Nieopowiadania

Kundera / Żydowskie miasteczko, 1986

Miałem iść, ale siedzę, nagrać wywiad z kolorem, najlepiej bez kluseczek. Wszystkiemu winien sołtys, bo wystrugał kubek (Strużycki, nie obrażaj się aby) z zakłóceń w telewizorze. I jak tu dalej ślinić firanki do porno? Ktoś pyta o godzinę, ktoś inny o miejsce – ustalenie pozycji w czasie i przestrzeni to rzecz podlegająca jurysdykcji fizyki. Narrator tego opowiadania fizykiem nie jest, jego autor tym bardziej, o postaciach nie wspominając. Lecz od czegóż licentia poetica? Ja się chrzczę jako Newton, jest 16.26, jest żydowskie miasteczko na literę R. Ja się chrzczę jako Einstein. Już nic nie wiadomo.

Ale mimo wszystko wypada się jakoś określić, wszak naszym czytelnikom winniśmy przynajmniej podstawowe wyjaśnienia, by nie poczuli się zagubieni już na pierwszej karcie książki. Więc jesteśmy „gdzieś”, w centrum słowa „gdzieś” (sześć liter, więc jesteśmy „gdzieś” pomiędzy „z” a „i”). Tak, zawsze pomiędzy. Spomiędzy jednak, jak mówią, ma się najlepsze widoki. To spójrzmy: tu dziewczynki w błękitach, tam św. Gertruda (jeżeli jest patronką, to zapewne czegoś), de Funès i kaskada. Rok 1986, tysiąc lat po 986, kilka przed wycofaniem z obiegu pierwszej serii gumy Turbo. Łagodne czasy przeszłe: byliśmy, no przecież! I wreszcie jakaś akcja: na schodach leży plama, podnoszę ją do ust i już-już zmieniam w balon. Nazwę go sobie może (bo łajby not?) Kundera.
– O, jaki ładny, tutti frutti, latawiec – skarży się chłopiec w malinowym swetrze.
– A na co komu dialog? – odmilcza tymczasowa sprzedawczyni wędlin. Za jakiś czas jej syn opatentuje kieliszek do wódki grający kolędy, za co nie dostanie nominacji do pokojowego Nobla, póki co jednak kobieta ziewa i przytula kaszankę, a syn jest w planie pięcioletnim.

Tymczasem wątek pedofilski odpływa na plan dalszy, znacznie bliżej festiwal w Muzeum Lotnictwa (wpadłbym tam, lecz nie wpadam, najwyżej w panikę). Zapach rosołu w sambie! – jesteś czyimś trójkątem, gdy gwiżdżę ci rowerek na melodię hymnu? Homonimy, jak widać, trzymają się mocno, ciąg ciąży w prawą stronę (skoro strona stroni, co kusi czekoladę na ustroniu grypy?). I szlag trafił fabułę. W czymś się zagubiłem, ale nie wiem, po co; powoli doszedłbym i do tego, lecz wciąż siedzę w pierwszym zdaniu, rozwijam menu  i przekreślam dzianie.

Koniec za pięć wyrazów. Zrób z nim, co potrafisz.

 

Acer Crystal Eye Webcam

dalasinski1

„Spójrz prawdzie w oko!”, oto introdukcja. Jestem sam swoim sprzętem, chylę czoła przed kwestią, nocą w piaskownicy, do której zabrałem kiedyś dziewczynę, nie mając już nic lepszego do roboty. A może mając, ale się leniąc? Trwoga wobec dzieciństwa, teraz to przyjmuję, wypraszając łaskę od ciepłej kołderki.

Lulu, ich heisse Lulu, kompakt odzwierciedla pragnienie wyższości, do której się przyznaję jak do połknięcia w całości miętówki. Byłaby utknęła w gardle, ale nie ma gardła („ja” gardłowy agnostyk łowi okolicę) / Gdybym umiał potrafić, potrafiłbym lepiej.
– Chodź już wreszcie spać, a nie promujesz rozdźwięk.
– Poszedłbym, ale patrzę.
Po przeczytaniu xn beletrystyki, w tym most of all poezji, dostrzegam, że nie jest tak, że się tam wchodzi jak do domu, wypieprza na zewnątrz wszystkie graty, burzy ściany, wyrywa fundamenty i stawia od nowa. Wchodzi się i zasiada na połamanym krześle, i albo się wbije gwóźdź i krzesło wystawi na allegro jako nowe, albo walnie się dupą o kafelki.

