Zły język

na niego to bo wybrany spośród innych leśnych
bohaterów

(Michał Kasprzak)

1.

Czytając książkę noszącą tytuł bo on to zgubi, książkę w okładce o brzydkim, choć wysmakowanym kolorze, natrafiam na wersy: choć z jednym ciałem na bakier / wciąż buntem / w bunkier drugiego. Albo na takie: miasto tym razem bez broni ja / bez broni moglibyśmy się kochać ale / ciało zastawiłem w lombard. Albo na fragment następujący, który sprawnie oddziela relację seksualną od osobistej po to, ażeby nazwać wpływ jednej na drugą:

prowadzę
handel wymienny na części
część ciebie za część mnie i zwyczajnie
zlecam zliczam zlinczam się w tych
transakcjach

Wiersz mówi: zlecenie, kalkulacja i lincz. Wiersz mówi: handel, chociaż handlu nie lubi, co jasno widać po sposobie, w jaki określa skutki transakcji. Wiersz nie waha się jednak użyć tych określeń w stosunku do reprezentowanego przezeń „ja”, jeśli akurat tego wymaga opowieść.

Ostatnie słowo nie jest przypadkowe, ponieważ wiersze z tomiku bo on to zgubi są przeważnie pierwszoosobowymi narracjami. Zdają one sprawę z różnorakich zaplątań podmiotu, który czasami jest indywidualny, czasami zbiorowy, a zawsze męski:

coś w tym jest coś być musi skoro
naszym kobietom już nie starcza piersi
skoro pławimy je w ciasnych
pokojach

Ta opowieść o deficytach (począwszy od osobistych, poprzez językowe, na finansowych kończąc) ma przy tym jedną nieoczywistą zaletę. W całym tomiku trudno znaleźć chociażby jedno zdanie, które oskarżałoby jakiś składnik zewnętrznej rzeczywistości. Przeciwnie, książka jawi się raczej jako ćwiczenie w trudnej sztuce autoagresji. Jej potencjał krytyczny wynika z dwóch rzeczy. Pierwsza to umiejętność opisu, który następnie sam się oceni, a co więcej – każe dookreślić zewnętrzne zagrożenia we własnym zakresie. Każe, bo czynnik drugi to delikatna sugestia, skąd wziął się kształt obserwowanych zjawisk. Otóż wynika on z faktu, że nastał na nas warcraft. Dziwna to składnia, ale intencja jej użycia jest jasna: chodzi o zdefiniowanie konfliktu tak, by nie nazwać wroga.

Dlaczego warto nie nazywać wroga? Dlatego choćby, że istnieją takie sytuacje retoryczne, w których wróg staje się hipostazą, pojęciem abstrakcyjnym traktowanym jak konkret. I gdy się potem zwalcza tę groźną abstrakcję, tego wielkiego potwora-maskotkę, to zapomina się o konkretnych obserwacjach, które go powołały do życia. Pobity potwór odchodzi, konkrety zostają i uwierają nadal. Może więc lepiej, jak w bo on to zgubi, mówić od razu o uwieraniu?

Zewnętrzna presja z nieokreślonego kierunku nazywana jest w tomiku na wiele brawurowych sposobów. Oto istnieje jakiś spisek, do którego ma dostąpić nawet przyroda (to z wiersza pod długim i efektownym tytułem marcel proust wraca do gilberty swann potykając się o wynaturzenia trawnika i grzęznąc w niedorzecznościach sekwany). Ogólny bajzel, akty agresji i zawłaszczenia nie omijają również podmiotu (zdekodowany tak piracko że / własne neurony nie chcą się do ciebie przyznać). Niekiedy opisuje on siebie tak, jakby znajdował się na samym dole więziennej drabiny społecznej:

odbywam kolejny wyrok zupełnie jak stosunek
płciowy w zawieszeniu wszystko to
już kiedyś powiedziano i odbyto aż boli
mnie od tego odbyt

Wydaje się, że w sąsiedztwie takich zdań brakuje miejsca na przesadną delikatność. A jednak nazywanie wszelkich negatywnych stanów odbywa się w sposób, który każe myśleć, że prawdopodobnie nie jest jeszcze tak źle, skoro można się przy tym zdobyć na językową inwencję (wczoraj mi spanoszono głowę wczoraj mnie szyto i mam ją / teraz jak mapę kordylierów). Gesty wykonywane na zewnątrz wyglądają zaś po prostu tkliwie:

przestój jeszcze jeden przystanek a potem się
oddal choć oddal w zanadrze

a przyrzekam
że zakończę tobą

2.

Śmiem twierdzić, że w call for papers do poliamorycznego numeru „Wakatu” zabrakło właśnie tego rodzaju wrażliwości. Projektu nowej podstawy, na której oprzeć by się miały relacje międzyludzkie, nie cechuje bowiem poetycka wrażliwość na szczegół, lecz – z przeproszeniem – finezja teoretyka, który najpierw z rzeczywistych defektów relacji międzyludzkich wyspekulował sobie wroga, a potem dbał głównie o to, by wszystko było odwrotnie, niż ten wróg proponuje. Bo tak na pewno będzie dobrze, prawda? Stąd płynie pewność siebie nieomylnego arbitra, który pyta czy monogamia nie staje się opodatkowanym barterem kobiet takim tonem, jakim zadaje się pytanie kiedy podsądny przestał przyjmować łapówki. Przyjmował, bo jest podsądnym. Staje się, bo jest zła. Tyle ma call for papers do opowiedzenia: jest wróg, zatem szczegóły tracą na znaczeniu.

Prawda, pojawiają się też w call for papers narracje o ludziach, których poliamoria wyzwala, a zatem zarzuty wobec monogamii wypowiadane są w ich imieniu. Istnieje jednak jakiś powód – i musi on być czysto językowy, czysto retoryczny – dla którego te historie mniej angażują czytelnika niż losy przypadków A, B czy C z byle podręcznika psychologii, niechby nawet behawiorystycznej.

Uważam, że generatorem nudy jest tu składnia, bo to ona dyktuje sposób opowiadania. Popęd w tych opowieściach jest jedynie danym, statycznym zjawiskiem, mówienie o nim ogranicza się do stwierdzeń, kto z kim lubi i jak lubi. Porównajmy to z książką bo on to zgubi, w której roi się od słów takich jak skoro, jeśli, choćbym, więc, jednak, wreszcie bo z tytułu – spójników i partykuł, które sprawiają, że opisywane relacje prezentują się ciekawiej, a świat przedstawiony szczęśliwie unika je przemiany w model, w którym miejsce realnych problemów zajmuje wydumany oponent.

Problem sygnalizowany przez porównanie dwóch składni, poetyckiej i wstępniakowej, stanowi klucz do zrozumienia, co w projekcie poliamorycznym szwankuje. Otóż kiedy call for papers używa dykcji ograniczającej użycie spójników, to już na poziomie składni unika wypowiadania się na temat relacji. Dlatego seksualność we wszystkich opisanych przykładach jawi się jako groteskowo nieuwarunkowana. Nie wiadomo dlaczego zdjęcie z niej gorsetu brzydkich – tu się zgadzamy – reguł społecznych skutkuje także wejściem w świat bez psychologii. Zaprojektowane jako nowe centrum wielkie łóżko zasłania wszelkie inne indywidualne ekspresje, a jedynym postulowanym gestem wobec własnych ograniczeń jest ich przekroczenie (w łóżku brat jest równie interesujący jak mąż), a nie na przykład zrozumienie. Zmienić się masz, i kropka, nieważne dlaczego nie chcesz.

I bardzo łatwo byłoby tutaj o paralelę pomiędzy tym językiem a równie sztywnym i arbitralnym dialektem konserwatystów. Różnica tkwi w ozdobnikach (Słońce doszło i rozjebało kosmos), w chęci maskowania autorytetu (cytaty z Ingi i Kingi przedstawionych tylko z imienia), wreszcie w umiłowaniu pytań retorycznych. Te ostatnie niby to mają otwierać dyskusję, lecz w gruncie rzeczy zamykają ją ([Czy monogamia] nie jest opodatkowanym barterem kobiet?). Pod spodem widać zaś analogiczne do prawicowego pragnienie układania życia innym.

Ten język zamyka nie tylko dyskusję – zamyka on samą możliwość opisywania zjawisk, podobnie jak język XIX-wiecznej antropologii uniemożliwiał rzetelne opisywanie badanych plemion. Bo po co opisywać, kiedy klasyfikacja i ocena zostały założone już na wstępie? By można było o poliamorii powiedzieć coś sensownego, najpierw należy wrócić do języka, w którym występują spójniki warunkowe oraz partykuły. Chociażby tego sprzed dwunastu lat, który cytowałem na początku.

3.

Dlaczego tamten sposób odnoszenia się do zewnętrzności, równie totalny przecież i miejscami równie denerwujący, sprawdzał się jednak lepiej? Neolingwizm proponował przyrównanie każdej relacji do relacji językowej (i pięknie to się sprawdzało nawet w metaforach z seksualnym podtekstem: skoro to już tylko noc łamie szyfry). Proponowany w call for papers dyskurs na temat poliamorii opiera się na innym porównaniu. Przedefiniowuje on tytułowe pojęcie tak, by za pomocą jednego słowa móc opisać jak największy kawałek świata, jak największy wycinek sieci relacji międzyludzkich. Ta sama sieć relacji, którą neolingwizm oglądał przez pryzmat języka, opisana zostaje w kategoriach przyciągania erotycznego, pożądania, dynamiki związku i aktów seksualnych.

W obydwu przypadkach mamy do czynienia z alegorią, z metodologią bajki zwierzęcej przetransponowaną na język pojęć abstrakcyjnych. Mówiąc o kruku, lisie, wilku i zającu wypowiadamy się na temat ludzi; mówiąc o seksualności albo o języku wypowiadamy się na temat relacji, które nie muszą być jednym albo drugim. Strategia perswazyjna jest w gruncie rzeczy ta sama: szyfr i desygnat, temat sfingowany i temat właściwy, terminologia wykorzystywana / przeciwko swym nazwom.

Narracje alegoryczne są zwykle piękne i spójne, ale za cenę zabiegu, który na potrzeby numeru o poliamorii należałoby zdefiniować jako wkładanie kwadratowych penisów w trójkątne waginy. Innymi słowy, rozsypują się na poziomie szczegółowych rozwiązań. Bo oto na ogólnym poziomie poliamoria ma być projektem otwierającym społeczeństwo na więcej sposobów indywidualnej ekspresji seksualności. Na poziomie literackiego opisu generuje ona jednak język agresji, wykluczenia i zarzutu: jakże ktoś śmie nie być poliamorystą, kiedy to jest właściwa ideologicznie ścieżka?

Związek ten przypomina bardziej związek zawodowy
niż radziecki z okresu rewolucji przemysłowej
lat trzydziestych (to ta faza zakochania,
podczas której represje imają się innych kobiet
i mężczyzn – ofiar polityki miłości dwojga ludzi)
.

(Rafał Różewicz)

W innym fragmencie przytoczonego wiersza okazuje się, że jedynie związek poliamoryczny stanowi przestrzeń, w której relacja międzyludzka podlega negocjacji. Monogamia, jak ustrój totalitarny, na negocjacje nie pozwala: Ja mam na głowie ciebie, / czyli system monopartyjny i musimy być / we wszystkim jednomyślni (tymczasem totalitarna jednomyślność panuje raczej między dyskursem krytycznym a wtórnym wobec niego, a więc zbędnym wierszem).

I tak od zarzutu do zarzutu, od jednego ciągu syczących i warczących spółgłosek (związek zawodowy […] radziecki z okresu rewolucji przemysłowej) do innego fonetycznego wyrazu charczącej agresji (Co zrobić z opresywnym językiem heteronormatywnej monogamii) postępuje pełzająca esencjalizacja. Tworzy się hipostaza, bo skoro się w imieniu czegoś warczy, to to istnieje.

Początek tego artykułu pokazał jeden z możliwych przykładów języka poetyckiego, który nie warczy. Co ciekawe, ten podejrzany warkot znika w poezji zazwyczaj w momencie, kiedy ta odnosi się do szczegółu albo porzuca definicję na rzecz metafory. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy jest to szczegół przykry, podany ironicznie i w dodatku nawiązujący do wiersza Dlaczego klasycy? Zbigniewa Herberta. I nawet wtedy, kiedy metafora posługuje się ostrymi narzędziami:

Co cię tak bawi, koteczku? Rozbity garnuszek, w którym nic
się nigdy nie mieściło czy noże nowej narzeczonej, czyste
niczym serce?

(Monika Brągiel)

W czym tkwi różnica? „Nóż czysty niczym serce” to fraza jednocześnie otwarta na wartościowanie i sprytnie zaprzeczająca kolejnym interpretacjom. Bo czysty nóż może być nożem nieużywanym, i jest to chyba, wobec groźnego charakteru narzędzia, właściwość pozytywna. Z drugiej zaś strony, jeżeli czyste serce miałoby być podobnie sercem nieużywanym, chwalić go za to niepodobna. I jest tu jeszcze obraz kobiety wprowadzajacej się do czyjegoś życia z nowym, świeżo kupionym zestawem noży. Kto to? Modliszka, która swego partnera pragnie pokroić, a następnie zjeść? Czy może to zazdrosny podmiot wiersza wyobraża sobie nową narzeczoną swojego byłego partnera od razu z groźnym narzędziem, skoro ostatni dystych tej samej strofy zawiera zalecenie: Rzecz niech się dzieje, rzeczy niech się / tłuką. Niech panny się stroją w tryumfalne łuny, welony i perz.

W żadnym razie nie mówi tu się o rzeczach łatwych. Ale na pewno mówi się językiem, który otwiera na znaczenia zamiast je redukować do jednozdaniowej oceny. Językiem, który każe mysleć i który jest tego myślenia narzędziem.

4.

Pozostaje pytanie, dlaczego uprawiam w tym artykule wcieranie śladów w stopy, łącząc obecny projekt redakcji „Wakatu” z tomikiem wydanym przez jednego z redaktorów dwanaście lat temu, a potem porównując go z heterogenicznym przecież językiem poezji. Chodzi nawet nie o to, że już proste zestawienie cytatów bez pomocniczych komentarzy rysuje obraz językowej atrofii. To jest zaledwie pierwszy sygnał ostrzegawczy. Ważniejsze jest to, co danym językiem daje się wypowiedzieć, co on umożliwia, co utrudnia, a przed czym – użyjmy metafory seksualnej – zabezpiecza.

Alegorycznie używane słowo „język”, około roku 2003 powtarzane przez bardzo młodych poetów w sposób niekiedy wybitnie denerwujący, miało jednakże parę istotnych przewag nad alegorycznie użytym słowem „poliamoria”. Wypowiedź, jej konstrukcja i znaczenie, wreszcie mechanizmy to znaczenie ustanawiające – wszystko to były tematy, które język ówczesnej poezji obejmował, tematy nieustannie stanowiące przedmiot refleksji. Innymi słowy neolingwizm był poetyką autoagresji, co znacząco utrudniało konstruowanie dyskursów kierujących agresję na zewnątrz.

Tymczasem język wstępniaka jest językiem agresywnym, i ten sam ton przebija w wierszach, które biorą poliamorię za temat. I jest to bardzo trudna zagadka retoryczna. Nie wiem, co sprawia, że chociaż mówi się na temat, który wyrasta z pewnego rodzaju wspólnotowej utopii, to stosowany przy tym jezyk tak łatwo staje się językiem segregacji. Nie wiem, dlaczego w wierszach, które mają problematyzować temat jednoczesnej dostępności seksualnej wielu osób, pojawia się tak wiele etykietek, które w każdym innym kontekście jawiłyby się jako seksistowskie, tyle konkretów, które by w każdej innej sytuacji redaktorów z pewnością uwierały. Nie rozumiem, czemu widać w tych tekstach tyle sposobów myślenia każących zapytać Gdzie jest etyka relacji i troski, kiedy śpi?

Lecz, biała twarzyczko, czy się umiesz sprzedać?
[…]
Miliardy nałożnic za jednego świątka!
Rozpasany harem nie podrażni mile,
nie pogłaszcze zmyślnie, nie wznieci

płomyczka: Oczko-rybak łowi

śniegowy posążek,

pachnący szarym mydłem, opłatkiem, cukierkiem.
Zgrzebny, szyty z lnu, lecz najbardziej cenny.
[…]

(Nina Manel)

Ten wiersz wyraża zdziwienie, że większą pożywkę dla wyobraźni stanowi widok bladej dziewczyny przypominającej zakonnicę niż rozpasany harem. Obie strony tego równania są zaledwie obiektami do patrzenia i wyobrażania sobie. Nawiązania do ewangelicznych metafor (patrzący podmiot jest poniekąd rybakiem ludzi) jakoś nie potrafią tego sensu zmienić. Kontekst narzucany przez tytuł, kontekst oszustwa i grania cudzej roli (Makryna Mieczysławska była fałszywą zakonnicą z XIX wieku, opowiadającą w Rzymie o rzekomych torturach, jakie spotkały ją w Rosji) zmierza z kolei do stwierdzenia o dostępności śniegowego posążku szytego z lnu. Okazuje się też, że obserwowaną można z łatwością podejrzewać o rodzaj erotycznej manipulacji (Kobieta? Jest najlepszym, sprytnym psychologiem), nie zastanawiając się przy tym nad statusem obserwatora.

Niespójne metafory i afunkcjonalne nawiązania, jak pokazuje przykład XIX-wiecznego symbolizmu, to środki stylistyczne, które tłumaczą się wtedy, kiedy ich celem jest wywołanie nastroju. Lecz co ten nastrój ma zrobić z przedstawioną sytuacją, z opisanym spojrzeniem? I jak rozstrzygnąć, czy tematem wiersza jest brzydkie uprzedmiotowienie, czy też uciśniona poliamoria, która Lubi monogamię, ale lubi też inne relacje, których – często przez władzę absolutną i całkowity kapitał w rękach (genitaliach?) monogamii – nie nawiązuje. Problemem z wierszem Niny Manel nie jest to, czy jego język jest serio, czy ironiczny (na co w ostateczności mogłyby wskazywać zdrobnienia). Problemem jest usunięcie z tekstu punktu widzenia. Wszelkie zastosowane w nim chwyty stylistyczne okazują się bezkierunkowe, nie sposób nawet sformułować hipotezy na temat celu ich użycia. Pewne jest tylko jedno – uprzedmiotowienie.

5.

Oczywiście nie jest to jedyny język, jakim można mówić o poliamorii. Zabawny jest jednak fakt, że tekst, który stanowi najlepszy przykład tej wymarzonej językowej alternatywy, jest tekstem obcym (Sandra Jeppesen, queerowanie heteroseksualności)? I jakoś nikt nie podchwycił tego sposobu mówienia i sposobu myślenia, pozwalającego zastanawiać się choćby nad tym, co może wydarzyć się w życiu anarchistów i antyautorytarystów, których społeczeństwo skłonne jest postrzegać jako heteroseksualnych z uwagi na płeć i/ lub gender obiektów ich pożądania, lecz którzy sami nie identyfikują się ze wszystkimi heteroseksualnymi jakościami, być może nawet nie z samą pozycją podmiotu heteroseksualnego.

Zauważmy: już tytuł queerowanie heteroseksualizmu zakłada grę z pojęciami prowadzoną na poziomie, do którego call for papers się nie odwołuje. Oto bowiem dwa pojęcia, zwyczajowo traktowane jako przeciwstawne, zostają wprowadzone w relację, która nie jest wyłącznie czystym antagonizmem. I relacja ta służy czemuś konkretnemu – oczyszczeniu związków międzyludzkich z różnych społecznych konstruktów. W prywatnym życiowym scenariuszu Sandry Jeppesen okazało się to możliwe, więc taki projekt jawi się jako coś więcej niż utopia. Tylko dlaczego nie udaje się pisanie i myślenie o relacjach międzyludzich właśnie w ten sposób, jeżeli jest się polskim autorem poruszającym temat poliamorii?

Kluczowy zdaje się tu fakt, że Sandra Jeppesen powoływała się na życie anarchistów i antyautorytarystów. Redakcja „Wakatu” wybrała tymczasem mowę porządkującą i klasyfikującą (czyli antyanarchistyczną), a przy tym autorytarną, stanowiącą kopię lepiej społecznie zakotwiczonych wersji symbolicznej przemocy. Posłużyła się językiem tak złym, że w jakiekolwiek pozytywy przemodelowania relacji międzyludzkich w kierunku poliamorii wierzyć po prostu nie sposób, jeśli miałyby być proponowane, a potem opowiadane z jego pomocą.

Paweł Kozioł

Poeta, krytyk literacki, badacz literatury i kultury dawnej. Laureat nagrody im. W. Hulewicza (2003). Wydał cztery tomiki wierszy, książkę krytyczną o poezji najnowszej (Przerwane procesy, Lampai Iskra Boża, Warszawa 2011; w czasie jej pisania korzystał ze stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego) oraz zbiór esejów o średniowiecznych kronikach Historia i porządek (Towarzystwo Naukowe w Przemyślu, 2010). Współpracownik miesięcznika Lampa, w którym od trzech lat publikuje comiesięczne przeglądy tomików poetyckich. Redaktor – wraz z Marią Cyranowicz – książki Gada !zabić? pa]n[tologia neolingwizmu. Artykuły krytycznoliterackie drukował m.in. w Twórczości, Dekadzie Literackiej, Odrze oraz Przemyskim Przeglądzie Kulturalnym. W 2008 roku obronił doktorat w Zakładzie Literatury Staropolskiej na Wydziale Polonistyki UW, gdzie wykładał historię literaturyoraz tradycje antyczne i biblijne. Obecnie pracuje w Fundacji Nowoczesna Polska, redagując teksty udostępniane na wolnej licencji na portalu www.wolnelektury.pl.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |