Nic mi się nie chce. Nic! Nic! Nic! Nie chce mi się czytać. Nie chce mi się pisać. Nie chce mi się jeść. Zgotowałem obiad by stwierdzić ostatecznie, że jeść nie będę. Ale spróbowałem. Nie! Nie ten smak. Nie taki miał być. W ogóle nie takie miało być wszystko. Bo wczoraj chciało mi się jeszcze wszystko. Wszystko mi się chciało. Dziś nic! Kurwawakurwa…, nic się nie chce! Zrobiłem 3 kawę, zapaliłem papierosa. Nie chcę kawy, nie chce mi się palić! Palić się nie chce? Zawsze mi się palić chciało, nawet gdy nic mi się nie chciało. Dobry moment by rzucić palenie, ale nie chciało mi się rzucać.
Zaczął się weekend i kurwawakurwa nie wiedziałem, co zrobić z tym szczęściem! Tyle czasu… A mi się nic nie chce. Położyłem się do łóżka. Nic nierobienie było zwykle bardzo przyjemną czynnością. Nic nie robić mogłem całymi godzinami. Nic nie robić to była naprawdę wielka frajda. Dość męcząca jak każdy sport, ale jednak. Dziś po godzinie stwierdziłem, że dalej nie dam rady, poddaję się. Ile można na plecach z oczami w sufit? Na boku ze wzrokiem w jedną ścianę potem w drugą? I na brzuchu twarzą w ciemność… No ile? Nie chce mi się. Nie chce mi się nic nie robić. Nie chce mi się nic nie robić, przy jednoczesnym niechceniu czegokolwiek, niechceniu jakiejkolwiek czynności.
Sen? Złote rozwiązanie? Nie! Bo spać też… tak, też mi się nie chciało. Pozostało tylko jedno. Picie. Tylko picie. Picie ma sens nawet wtedy, gdy nic już nie ma sensu. Stanąłem przed barkiem. Koniak? Nie! Nie chce koniaku. Wino? Nie! Wino na pewno nie. Wino miałem pić z jakąś „nią”, której nie ma. Więc wódka? Wódka dobra, idealna w momencie kiedy trzeba się zwyczajnie upić, sponiewierać i paść. Otworzyłem wódkę. Na sam zapach poczułem odruch wymiotny. Nie! Wódka odpada. Wódki nie lubię, nienawidzę! Piję wódkę gdy z przyjaciółmi, na męskim piciu, pić trzeba. A przyjaciół nie ma… Wódki pić nie będę, nie chce mi się jej bardziej niż czegokolwiek. Absynt? Zielona wróżka? Absynt to jest do pisania. Do tych wyższych rzeczy i do tych wyższych, co sięgają dna. Dno to też jakaś głębia. Z dna jest też maksymalne wybicie, ale nie dziś. Dziś nie chce mi się ani zagłębiać, ani wybijać.
Whisky? Nie, bo nie lubię i to bardziej niż wódki. I whisky nie chcę nawet wtedy, gdy chce mi się wszystko. Piwo? Piwa nie ma w barku, jest w lodówce. Ale dziś go nie ma, bo skończyło się wczoraj w momencie pomiędzy czasem, kiedy chciało mi się jeszcze wszystko, a przestało mi się chcieć wszystko. Iść do knajpy? Nie! Nie chce mi się iść do knajpy. Boże! Więc jednak!? Jednak to, co niemożliwe, stało się możliwe. Pić mi się nie chce! Nie chce mi się pić! Tak, nie chce! Skoro nawet tego mi się nie chce, to znaczy, że niechciejstwo sięgnęło niebezpiecznego zenitu. Bo skoro nawet pić się nie chce, to znaczy, że i żyć się nie chce. Bogu dzięki, że i umierać też mi się nie chciało.
Z niemocy niczego powstawały nieraz całkiem mocne dzieła. Pomyślałem, że spróbuję się wysilić, chociaż dla samego zabicia czasu. Użyłem słowa klucza, by rozpocząć zdanie – „Nic…”. Nic – było bardzo na czasie, nikt nie może mu zarzucić braku autentyzmu. Ale po tymże słowie polot się skończył, nie nastąpiło żadne orzeczenie. Zdanie zamarło na podmiocie. Nie byłem w stanie wysilić się na przydawkę.
-Wakur! Wakur! Nawet na równoważnik zdania mnie nie stać? Co jest?!
Z prozy nici, to może wysilę się na jakąś poezję, która współcześnie tak oszczędza słowa.
-Podejmij próbę! – dokonywałem automobilizacji.
-„Nic
Wielokropek
Przecinek pomiędzy niczym a niczym
Trzy spacje z obu stron
Przecinek pomiędzy wielokropkiem a wielokropkiem
Myślnik przecinek myślnik
Wielokropek
Dada nic”
Dwa słowa w tym jedno bezsensu plus nadużycie znaków interpunkcyjnych to chyba jednak nie poezja.
Gdy siedziałem w fotelu siłą rzeczy zacząłem o czymś myśleć. A że myśleć mi się nie chciało, to siłą tej samej niechciejskiej rzeczy wyszła mi filozofia. Musiały być to refleksje o sensie bytu i niebytu. Inaczej się nie dało. Pomijając oczywiste przesłanki i równie oczywisty proces dowodzenia, doszedłem do nazbyt nieodkrywczego wniosku – „Jedynym sensem jest to, że nic nie ma sensu”. W tym momencie kolejne próby stworzenia pomysłu na weekendowy czas rozbijały się o ścianę żelaznego w sile pytania – „Po co?”. Za którym nie było już nic.
I minęła sobota – dzień niechciejstwa pierwszy. I minęła noc i nastał poranek, dzień niechciejstwa drugi. Przeminął weekend, sobota – szabat – dzień odpoczynku nakazany przez Pana w Biblii, w który to nie wykorzystałem 100 przysługujących pobożnemu Żydowi kroków oraz niedziela – dzień Pański dany ku odpoczynkowi przez Kościół Chrześcijański.
Leżąc na kanapie 146 razy obróciłem się z boku na bok, odkąd zacząłem liczyć. Z kanapy na fotel przenosiłem się 20 razy. Policzyłem też 25 razy wszystkie grzbiety książek na 4 regałach. 32 razy włączyłem i wyłączyłem telewizor, zmieniając kanały od 1 do 40, raz zaczynając od początku, a raz od końca. W ciągu dwóch dni 14 razy skorzystałem z toalety, choć dwa razy było to zupełnie zbędne, bo tylko zdawało mi się, że chcę i muszę z niej skorzystać. W sumie wziąłem 8 prysznicy, licząc na to, że może cudem coś się odmieni. Przeczytałem 7 razy dwie i pół strony mojej ulubionej powieści cięższego kalibru, by przekonać się, że nie potrafię i nie chce mi się skupiać na tekście, by cokolwiek z niego wynieść. 4 razy sięgnąłem do ulubionej powieści lżejszego kalibru, by osiągnąć takiż sam efekt. Z próby poczytania „Tytusa, Romka i Atomka” oraz „Komiksu Gigant” zrezygnowałem na starcie, w momencie zrodzenia się pomysłu sięgnięcia po nie. Po 6 nieodebranych telefonach i 9 nieodczytanych, skasowanych sms-ach – które mogły może zmienić bieg weekendowej historii, wyłączyłem komórkę.
Odpocząłem, odpocząłem też od nic niechcenia. W poniedziałek, wróciłem do zaniedbywanych obowiązków, które miałem zamiar zaniedbywać jeszcze bardziej. Idąc minąłem sklep – „Wszystko po 5 zł”. Na wystawie spostrzegłem ceramiczny kubek z napisem „Ach, gdyby mi się tak chciało, jak mi się nie chce”. Chcę go mieć! – pomyślałem. Chcę? Więc jednak czegoś chcę! Dobry i kubek, ale co za tym idzie, a co ważniejsze, chcę jednak i to chcieć tak, jak mi się nie chce, więc chcę wszystko!
Przemysław M. Wierzbiłowicz
(1986-2011) Pisał prozę i poezję (podpisując je nazwiskiem Wierzbiłowicz), za które zdobywał liczne nagrody na warszawskich scenach literackich, angażował się w rozmaite działania warszawskiego środowiska kulturalnego. Swoje teksty publikował w Wakacie, pomagając później redakcji w pracach nad pismem jako sekretarz. Studiował na warszawskiej Akademii Teologii Chrześcijańskiej. Zginął tragicznie w wieku 25 lat.
Zobacz inne teksty autora: Przemysław M. Wierzbiłowicz