Ale najważniejsze jest, żeby się kochać. W miłości nasz ratunek. Struktura czasowości dobija nas z daleka, to jeszcze bardziej ważne. I zdjęcie.

Jak rozkładać metodologię badań nad podmiotowością, kiedy nie ma podmiotu, bo ze wszystkim kłamię? Legendarny akolita bardziej Młodej Polski, miło łechcę ten zewłok, przymierzam zawieranie i wychodzę z mody-
fikowanymi przyrządami lotu (wyrzuciłem to kiedyś z wiersza, to wstawiam tutaj. Proza cierpliwa jest, więc przyjmuje). 179 cm wzrostu, oczy niebieskie, zdaniem WKU zdolny do służby, przeniesiony do rezerwy, bo studia, w stopniu szeregowego – co jeszcze mnie określa, skoro nie ma „mnie”? Dobrzej, że tak zastopniuję, byłoby o tym nie myśleć, zakurzyć coś pod obecność i tak sobie tego, a tu szczegóły braku rozdziawione w bzdurnym soliloquium, wciąż inne wersje zdarzeń, aż w końcu nie wiadomo, do czego to wszystko prowadzi, może zresztą („tu zaklął”) do niczego.

 

Sabotaż w międzysferze

Gdzie? Gdy widzę się w przypisie, *, w samym środku ostrożności umieszczony bagaż, Raymond Russel Crowe (wystaje tylko opór). Taaak, oto raport z pojutrza, na drzwiach, w kinie Słońce, pamiętasz? – zwrot do adresata pozwala nawiązać bardziej intymny kontakt. Z kim? – Dawali taką powieść, że ludzie ustawiali się (heh) w obwarzanek:
– Stella, I love you?
Lwia część publiczności odjechała spektaklem w stronę (strunę) kabotyńskiej (a jakże) gitary, proscenium odwiedziło hipostazę, toteż brnęliśmy w milknięcie jakiegoś Ojczenasz, żeby zdać sobie sprawę, że to jeno lewizna, kontrabanda, zaś w gruncie rzeczy fatum potrafi przekonać, a czas (czasem) jest wersją trójkąta.

Ostrzegawczego, dokładniej mówiąc.

 

TU OD NOWA:

Porzucony atlas zwierząt świeci golizną na podłodze, po której stąpam ostrożnie, by nie uronić niczego. Z czego? Moim przekleństwem jest ramię odrywające pieśń od szuflady, imię od znamienia (to Dycio), sedno zmienione w obszar. Maszpanjużzasobązieleńkonfitury, się nagle słyszy skądeś, weźwyrównajdoprawej,

wyrównuję.
Teraz
tak
będzie

do
obrzydzenia

– obrzydzam, bo wygodniej jest mieszać miłość z lekkim światłem. Możemy teraz wrócić do omawianych kilkadziesiąt stronic później zagadnień macierzyństwa: jeżeli jestem w ciąży z samym sobą i samego siebie rodzę, to jakie jest rozwiązanie?

 

Duncan Edwards ogląda czwartek przez ruiny (4)

Moja droga,
piszę ten fingowany list, aby uświadomić ci, że czasem zginąć znaczy więcej niż przeżyć.
Moja droga
(to wytłuścimy) wije się niczym innym, kiedy strzelam, a piłka już, już leci w światło bramki, lecz nagle zatrzymuje się na zabłoconym polu karnym pięć centymetrów przed linią bramkową (filmik do obejrzenia na youtube.com w serii 10 funniest football moments) i tam pozostaje na tak zwaną wieczność. Cieszyć się z tej okrasy znaczy wątlić okno?
Wczoraj przyjechał Michał, szliśmy przez rozkazy, remont na ulicy Cyganka (tańczyła, unosząc spokój), a ludzie machali do sygnalizatorów. Życie pochłonięte człowiekiem, tak miałem pomyśleć. Przejebany wątek, którym, łaskocząc, obsługuję stolicę.
Zmiana zmiany to niemal aborcja na szklance. 17.46, moja droga, piszę ci tę piosenkę, aby ją potem zaśpiewać, wyartykułować zimowość ponad członkami mensy, co skłania do rozmyślań na temat pogody zawieszonej pod sufitem na specjalnym haku, którego mam na ciebie (tu uśmiech) od dawna. W takich chwilach przeważnie dzwoniłem do siebie, lecz nikt nie odbierał. Też coś. Swobodnie zaprogramuj ustawkę na czasie albo „Czy my się aby nie znamy?”, świrując wobec świdra powiedzenie porządku, huk na przesterze, mam cię. Ktoś mnie namawia:

– Weź!,

CIELESNOŚĆ

to biorę z dobrodziejstwem, niepostrzeżenie kradnę opary pary z sauny, na ciało gwałtem nakładam cielesność (o, tak jak tutaj: CIAŁO        ). Zachwyt nad wizualizacją budzi nasz niepokój, więc zaraz skądsiś sztuka, AKTORKA i DR AMAT, psycholog:

AKTORKA Czujki usuwają nas z roli – czuję w tym taką zewność, że gdzieś tam w przyszłości pisma pojawi się Goya.
DR AMAT Istotnie, wygrywam na tym kotarę. To rodzaj fanatyzmu, latania ze swastyką w dziale garmażerii, no –
AKTORKA No?
DR AMAT No.
AKTORKA Gdybym zdjęła się ze zdjęcia, zostałabym sama.
DR AMAT Jak listek.
AKTORKA A tak wydam się za mąż w dobrym wydawnictwie.
DR AMAT Ze złoceniami na okładkach i twardą oprawą ceremonii.
AKTORKA Mam takie smutne prącie, kiedy osądza mnie historia. Powiedziałam „prącie”?
DR AMAT Możesz być z tego dumna, zresztą nie ma innego wyjścia. Niech nie pyta o formę, kiedy się staluje –
AKTORKA Kto?
AKTORKA i DR AMAT (krytycznie) Kto drzemie pod pomyłką, wróć do didaskalium.

Fragment techniki w zalewie radośnie oponuje, + śmietnik na niechceniu, upitraszony żagiel w popitce z grejpfruta, moja wizyta w pubie albo pub w wizycie. Tu trzeba poświęcić kilka jednostek Zezowatemu Szczęściu: z serdecznymi pozdrowieniami dla Iwonki, obecny wystrój jednakowoż zaburza ciemność percepcji, a jeżeli się obmyśla prototyp nowej antynarracyjności, to warto by stosować jakieś fajne sztuczki, naprimier kończenie wywodu w miejscu, w którym zwykle (ktoś) oczekuje ejakulacji w postaci rozpylenia sensu.

 

Duncan Edwards ogląda czwartek przez ruiny (1)

Ultranowe gałki oczne łapią łypanie ze względu na wzgórze, z którego schodzi Wenus i prosi o płyn do mycia naczyń. Akurat zakurzona aktualność palca, taka nieumiejętność, że białe na białym jest niewidoczne, że nie jest się przezroczystym w swojej semantyce, więc mimo że chciałbym, nie mogę, a mimo że mógłbym, to nie chcę.

Chciałem kiedyś napisać słowo o Zbigniewie Zagajewskim, ale jeszcze się powstrzymam. Kto to Z.Z.? Pomyślcie o IX Kłodzkiej Wiośnie Poetyckiej ’72 i o tym, co się stało potem, jak to przyjemnie jedzie się do Lwowa, najlepiej w parze, pijąc helleńskie wino, a będzie wiadomo. Póki co lepiej napisać o arbuzie, z którego wydrążyłem kiedyś środek i nalałem tam wódki, chcąc zrobić wykwintniejszy w swojej strukturze (i smaku?) poncz*. Nie wyszło, musiałem zostać przy jakiej takiej awangardzie, czego się nadal trzymam, bo Olimp za wysoki, żeby tak bosą stopą, a osprzętu wspinaczkowego jak nie było, tak nie ma.

„Ja” wyglądający przez okno streszcza makarony – tak pomyślałem, kiedy wyjrzałem przez okno, konsumując spaghetti na spóźniony obiad. Warto by kiedyś (kto ze mną??) zrobić antologię wierszy z motywem makaronu, mam już nawet jeden wiersz Wiedemanna z takimi słowami: „Język jest długi jak spaghetti. Spaghetti czyta się przez dwa t”. Projekt dofinansuje mniejszość włoska w Polsce i będzie fantastycznie. Ale wracając do odprysków tzw. reala: mróz przyciął, choć kalendarzowo jeszcze jesień. Jednakże w tytule utajona zima (zerknijcie do jakiejkolwiek notki o Edwardsie, chociażby na wiki), choinki więc już dawno umarły (kogo parafrazuję?), teraz umiera Duncan, po raz pierwszy, drugi i czwarty w tej książce (fałszywa numeracja nie ma innego celu prócz zabawy i prowokacji. Żadnego innego abysalu), no więc wracając do odprysków: kiedy zacząłem pisać, nie wiedziałem jeszcze, że nie zostanę zawodowym piłkarzem, bo tu i tam się kopało, grało w napadzie, jakiś puchar też się przywiozło. Skończyło się w zasadzie gdzieś w liceum, potem to już sporadycznie, a szkoda.

Teraz mogę co najwyżej pokołatać bezdomnością jaźni skazaną na światopogląd i zainteresować publiczność niejednoznacznym w swej wymowie dziełem słowno-graficznym:

dalasinski2

, dzięki któremu (być może) przejdę do histerii literatury i sztuki.

 

Duncan Edwards ogląda czwartek przez ruiny (3)

– No leć, skoro już musisz.
No to poleciałem.
Ze starą książeczką Darka Suski pod pachą i nowym biletem w ręku. Po co mi bilet? „Ja” udający drugą stronę reala: chciałbym być kasownikiem, fotelem, na którym siedzisz, podłogą pod fotelem, instrumentarium maszyn skrytym pod podłogą. Chciałbym być niżej niż niże jako serce dźwięku. Stuk, stuk, dobiegać czyichś uszu –
– Kto tam?
Nie wiem,

jak to opisać: krótka linijka przerwy jak pozór wytchnienia, księżyc obrzydzający calutkie stworzenie. A bywało lepiej: modernistyczny taniec uchwycony okiem kamery (era kaset wideo), kilka flaszek pod stołem, kilka rozmów nad nim. I prysznic. Prysznic jest fantastycznym wynalazkiem ciała: ciało, kiedy wymyśla siebie pod prysznicem, stojąc sobie spokojnie (jak nigdy) w brodziku, okazuje się swoim własnym przeciwieństwem. Nie chce mi się tego objaśniać, więc tak to zostawię, skacząc sobie spokojnie (jak zawsze) do nowego wątku.

Nowym wątkiem może być wszystko. Obejrzeć się za siebie i opisać: tramwaj, znów ten nieszczęsny bilet, kasownik i reszta. Oto zataczam koło, zataczając się przy tym, zanosząc śmiechem komuś najlepszą nowinę. Iluminacja z drzewiej: pewnego lata w pszenicy stałem się nieświadomym swojej pedofilii amatorem czternastolatki, która utrzymywała, że właśnie zdaje maturę. Na szczęście ograniczyłem się do pocałunku, ale co by było, gdyby sprawy zaszły kilka kroków za daleko? Woleć nie domniemywać. Zresztą – może tutaj też kłamię, prowokując Sz. P. Czytelnika fałszywym, acz sugestywnym, autobiografizmem, na doniesienie na mnie do prokuratora, księdza lub chociaż sołtysa? O, Konstytucjo! Dzięki Tobie słóweczka są wolne jak ptactwo. Za wszystko, czego nie mam, jestem wdzięczny Państwu:

dalasinski3

Ów skromny memuarek wywołuje dreszcze w rurach kanalizacyjnych, z których (po)nowocześni artyści fundują sobie monumenta. Bo tak, jestem przeciwnikiem przeciwników, zwłaszcza pod parasolem chłonącym antresole (spróbujcie to sobie wyobrazić), w ciepły lipcowy wieczór, przy grillu i girlu. Jestem fabryką dyktującą tempo uderzeń fikcji w fikcji. No, tak to mniej więc mogłoby wyglądać, gdyby mogło wyglądać jakkolwiek. Tymczasem mgła chocholi całą okolicę. Nagromadzenie niezupełnie powiązanych ze sobą zdań i natłok wyłażących z kieszeni sensów to jeszcze nie literatura, aczkolwiek – gwoli sprawiedliwości i przyjętej w całym zbiorku logiki – to opowiadanie powinno zakończyć się motywem footballowym. I tak właśnie się kończy.

* świat zdaje się porą dotykania nospy
* Z innych eksperymentów kuchennych: wódka na landrynkach – lepiej zapomnieć, wódka na lentilkach – jak wyżej, miód pitny własnej roboty – stoi do dzisiaj.

Tomasz Dalasiński

Ur. w 1986 r. Twórca tekstów poetyckich i prozatorskich, autor książek z wierszami © i Większe (nominacja do nagrody im. K.I. Gałczyńskiego „Orfeusz” za rok 2018) oraz książki prozatorskiej Nieopowiadania. W roku 2020 ukaże się jego poemat katastroficzny Póki nie żyjemy.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |