 2000. Co to jest filozofia? Tłum. P. Pieniążek, Gdańsk: słowo/obraz terytoria.
Deleuze, Gilles. 1991. Masochism. Coldness and Cruelty. Trans. J. McNeal. New York: Zone Books.
Fisher, Mark. 2020. Realizm kapitalistyczny. Czy nie ma alternatywy? Tłum. i posł. A. Karalus. Warszawa: Instytut Wydawniczy Książka i Prasa.
Guattari, Felix. 1995. Chaosmosis. An Ethico-Aesthetic Paradigm. Trans. P. Bains, J. Pefanis. Bloomington–Indianapolis: Indiana University Press.Guattari, Félix. 2013. Schizoanalytic Cartographies. Trans. A. Goffey. London–New Delhi–New York–Sydney: Bloomsbury.Guattari
Haiven, Max. 2014. Crises of imagination, crises of power. Capitalism, creativity and the commons. London–New York: Zed Books.
Marks, Karol. 1951. Kapitał. Krytyka ekonomii politycznej. Tom pierwszy. Księga I: Proces wytwarzania kapitału. Tłum. [b.d.]. Warszawa: Książka i Wiedza.
Wakacje od istnienia. Czternastodniówka literacka. Red. T. Bąk, M. Domagalski, M. Kasprzak, 2000. https://czternastodniowka.wordpress.com/
Dawid Kujawa
Krytyk literacki, redaktor, marksista. Interesuje się najnowszą polską poezją i politycznym wymiarem historycznych ruchów awangardowych. Związany z czasopismem naukowym „Praktyka Teoretyczna”.
Zobacz inne teksty autora: Dawid Kujawa
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: