W ostatniej książce Mikołaja Łozińskiego, autora Książki i Reisefieber, przyszłość nigdy nie wygląda tak, jak bohaterowie ją sobie wyobrażają, ale wcale nie to jest w tej powieści najbardziej poruszające. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć teraźniejszości, mówi Łoziński, bo obok tego, co akurat się wydarza, tego, w czym bierzemy udział, biegnie cienka nitka alternatywnej rzeczywistości, niewidzialnej, ale może bardziej prawdziwej. Bo kiedy zdenerwowany Salek wygłasza wykład, to tak naprawdę myśli tylko o tym, że bardzo chce mu się siku. A kiedy Ruth idzie przez getto, to bardziej niż nazistowskich kul boi się spojrzeń znajomych. Bo wypadają jej włosy, bo się wstydzi. Bo już nie da się naprawić tego, co się wydarzyło.
Stramer to opowieść o żydowskiej rodzinie mieszkającej w przedwojennym Tarnowie. Nathan i Rywka mają szóstkę dzieci. Mieszkają w ciasnym, biednym, głośnym mieszkaniu. Są w samym centrum swojego życia, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Później nigdy już nie będzie im lepiej, ale wszyscy są na etapie oczekiwania na coś wielkiego. Miłość, sławę, rewolucję, bogactwo, podróż nad morze. W Nagich Mike’a Leigha główny bohater, Johnny, pyta jedną z bohaterek: Czy myślałaś kiedyś o tym, że to, co najlepsze w twoim życiu, już się wydarzyło? A przed tobą tylko choroby i śmierć? Sophie oczywiście nigdy o tym nie myślała, nie myślą też bohaterowie Stramera. Autorowi udaje się w doskonały sposób przenieść atmosferę codzienności bohaterów na konstrukcję powieści. Na początku jest wesoło, Stramera czyta się z przyjemnością jak jedną z wielu opowieści o żydowskich rodzinach, inteligentnych, żywych, autoironicznych. Mieszkanie w Tarnowie jest pełne przysłów, powiedzonek, ruchu, zapachu jedzenia. Nathan cierpi na chorobę dwubiegunową (której oczywiście nikt jeszcze wtedy nie zna), fazy maniakalnych i niestety nieudanych pomysłów na interes życia przecinają długie momenty „kataru żołądka”, czyli leżenia, niemocy, rozpaczy. Rudek to drogowskaz rodziny i chyba ulubiona postać Łozińskiego (jeśli autor może mieć swojego ulubionego bohatera), Salek to mały mędrzec, gdyby wierzył w boga to pewnie zostałby rabinem, zostaje jednak komunistą. Nad całą rodziną unosi się duch Bena – starszego brata Nathana, który wyjechał do Nowego Jorku i tam został. Nie wiadomo jednak, dlaczego nie zatrzymał tam brata. Ameryka w Stramerze jest marzeniem, niespełnioną fantazją, nieśmiertelnym kontekstem. Kiedy Nathan Stramer otwiera restaurację, częściej niż o mieszkaniu z balkonem i licznymi pokojami myśli o tym, jak pewnego dnia Ben w nowojorskiej kawiarni podsłucha rozmowę jakichś eleganckich Amerykanów mówiących: „Mmmm, jaka pyszna kawa, prawie jak u Stramerów!”. Skórzany pasek („porządna amerykańska robota”), którym Nathan pierze dzieci, to symbol władzy, strachu, autorytetu. Pasek jest od początku. I zostanie do końca.
Wspaniale Mikołaj Łoziński odmalowuje wewnętrzne światy swoich bohaterów, ich marzenia, lęki, niepokoje, refleksje. Nie ma w ich głowach miejsca na żaden banał. Wszystko to w pewien sposób powtarzalne, ale też indywidualne, jednostkowe, osobiste: „[…] patrzył przez okno na przechodzących ulicą ludzi. Myślał o tym, że też będzie szedł tamtędy po lekcjach i ci, którzy wtedy go zobaczą przez okno, zobaczą po prostu chłopca, który idzie ulicą. Nie było w tym nic niezwykłego czy nadzwyczajnego i sam nie wiedział, czemu często wraca do tej myśli, że za chwilę będzie dla innych tym, kim oni są teraz dla niego” (s. 23–24). Podglądamy losy Stramerów trochę tak, jak obserwuje się życiorysy swoich rodziców. Wiemy, jak bardzo się mylą wtedy, kiedy są jeszcze pełni entuzjazmu, widzimy mapę ich błędnych decyzji, przyczyny i konsekwencje. Wiemy też o czymś więcej, czego nie podejrzewają nawet najmądrzejsi rabini. Łoziński stawia czytelnika w pozycji obserwatora z przyszłości. Całe życie bohaterów Stramera przysłania mgła, która zwiastuje koniec, bezsens każdego przedsięwzięcia, wysiłku, walki. Właśnie ten nihilizm, ta nieuchronność starości, końca, śmierci jest w Stramerze najbardziej porażająca.
Kiedy dzieci dorastają, kiedy rzeczywistość rodziny Rywki i Nathana zaczyna znikać, zmienia się ton powieści. Każda z komórek żywego organizmu o nazwie „Stramer” zaczyna funkcjonować osobno, w jakiejś wielkiej samotności, nie ma już czasu na opis drobnych, codziennych spraw, wspólnego śniadania. Bo nie ma wspólnego śniadania, są nowe dzieci, prace, uniwersytety, miasta. Zaczynają się zdrady, porażki. Zaczyna się wojna.
Nie ma u Łozińskiego wiary w jakąkolwiek wspólnotę. Podzieleni są starzy Żydzi, podzieleni młodzi komuniści, podzieleni Dąbrowszczacy. Autor obala mity, obrazy solidarności, walki o wspólną sprawę, zbiorowego bohaterstwa. Jak ludzkie masy mogą żyć ze sobą w zgodzie, skoro sami ze sobą nigdy nie zaznamy pokoju? Jak można wymagać od ruchów oporu konsekwencji? Czegokolwiek? Walka jawi się tu jako chaos, nie sposób znaleźć jej sensu, centrum. „Salek miał wtedy sen, który dobrze zapamiętał. Wszedł na boisko w trakcie meczu. Rozejrzał się po grających w piłkę i zobaczył same znajome twarze. Nie wiedział tylko, z kim jest w drużynie, bo każdy był ubrany inaczej. Grali ostro, faulowali. Nie było sędziego. Salek dostał piłkę, chciał strzelić, albo podać dalej, ale do kogo? Czy jest z Rudkiem, Romanem i Franco? Czy z ojcem, „Justynem” i Stalinem? Zabrali mu piłkę, zanim się zdecydował. Na trybunach szukał Irki. Zobaczył Hesia w pierwszym rzędzie i odwrócił wzrok. Jeszcze raz dostał piłkę i strzelił bramkę. Ale nie wiedział, czy dla swojej drużyny, czy samobójczą, wciąż nie wiedział, z kim jest. Po tym meczu obudził się z mokrą poduszką pod głową”. (s. 328–329).
Początkowo antysemityzm pojawia się na kartach Stramera w tle, przewija się w przysłowiach, niechęciach, żarcikach, antyżydowskich piosenkach przynoszonych ze szkoły. Można go nie zauważyć, przeoczyć w codziennym rozgardiaszu. „Jest dobrze, ale nie beznadziejnie”, jak mawia Nathan Stramer. Potem ktoś mówi coś, czego wcześniej nigdy by się nie odważył. I wszyscy się śmieją. Bo już można. I jest to nauczyciel albo najbliższa przyjaciółka. „Mówią rzeczy, których kilka lat temu nie odważyliby się pomyśleć” (s. 271). Mikołaj Łoziński wspaniale portretuje świat, w który niepostrzeżenie wkrada się dyskryminacja, wykluczenie. Oczywiście w Stramerze nikt nie wierzy w to, co ma się wydarzyć, a kiedy zbliża się eksterminacja, jest już za późno na cokolwiek. Rodzina przez lata przyzwyczaja się do przełykania coraz większych upokorzeń, jest w tym zahartowana, Stramer najpierw znosi złośliwości, potem nie może iść na wymarzone studia, znaleźć pracy, potem kupić lodów w sklepie. Potem nie może już żyć.
Co robić, kiedy zaciska się pętla? Kiedy nie masz wpływu na nic, a o swoim losie dowiadujesz się z gazet, plotek, z ulicy? Bohaterom udaje się zapomnieć, w niepamięci o nieuchronnym przeznaczeniu pomagają im codzienne problemy, brak pieniędzy, złe oceny dzieci, konflikty, wspomnienia, tęsknoty za niespełnionymi marzeniami. Kiedy Wela wraca ze szkoły upokorzona przez nauczycielkę, Ruth nie może przestać o tym myśleć. Może powinna iść do szkoły z awanturą? I wtedy przypomina jej się sposób, którym uspokajała przez lata płacz swoich dzieci. Kiedy ktoś stłukł sobie kolano, nabił guza, skaleczył się, mówiło się: „złap się mocno za ucho i uściśnij”, czyli skup się na małym, wymyślonym problemie zamiast zadręczać się tym poważnym, tym większym od ciebie, nad którym nie masz żadnej władzy. I to właśnie robią Stramerowie, robią zakupy, czytają książki, biją się z kolegami, zakochują. To robimy my wszyscy. Zapominamy, a przecież wiadomo, jak to wszystko się skończy.
Mikołaj Łoziński, Stramer, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Emilia Konwerska
Literaturoznawczyni, publicystka, pracuje w kulturze i mieszka w Olsztynie. Współpracuje z "Krytyką Polityczną" i "Gazetą Wyborczą".
Zobacz inne teksty autora: Emilia Konwerska
Recenzje
Z tej samej kategorii: