C.C. informuje, że spotkania DYSKUSYJNEGO KLUBU FILMOWEGO M.O.N.O. będą odbywały się w każdy pierwszy piątek miesiąca o godz. 17.30 w sali organizacji pozarządowych, ul. Rzeźnicza 2a. „Dla tych, co w zbiorze czują się pusto”.
Gdy K. (29l.) przychodzi, B. (31l.) już kołysze się na schodku. B. ma daszek czapki naciągniemy na oczy i popija benzo z manierki. Nic nie mówi, zatem K. także się nie odzywa. Siada schodek niżej od B. brudnych trampek i przeszukuje kieszenie. S. (40l.), jak przychodzi to całuje najpierw w policzek A. (19l.), który tymczasem wyszedł z sali, potem B. i K., ale P. nie, bo z P. (34l.) przestał niby-sypiać miesiąc temu, gdy pokłócili się o zdjęcia. P. zawsze wrzuca zdjęcia bez obróbki, przez co wszyscy wyglądają jak wypchane chomiki z wytrzeszczem. I bez filtra. I ledwo S. przychodzi, zawsze się o to kłócą. A potem dociera w końcu H.(42), już pijany i zamiast usiąść, zatacza się, próbując nasikać na ścianę. Stąd K. wie, że będzie się zwierzał, bo wtedy zawsze się musi najpierw znieczulić. A potem wygadać. Przewraca oczami, ale Mimo to K., gdy H. podchodzi, całuje go w policzek i podaje ostatnią haszową fajkę. Drugie K. (35) nie przyjdzie, mówi H., zapalając, bo żaden z pięciu ojców jej dwójki dzieci nie ma czasu się nimi zająć. Wiadomo, piątkowe wieczory, one są zawsze crejzi. Ale w niedzielę już, opowiada B., i spluwa z niesmakiem na chodnik, w niedzielę to biją się nawet i wszyscy tacy chętni. Z takim dzieckiem na lody, za rączkę się przejść Nowym Światem. Tyle do lansu. Więc znów zostajemy na lodzie, wzdycha A. B., gdy skończył palić, mówi, że straszna kolejka dziś była do Posążka, matko boska, aż do fontanny niemal. Że się do tego złotego siurka chyba ustawiła cała kolejka ze Szkocji, mówi. Tylu ludzi w kitlach nigdy B. nie widział. Jakby może w nich tyle nie chodzili, to by im wiatr nie zawiewał, i nie mieli problemów z płodnością, mówi A. i spluwa. I Posążku by nie był potrzebny. Może, ale skąd wiesz, a może im ten, dieta nie sprzyja: A. i B. zaczęliby się kłócić, gdyby nie przerwał im nagle Szef, który wypadł z dwoma workami na śmieci. Przeszedł przez środek grupy jak duch, wszedł do budynku, zamknął drzwi, a potem je uchylił, wychylił głowę z ciemnego wnętrza i bardzo cichym, ale schrypniętym głosem wymruczał: że kiedyś po nocy, jak wracał, przyłapał dwóch takich o wyrostków w kapturach, jak scyzorykiem ten siurek strugali, do woreczka. Opiłki. Płynne złoto. Może sprzedają, może sami piją, nie wiedział. I że to wcale, widzicie, nie jest tak, że wierni już tyle siurka wyścierali, to tak ludzie bezprawnie niszczą, mówi Szef, po czym jego głowa znika w ciemnym wnętrzu. Grupa, w milczeniu, kończy palić. Tak po prawdzie, to nikt nie słyszał, żeby prowadzący te spotkania wcześniej się o coś kłócił, żeby się kiedykolwiek nawet odezwał.
*
Tuż przed spotkaniem K. wyjmuje zza koszuli złotą obrączkę zawieszoną na srebrnym łańcuszku. Zdejmuje, wsuwa na palec, przekręca. Palec, ściśnięty jak baleron od razu czerwienieje i puchnie. B. żartuje, że dużo kaweiny od czasu Ustawowej Zmiany Polskiej się przelało, dużo począsiów przeszło; nachyla się i mamrocze to z gębą pełną pączka i okruchami lukru na całej brodzie, aż K. odsuwa siłą tą twarz z zasięgu wzroku, odwraca się, sapie. Obrączka boli. W upale, jaki panuje w podziemiu klubu, K. poci się obficie. B., który roznosi pączki w pudełku, żartuje, że słonko, jak tak dalej pójdzie, to możemy zostać anonimowymi cukrzykami, a nie klubem anonimowych monogamistów. A., który siorbie ponuro swoją dawkę kaweiny, nie mówi nic. Szef, który skończył rozstawiać krzesła, zasiadł na krześle.
I gdy koło zamknęło się, spotkanie się rozpoczyna. Ale okręg, w którym siedzi grupa, wcale nie jest w pusty. Na środku okręgu stoi włączony wiatrak, który obraca się dookoła zgrabnie i skutecznie zagłusza każdego mówiącego. Ale chwilowo nikt się nie odzywa, A. wciąż siedzi z głową zwieszoną nad ekranem komórki, pijaniutki H. już zaczyna przysypiać, K. też odchyla się na krześle, zamyka oczy; kaweina daje leciutkiego kopa, ręce mu się trzęsą, język rozplątuje. Błogostan. K. mógłby tak spędzić każde zebranie, każdy filmowy wieczór, z akcją rozgrywającą się cichutko i łaskocząco tuż pod sklepieniem jego czaszki. Wie jednak, wie, że będą mówić, że mówić trzeba, że mówienie o tym jest ważne; dobrze wie po co tu przyszli, więc zbiera się w garść i zbiera słowa, obraca obrączkę. Nabiera powietrza, przygotowuje się, jak do skoku w przepaść. Tymczasem, po długiej chwili ciszy H. nagle zrywa się z siedzenia, zaczyna mówić; H. chodzi dookoła krzeseł ruchem przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i ruchu wiatraka, więc reszta grupy dostaje kręćka. H. Mówi zawsze to samo, zawsze tą samą, żałosną historię, zawsze tym samym, ściśniętym w gardle głosem, ale zawsze ją musi opowiadać, a oni zawsze słuchają. Potakują. A on chodzi, coraz szybciej.
H. miał kiedyś żonę i dziecko, a teraz ma komunę. Na jego podłodze, mówi. Jego talerze. Jego sztućce. Jego szef śpi na wersalce, połowa bloku w jego łóżeczku. Jego niegdyś najlepszy kumpel chodzi w jego kapciach po domu, obcy ludzie przymierzają jego krawaty. Żona H. maluje stopami obrazy w kolorze pomarańczy.
Coraz szybciej, szybciej. K. ma wrażenie, że pewnego dnia, gdyby jeszcze odrobinę przyspieszył i odbił, mógłby wyfrunąć z piwnicy, wybijając okrągłą dziurę w suficie. Uśmiecha się pod nosem, ale zaraz przywołuje do porządku, ściska wargi, słucha.
Jego obcinaczka do paznokci, jego wykałaczki. Jego resztki zaschnięte na szczotce do kibla, jego włosy łonowe w pościeli, gdzie teraz ślad tylu sperm. Łupież z cudzych włosów – H. wylicza, a im dłużej wylicza, tym bardziej jego głos się łamie, cichnie i przechodzi w ściśnięty szloch. Bełkocze, a wtedy Szef podbiega i chwyta go w objęcia. Opasły H., ściśnięty w chłopięcych ramionach, płacze. Wygląda to całkiem, jakby się niedźwiedź oparł o wątłe drzewo, myśli K. i przeklina w tych myślach. Jakby się niedźwiedź. Kołysał o brzózkę. I szlochał. I jęczał.
*
Albo w klubie, potańczyć. Napić się razem. W restauracji, dostać stolik dla dwojga. Nie wiem, jak na lancze jeszcze ludzie chodzą, jak nie można dostać, wylicza K. i poci się, poci jeszcze bardziej, aż mu grubą strużką między łopatkami ten pot spływa.
Albo, gdy idziemy z psem i wszyscy się gapią. Znaczy, ja mam wrażenie, że wszyscy i akurat na nas, M. mówi, że to paranoja, mówi B. i rozgląda się nieswojo po sali. Ale ja nie wiem. Wlepione spojrzenia. Jak mnie łapie za rękę, czy czasem, pocałuje, to już wlepione oczy. Aż mam ciarki. No ale tak czasem się zapomnisz. Nad stawem. Czy na ulicy, na pożegnanie. A te pary 3, 4, aż się potykają.
Tak, mówi K. i kiwa głową, i zwiesza ją nisko. Aż chce się wymamrotać, że trzeci to musiał gdzieś w pracy zostać, że urlop czy coś.
Albo uciec, dodaje cicho A.
Albo im wykrzyczeć, że nie wasza pierdolona sprawa! K. krzyczy i zaczyna chodzić i przez chwilę wykrzykuje, że nie ich sprawa, nie ich, nikogo! Ale zaraz z powrotem siada, cichnie, pochyla się. Słowa brzmiały lepiej w jego myślach, niż na języku i teraz przełyka ślinę, wstydzi się. Ale pozostali, w okręgu, wciąż potakują. Tak, tak. Jakby to było proste. No, i tak sobie chodzić, po ulicy, tak żyć.
Ja to chyba po prostu nie mam czasu, mówi A., tylu ludzi, co było, tyle spraw. Tyle czasu. Ja nie mam tyle czasu, randek, gadania. Każda dziewczyna, milion rzeczy. I problemy. I zazdrość. Jeszcze kłócą się same. Na fejsie. Ja nie mam, nie chce mi się. Już wolę być sam. I tylko Tinder. Czasem.
Tak. A czasem chcę tylko poczytać gazetę. Serial dokończyć, przed snem, mówi S. cichutko. Czasem nie rozmawiamy nawet, bo ona w kuchni, a potem śpi. Nie dotykamy się nawet. Gdzie mi tam… Te wasze… orgie… jakie …kurwa mać orgie! W piątkowy wieczór! Zmęczony jestem! Chcę iść spać! Chlipie K. i ociera oczy, a grupa, po kolei, podchodzi i klepie go po plecach, po ramieniu, pociesza. Już, już. Daj spokój. Już.
W górnej sali zaczyna dudnić muzyka, od tego nieco trzęsie się sufit.
*
Posążek w mieście Warszawa jest największy. Przetopili go z 30 mln ślubnych obrączek. Rzekomo; ciekawe, ile zostało, mówi na głos, chyba przypadkiem, L., a grupa patrzy w podłogę, po sobie, po kątach.
A słyszałem, że lotniskowe psy. Z ochrony szukają. Szkolone na złoto. I ci przetrzepią ubranie, torbę, wszystko. Ciało. Do aresztu, jak coś. Do tego to doszło. Tak, mówi K. i obraca. Tak, mówi B. Posążek w mieście Warszawa jest największy. Ponoć widać go nawet z samolotów.
*
Mężczyźni, zebrani w sali, milczą. W górnej sali zaczyna dudnić muzyka, od tego nieco trzęsie się sufit. I teraz w powietrzu latają kurz i okruszki tynki. Mężczyźni milczą. Stają w okręgu. Niektórzy się modlą, ale pod nosem. Ledwo poruszają wargami. Stoją w kółku z opuszczonymi głowami.
Wentylator, na środku, szumi złowrogo. Potem nagle zegar wybija 21 i ciała odskakują od siebie, ręce rozłączają się, B. krzyczy: party time! K. ściąga obrączkę, wiesza i skrzętnie zasłania pod koszulą. Szef zamiata salę. B. zbiera krzesła i ustawia je przy ścianie. Świtało, w piwnicy, gaśnie.
*
Grupa wychodzi. Grupa idzie się napić, ale żeby grupa mogła wejść do klubu, musi go obejść dookoła. Dwie ulice z krzyżówką. P. i B., po drodze, gwiżdżą. K. trzyma ręce w kieszeniach. S. wałęsa się z tyłu, sprawdza telefon. H. się zatacza, zagaduje do przechodniów, śpiewa. Zaczepia dziewczyny stojące w kolejce do okolicznych barów, a ludzie, co ich mijają, oglądają się. Główne Wejście do klubu, z wyblakłym nieco neonem klubu Candy jest na tej samej ścianie, co wejście na spotkania. Ale oddziela je ściana.
Do Głównego Wejścia prowadzi wyblakły, czerwony dywanik. Przed wejściem na miting stoją kubły na śmieci. Nikomu to nie przeszkadza. Cienka ściana, z desek. Praktycznie płot. Właściciel ją kiedyś pomalował na biało, potem wieszał na niej plakaty. Teraz od wejścia do klubu do wejścia na miting starszy szarobury, pokryty zaciekami i graffiti horror. Nikomu to nie przeszkadza.
Grupa obchodzi budynek, a potem pali przy schodkach i nagle znajdują się o odległość ramienia od miejsca, w którym palili poprzednio. Czasem, gdy muzyka cichnie, można usłyszeć, jak skrzypią drzwi, albo jak szef wyrzuca do kubłów zmięte kubki po kawiorinie. Nikomu to nie przeszkadza.
*
Gdy wchodzą do baru, B. całuje w policzek L. (19) i S. (20). P. całuje L., ale nie S., z którą miał kiedyś romans, a potem przestali się zauważać. S. ostentacyjnie odwraca się na krześle, a potem zamawia drugie piwo. K. przewraca oczami. A na orgię idziecie, pyta, żeby rozładować sytuację, po czym całuje wszystkich. I siorbie swoją colę przez słomkę. Narodową? Nie, nie mówi L. Nie, mówi S. Może na Paradę Wieloróżności, przyznaje niespodziewanie B., a potem dodaje szybko: dzieci tabliczki zrobiły, przebrania, no, projekt szkolny, klasa cała, to co mam? Jeden nie iść? Jeden mam nie iść? Już tam, pokrzyczę trochę, pokrzyczę trochę. Słusznie. Słusznie, kiwa się L. Całkiem słusznie. Jak premier może, to i my, chyba. Albo nie. Bo słyszeliście o premierze, prawda? A., za jej placami, wzrusza ramionami. K. słyszał. Potakuje. Trąbiły o tym wszystkie gazety. Premier państwa, które od 10 przeszło lat jest urzędowo poliamoryczne, okazało się, ma chatkę. W górach ma. W tej chatce ma dwa psy. Dalmatyńczyki. Ogródek. Z pomidorami. Grill. Jezioro. I żonę. Do tej żony, mówią, co tydzień jeździł, za rządowe pieniądze. Raz jej zrobili zdjęcie, jak ta afera była. Południe, upał, nagle helikopter i wpadają dziennikarze. A ona, słuchajcie, ogródek kopie. W gumiakach, podomce. Gruba taka, zapuszczona. Żona, nie żadne tam męskie prostytutki, jak przysięgał koleś. Bo on ją tam niby cały czas ukrywał. Jeszcze nie było większego skandalu w Polsce; L. cmoka z niesmakiem, aż na blat, pod jej brodą, spadają kropelki piwa ze słomki, przez którą siorbała. K. kręci głową. Nie ma nic do dodania. Przez chwilę wszyscy słuchają piosenki o Candy, którą wyśpiewuje żałośnie Iggy Pop ze zdartej płyty. Bar jest znany z puszczania tak starych płyt, które bardziej trzeszczą i zgrzytają, niż odtwarzają melodię. Nikomu to nie przeszkadza. Wszyscy wsłuchują się, nucą. Tymczasem H., który dopiero wytoczył się z łazienki, macha do nich z daleka i skręca na parkiet. K., po chwili urwanej rozmowy z A., dołącza do niego i miesza się momentalnie ze spoconym tłumem. L., jako jedyny trzeźwy, musi zostać na stołku i otagować wszystkich w statusie: Taki tam, piąteczek! Z K., B., P. i A. at- Candy Klub. Dopiero wtedy rusza z włączonym aparatem. Robi kilka rundek, strzelając sobie miliony fotek z fleszem po całej sali, z przypadkowymi ludźmi, w lustrach nad barami. Stanowczo jednak odmawia tańców i piwa. Dopiero kilka godzin później wypija jedno i zaczyna się wyginać. A parę godzin później gubi swój telefon i K. musi go nieść, półprzytomnego i mamroczącego, na plecach, przez całą drogę do domu.
*
Gdy K. budzi się, jest południe, a obok niego pochrapuje smacznie niezidentyfikowany tygrys. Gdy K. podnosi ostrożnie jego łeb, pluszak okazuje się być równie niezidentyfikowanym mężczyzną w wieku średnim. K. przykrywa go z powrotem. W drodze do kuchni potyka się o wysunięte nogi P., który musiał zasnąć tym razem na chodniku. K. budzi go kopniakiem, a potem kopie jeszcze B., który zasnął w wannie. Otwiera okno, na zewnątrz jest już jasno, gorąco; w pokoju duszno. K. ogarnia wzrokiem syf, jaki został po afterze i idzie nastawić kawę; wie, że minie jeszcze co najmniej godzina, zanim B. ułoży odpowiednio włosy, a P. skończy wykłócać się ze wszystkimi o filtry; zanim zrobią sobie odpowiednio dobre ujęcia z boku, frontu, zanim to wszystko udostępnią wszędzie, wszystkim. Tymczasem A. już wstał i robi szybką fotę butelek pod stołem i resztek proszku na ceracie, zaraz potem B. zbiera to z powrotem do czarnego worka. Rozrzuca trochę bielizny po łóżku, a potem rozrzuca jeszcze więcej pod. Robi fotkę ciuchów na podłodze, dziewczyny śpiącej na krześle; robi fotkę opakowań po kondomach pod nim, fotkę kawy, fotkę okręgu kawy od kubka, fotkę własnej ręki pokrytej siniakami i odciskiem szminki; fotkę swoich źrenic, rozszerzonych na szczęście jedynie od światła. Tylko nie zapomnij otagować się dobrze! Rzuca K., zerkając na bajzel nóg, pluszaków, gaci i majtek w zmiętej pościeli; ukradkiem, odwrócony przy oknie wyjmuje drugą komórkę, wystukuje: film ok. będę za godzinę. Afterek, hasztag. I znów się puszczamy, hasztag. Takie już z nas świnie! Sex drugs pączusie! Orgia jak co dzień. Hangover tak bardzo! Przekrzykują się za jego plecami, tymczasem przychodzi jeden ukryty esemes od „Dom”: ok, kup chleb, masło, obiad o 15, dzieci u dziadków.
[ilustracja: Ola Wasilewska]
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL).
Joanna Lech
(1984) Poetka, autorka tomów "Zapaść" (Biblioteka Arterii, Łódź 2009) oraz "Nawroty" (Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2010). Publikowała prozę w "Ricie Baum" i "Pograniczach", poezję w m.in. w "Studium", "Tyglu Kultury", "Toposie", "Gazecie Wyborczej", "Czasie Kultury", "Tygodniku Powszechnym", "Radarze", antologiach "Poeci na nowy wiek" (Biuro Literackie, Wrocław 2010) oraz "Free Over Blood" (Londyn 2011). Laureatka wielu ogólnopolskich konkursów poetyckich. W 2007 r. zdobyła nagrodę główną w XIII konkursie im. J. Bierezina w Łodzi. Za debiutancki tom otrzymała m.in. nagrodę specjalną w X edycji Konkursu Literackiego PTWK w kategorii "debiut roku" oraz nominację do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Za "Nawroty" nominowana do Nagrody Literackiej NIKE 2011. Stypendystka Miasta Krakowa (2011). Redaguje dział poezji w "Kofeinie". Pochodzi z Rzeszowa, mieszka w Krakowie.
Zobacz inne teksty autora: Joanna Lech