Nagi mężczyzna

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że zupełnie nagi znalazłem się w tym pociągu. Nie potrafiłbym też powiedzieć, co się stało z moim ubraniem. Zapewne musiałem je zgubić albo zrzucić gdzieś po drodze. Choć jaka to była droga, również nie potrafiłbym jasno określić. W mojej głowie kołatała się niewyraźna myśl o dziecku. Jakim dziecku? Nie byłem pewien. Dziecko, dziecko, dziecko. Mój syn! Tak. Byłem pewien, że chodziło o mojego dwuletniego syna, którym miałem się opiekować i starałem się to robić. Ale najwyraźniej coś się musiało nie udać, coś musiało mi przeszkodzić. Jakieś ważne zdarzenie. Co to było? Nie wiedziałem. Ale potwornie bolała mnie głowa. Nie potrafiłem się przemóc, żeby otworzyć oczy i rozejrzeć się, co się stało z dzieckiem. Gdybym potrafił je otworzyć, być może tak bardzo nie zaskoczyłby mnie czyjś głos. Nie zaskoczyłby mnie tak, jak to zrobił. Ktoś powiedział „halo” i zaczął mnie szarpać za ramię.

– Halo! – powtórzył – proszę pana, proszę się obudzić!

Głos nie był zbyt miły. Można było powiedzieć nawet, że nie był miły w ogóle. Czuło się w nim żądanie i agresję. Przemogłem się i otworzyłem oczy. Zobaczyłem wyprasowany mundur policjanta. Mundur był czysty, ale na ramionach mężczyzny można było dostrzec płatki łupieżu. Mężczyzna zapewne wyczuł woniejący ode mnie smród przetrawionego alkoholu i dlatego czuł, że może być niesympatyczny. A może po prostu bał się nagich mężczyzn.

– Co pan tu robi? – zapytał, jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi, a jedynie pragnął wyrazić dezaprobatę – Czy ten chłopiec to pański syn? – wskazał dłonią na chłopca, którego trzymał za rękę drugi policjant, uśmiechający się niewyraźnie i mocno speszony.

Chłopiec rzeczywiście wyglądał jak mój syn. Ale czy to znaczyło, że jest nim rzeczywiście? Nigdy nie ufałem policjantom. Może po prostu chcieli mnie sprawdzić. Na wszelki wypadek zdawkowo zaprzeczyłem i postanowiłem czekać na dalszy rozwój wypadków.

– Konduktor – powiedział policjant, wskazując na trzeciego mężczyznę w mundurze, którego strój jednak nie był już tak elegancki, przy koszuli brakowało mu pojedynczego guzika, a kołnierzyk wykazywał ślady nadmiernego zużycia i przepocenia – twierdzi co innego. Mówił, że widział, jak razem wsiadaliście do pociągu.

Postanowiłem zmienić strategię.

– A gdyby nawet to był mój syn, to co z tego? – spytałem hardo.
– Zapytałbym wtedy, co tutaj robi z panem, nagim mężczyzna, podróżującym zapewne bez biletu – mówiąc to, policjant jakby uświadomił sobie, że postronni pasażerowie ciągle są narażeni na widok mojego ścierpniętego przyrodzenia i zarośniętego podbrzusza, więc przykrył je kocem, który do tej pory trzymał w dłoniach. Dłonie miał zadbane, paznokcie równo przycięte, choć na jednym z palców można było dostrzec znak jakiegoś urazu. Wieńczący go paznokieć prawie w połowie był fioletowy. Chciałem zapytać, co mu się stało, kto go skrzywdził. Ale uznałem, że i tak mi nie odpowie, a może tylko jeszcze bardziej się zdenerwować. W pociągu zapach był przeciętny. Mimo woni detergentów czuć jednak było smród moczu zastałego w znajdującym się niedaleko wc.

– Słyszy pan, co mówię? – zapytał policjant, ale nie wiedziałem, co miałbym mu powiedzieć, więc milczałem. – Kurwa mać – zwrócił się do kolegi – z takim to ja bym, ja bym… – Nie skończył, bo najwyraźniej żadna trafna metafora nie przyszła mu do głowy. Nic dziwnego. Nie wydawał się specjalnie inteligentny.
– Tak, to mój syn – zdecydowałem się potwierdzić i wstałem, żeby wziąć go za rękę, ale najwyraźniej ciągle musiałem być bardzo pijany, bo przy próbie powstania zatoczyłem się i musiałem usiąść znowu. Zamiast próbować wstać znowu, postanowiłem zadziałać słownie.
– Dziękuję, że panowie mi go przyprowadzili. Martwiłem się. A teraz czy mogą nas panowie zostawić samych?

Mężczyźni spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc. Choć wydawało mi się, że to, co powiedziałem, było raczej oczywiste. Postanowiłem doprecyzować.
– Spełnili panowie swój obywatelski obowiązek. Dziękuję. A teraz chciałbym zostać sam na sam z moim synem. Mam mu dużo do powiedzenia.
– Felek, on żartuje? Czy zupełnie już go popierdoliło? – zapytał jeden z policjantów swojego partnera.
– Obywatelski obowiązek? Khe, khe – zarechotał – on chyba myśli, że znalazł się w niebie – obywatelski to ty możesz dostać wpierdol, towarzyszu. A teraz zawiń dupę w kocyk i idziemy – zaryczał.

Postanowiłem ich zignorować. Zamknąłem oczy, a skroń oparłem o ścianę wagonu.
– Skurwielu, czy ty słyszysz, co do ciebie mówię? Pojebańcu! – krzyczał, ale ja już byłem myślami daleko stamtąd. Złoty piasek wbijał mi się w pupę, a oblicze muskała delikatna morska bryza.

Na komendzie nikt nawet nie zapytał, jak się czuję. W ogóle personel nie był zbyt sympatyczny. Wszyscy patrzyli na mnie z niechęcią i agresją, jakbym zrobił coś złego. Nikt nie zaproponował mi czegoś do jedzenia ani picia. Choć Bóg jeden wie, że pić mi się chciało cholernie. Choć Bóg może akurat tego nie wiedzieć. On zapewne wszelkich napojów ma zawsze pod dostatkiem. Diabły smażące się piekle zapewne znacznie lepiej wiedzą, co znaczy pragnienie. Pić mi się chciało jak diabli, ale uznałem, że prosić nie będzie grzecznie. Ostatecznie to oni mnie tu sprowadzili, więc poniekąd byłem w gościach. To personel posterunku powinien zadbać, abym pod ich kuratelą miał wszystko, czego mi potrzeba. A jednak o to nie dbał. Mimo wszystko na komendzie było czysto. Ściany były świeżo odmalowane, nigdzie nie walały się żadne śmieci. Krzesła były nowe i mało zużyte. Cela była przestronna, dobrze oświetlona. Tylko jakość personelu pozostawiała wiele do życzenie. Co zresztą częste w tego typu państwowych placówkach. Rozproszona odpowiedzialność. Nikt nie czuje, że musi być miły, bo każdy myśli, że zamiast niego miły mógłby być ktoś inny. Np. Jezus Chrystus. Niestety, Jezus Chrystus tam nie pracował. A przynajmniej nie miałem okazji się z nim spotkać. Nie pracowała tam też żadna matka Teresa, bo czas mijał, a moje pragnienie pozostawało nienasycone. Gdyby to była prawdziwa cela, a nie areszt tymczasowy, mógłbym się przynajmniej napić wody z kranu. Boże, jak bardzo chciało mi się pić. I dlaczego Boże? Skąd ciągle te religijne skojarzenia? Czy już nawet ateistą nie można być w tym kraju z czystym sumieniem?

Przyodziano mnie w pasiak z nowej kolekcji Auschwitz-Birkenau i kazano czekać. A może wcale nie kazano. Nie wiem, nie pamiętam. Czuję się, jakby kazano. Drzwi w każdym razie są zamknięte, a przechodzący ludzie nie poświęcają mi więcej uwagi, niż potrzeba na opuszczenie koniuszków warg w wyrazie pogardy. Nikt nie spytał, czy nie chciałbym zadzwonić po mojego prawnika. Przez chwilę zastanawiam się, co się stało z moim synem, ale szybko dochodzę do wniosku, że to przez niego się tutaj znalazłem. Mały obskurwialec. Gdyby nie on, z pewnością nie doprowadziłbym się do takiego stanu. Z pewnością policjantom udało się już znaleźć numer telefonu jego matki, który przezornie zapisałem na karteczce, którą następnie schowałem w jego kieszeni. Jeśli jej w międzyczasie nie zgubił, mały obskurwialec. Z takimi gnojkami nigdy nic nie wiadomo. Niby go kocham, ale wolałbym, żeby się urodził od razu w wieku lata dziesięciu, skoro już w ogóle musiał mi uczynić tego rodzaju przysługę. Wtedy wszystko byłoby znacznie łatwiejsze. Nie musiałbym tyle pić i tak bardzo się martwić. To nie jest świat dla małych dzieci. A już na pewno to nie jest świat dla małych dzieci, których rodzice tak bardzo nienawidzą tego świata, że średnio dwadzieścia cztery godziny na dobę pałają żądzą mordu i zniszczenia. A przez resztę czasu pragnęliby jedynie zniknąć. Nie mówię, że ja tak mam. Ale wystarczy pomyśleć, że mógłbym tak mieć. I to chyba wystarczający powód, żeby nie mieć dzieci. Powód może i tak, ale bez antykoncepcji żaden powód nie jest dość dobry, ani nawet wystarczający. To nie było chciane dziecko. Podobnie zresztą jak jego ojciec, ojciec jego ojca i ojciec ojca jego ojca. Oczywiście, kocham go. Tak jak się kocha gówno, które z nas wychodzi i jednocześnie cieszy się, że już do nas nie należy. Reasumując: wolałbym, żeby się już usamodzielnił. Osobiście zbyt wiele miałem kłopotów z zajęciem się samym sobą, abym mógł zajmować się jeszcze kimś innym.

Drzwi się otworzyły. Stanął w nich otyły policjant z wyrazem na twarzy, jakby ktoś mu przerwał w jedzeniu golonki. Zlustrował mnie wzrokiem, co nie było przyjemne, gdyż moje odzienie w stylu Auschwitz-Birkenau nie prezentowało się zbyt reprezentacyjnie. Podobnie zresztą jak moja twarz w stylu zmęczone rokoko. Ponadto śmierdziałem żulem, czego nie dało się nie zauważyć. Policjant również musiał to odczuć, gdyż dłonią uczynił gest, jakby chciał zatkać nos, ale ostatecznie się na to nie zdecydował. Być może uznał, że przeszkodzi mu to powiedzieć, co powiedzieć zamierzał.

– Jesteś gnojem – stwierdził autorytatywnie.
– Tak jest, panie komendancie – odparłem pokornie.
– Nie jestem komendantem, gnoju.
– Jak to? – zdziwiłem się szczerze – To nie jesteśmy na komendzie?
– Nie bądź tak cwany, gnojku.
– Skoro jesteśmy na komendzie, to dlaczego nie jest pan komendantem? Chcę się widzieć z komendantem. Z nikim innym nie będę rozmawiał – sam nie wiem, zażądałem, czy zażartowałem.
– Gnoju, jesteś gnojem i będziesz gnojem, więc jeśli nie chcesz, żebym cię zgnoił, to przestań cwaniakować.
– Tak jest, panie niekomendancie – odrzekłem poważnie, a na moją twarz spadł cios wymierzony tłustą ręką spasionego amatora golonki. Nie zdążyłem się uchylić, gdyż moja sprawność motoryczna wciąż była obniżona z powodu nadmiaru spożytego alkoholu, który w międzyczasie zdążył się przekształcić w jakiś obrzydliwy aldehyd octowy, co może powodować śmierć komórek. A moim przypadku taką śmierć na pewno spowodowało. Czułem się jak człowiek, któremu umarło wiele komórek. Nie pierwszy raz zresztą. Uderzony, przewróciłem się na podłogę. Postanowiłem, że nie będę wstawał. Ale nie był to dobry pomysł, gdyż spasiony wykorzystał go, aby zdzielić mnie kopniakiem. Dziewięćdziesiąt osiem procent spraw wytaczanych przeciwko policjantom jest przegrywanych albo umarzanych. Znałem statystki, więc zasłoniłem głowę rękoma i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Nic się nie działo, ale ciągle się bałem i nagle poczułem, że z tego strachu leję w spodnie. Przez palce spojrzałem na grubego. Był skonsternowany. Kolebał się na boki.

Gdy kopnąłem go piętą w krocze, jedynie lekko zakwiczał, a potem upadł na ziemię. Drzwi ciągle były otwarte, więc wyszedłem na korytarz, aby zobaczyć, czy nie ma nikogo z obsługi. O dziwo, nikogo nie było. Wróciłem, więc do celi, usiadłem na pryczy i zacząłem się zastanawiać, co teraz zrobić. Grubas ciągle leżał na podłodze bez ruchu. Sięgnąłem do kieszeni jego spodni, na której wcześniej dostrzegłem kształt odbijającej się komórki. Komórka była stara i niemodna. Na wyświetlaczu miała wgrane zdjęcie jakiejś młodej zdziry, do którego zapewne masturbował się w wolnych chwilach. Wykręciłem numer mojego adwokata. Błyskawicznie naświetliłem mu sytuację. Nie byłem, co prawda, w stanie powiedzieć, w jakim znajduję się mieście, ale obiecał mnie stąd wyciągnąć, jak najszybciej będzie to możliwe. Tymczasem policjant powoli dochodził do przytomności. Poprosiłem adwokata, żeby z nim porozmawiał i przyłożyłem grubasowi komórkę do ucha. Coś tam postękał patrząc na mnie wściekle. Gdy rozmowa dobiegała końca, wstał i wyszedł. Nie minęło pięć minut, gdy zjawił się inny policjant. Tym razem uśmiechnięty. Podał mi litrową butelkę coli zero i bawełniany szlafrok, a następnie zapytał, czy nie miałbym ochoty na prysznic. Miałem. Zaproponował, że wskaże mi drogę. Zrzuciłem pasiak i przyodziałem szlafrok, który pachniał proszkiem i był przyjemny w dotyku.

Szliśmy przez komendę, a ludzie, którzy wcześniej wydawali się agresywni i nieprzyjemni, nagle zaczęli udawać zadowolonych i miłych. Choć pod ich skrytymi uśmiechami czuć było kpiącą wściekłość. Nadzorcy niewolników nienawidzą, gdy ktoś im się wymyka z sideł. Łazienka pozytywnie mnie zaskoczyła swoją przestronnością i zbytkownością. Gdy wyszedłem spod prysznica, czekało już na mnie nowe ubranie. Nie miałem pojęcia, skąd wiedzieli, jaki noszę rozmiar. Ale widocznie mają swoje sposoby. W końcu są pachołkami władzy. Muszą wiedzieć, jak służyć. Sam bym nigdy sobie takie stroju nie kupił, ale nie zamierzałem stroić fochów. Postanowiłem potraktować to ubranie jak strój przebierańca. Zawsze lubiłem być trochę błaznem i często tak się czułem. Brązowe sztruksowe spodnie przyjemnie głaskały uda, a w kieszeni wyczułem zwitek banknotów. Miło, że o tym też pomyśleli. Beżowy podkoszulek i zielony sweter w serek sprawiały, że poczułem się jak świeżo upieczony student Harvardu. Sympatyczny policjant czekał pod drzwiami, skąd oprowadził mnie do wyjścia. Pytał, czy nic więcej mi nie trzeba, ale nie chciałem być nachalny, więc poprosiłem jedynie, aby wskazał mi drogę do najbliższego McDonalda. Pożegnaliśmy się wylewnie, jak starzy przyjaciele.

Niestety było już za późno na śniadanie, więc zamówiłem standardowy zestaw McRoyal. Obsługa jak zawsze przywitała mnie uśmiechem. Nigdzie nie było widać żadnych okruchów ani innych śmieci. Podłoga była na bieżąco myta. Po dosłownie kilkunastu sekundach przyniesiono mi moje zamówienie. Wszystko było gorące i świeże. Tylko co się stało z moim synem? Nieważne. Ktoś już na pewno się nim zajął. Wszyscy w tym kraju kochają dzieci. Szczególnie takie małe i niewinne. Jak ja tego nienawidzę. Słucham kobiet i one chcą mieć dzieci. Mężów i dzieci. A przecież żyjemy w świecie, gdzie każdego dnia tysiące dzieciaków umiera z głodu, kolejne z powodu chorób, na które są już lekarstwa, ale patenty na nie mają korporacje farmaceutyczne. Do tego dochodzące wszystkie dzieciaki, które harują po czternaście godzin siedem dni w tygodniu w urągających wszelkiej przyzwoitości warunkach za żałosne stawki, żeby inne dzieci mogły mieć zabawki i ubranka. I one chcą mieć dzieci. Jeszcze więcej dzieci. Dlaczego nikt im nie powie, że to niemoralne? Że to obrzydliwe? Frytki mi ostygły, ale ciągle były pożywne i smaczne, więc zanurzałem je w keczapie i wkładałem gwałtownie do buzi. Byłem strasznie głodny. Ale jeszcze bardziej spragniony, więc poszedłem po drugą colę.

Jaś Kapela

(1984) Poeta, pisarz, felietonista, zwycięzca pierwszego w historii polskiego slamu. Członek redakcji Krytyki Politycznej. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jest autorem dwóch tomików wierszy Reklama (Kraków 2005),Życie na gorąco (Kraków 2007), dwóch powieści Stosunek seksualny nie istnieje(Warszawa 2008), Janusz Hrystus (Warszawa 2011) oraz zbioru felietonów Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu (Warszawa 2011). Stały felietonista KP.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |