Akromegalia

Mieszkał w dwudziestopiętrowym klaustrofobicznym bloku, gdzie z klatek schodowych bije chłodem, a sąsiedzi przemykający przez korytarze i windy wydają się być mętnymi upiorami. Jego mieszkanie mieściło się na czternastym piętrze. Z okna jego pokoju rozciągał się widok na szare niebo i raczej nic poza tym. Dookoła niego funkcjonowało w toksycznych oparach nieprzyjazne środowisko anonimowej głuszy betonu i szkła. Po zmroku strach było się wychylać, gdyż osiedle opanowane było przez dresów. Ich tępe spojrzenia mówiły: „Co się patrzysz, kurwo?” „Wyjebać ci, cwelu?”. Podobno gdzie indziej istniał wielki świat.

Miał za to rodzinę: ojca, który siedział w więzieniu (inteligentnego gościa, nie żadnego tam zbira. Wsadzili go za oszustwa podatkowe, a to już coś), matkę – jedyną żywicielkę rodziny, kasjerkę w pobliskim Lidlu, no i młodszą siostrę, będącą co prawda dopiero w gimnazjum, ale niewróżącą dobrze na przyszłość (jej zainteresowania ograniczały się do strojenia i wysiadywania z osiedlowymi chłopakami na ławkach i w piwnicach). Typowa przyszła pracownica solarium.

To jednak on był uznawany za czarną owcę. Miał pracować, wyręczyć styraną żywicielkę, a zamiast tego studiował socjologię – według różnych statystyk i innych danych – jeden z najmniej przyszłościowych kierunków, jakie może studiować młody Polak. Matce gotującej obiad wykładał mądrości Marksa i Webera, których się nauczył, doprowadzając ją tym samym do rozpaczy. Nie miał się komu pochwalić swoją wiedzą. Znajomych bowiem nie posiadał.

Na studiach był zawsze wycofany. Siedział w ostatnich rzędach, nie rozmawiał z nikim na przerwach, kiedy szedł przez korytarz, to wyłącznie z kapturem na głowie, szczelnie zasłaniającym jego aparycję. Matka mówiła o jego urodzie: „specyficzna”, lecz on sam postrzegał ją raczej jako „koszmarną”. Prawda jest taka, że był po prostu dość wyrośnięty jak na swój wiek. Mierzył ponad dwa metry i był chorobliwie chudy. Było to widać również na twarzy. Mocno zarysowana broda, duży nos, wypukła jak u człowieka pierwotnego czaszka. Wcześniej zakrywał ją jakoś włosami. W pewnym momencie zaczął niestety drastycznie łysieć i tyle zostało z jego prób ukrycia swojej ogromnej kopuły.

Miał teraz dwadzieścia pięć lat, był całkowicie łysy i kończył tę swoją socjologię, została mu jeszcze tylko praca magisterska do wykończenia. Nie miał już szans na poznanie ludzi z kierunku. Była za to przed nim coraz wyraźniejsza perspektywa poszukiwania pracy i związane z tym tony nowych upokorzeń. Lęk powoli zamieniał się w rozpacz. Kolejny mały dramat małego, szarego człowieka, jakich pełno.

Bał się przyszłości. Najbardziej się bał porażki, tego, że sprawi zawód matce, że nie udźwignie odpowiedzialności, jaka na nim ciąży. Na studiach zbierał same piątki, ale kogo to obchodziło? Był jakby tylko tymi ocenami i innymi statystykami, a jego samego jakoś nikt nie zauważał. Co mu z tej wiedzy i dobrych ocen, skoro jak tylko skończy studia, to wszystko to wyparuje natychmiast na rynku pracy i nikt nawet nie będzie pamiętał, że taka statystyka, jak on, kiedyś istniała? Czuł się, jakby już teraz nie istniał.

Życie towarzyskie przeciekało mu przez palce. Snuł wciąż marzenia o imprezach, na które nie został nigdy zaproszony. Nocami przeglądał liczne blogi, fotoblogi i inne videoblogi młodych, pięknych i bogatych. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić w swoim realnym świecie, w swym niebotycznie ciasnym świecie, nawet połowy takich atrakcji, jakie się tam wyrabiają w tych megapikselach. Czuł, że gdyby tylko znalazł się w innej skórze, gdyby w innym miejscu się urodził, byłby tam uwieczniony na tych zdjęciach, na pierwszym planie. Ale nie było go tam. Łatwe życie, przyjemne życie, szalone życie, bezproblemowe życie. Nie mógł wpisać sobie do CV żadnego z powyższych. Gdyby tylko choć jedna z tych dziewcząt w retro sukienkach spojrzała na niego przychylnie, jak na swego, wszystko by się nagle zmieniło i wystarczyłoby mu to w zupełności.

Położył się o trzeciej w nocy, ale miał mieć zajęcia dopiero po południu, więc mógł sobie na to pozwolić. Pokój wypełniała cisza, za oknem słychać było delikatny szum szarych bloków, który nie ustawał nigdy. Na zewnątrz było strasznie zimno, deszcz bębnił w parapet, woda spływała ciurkiem po szkle. Zasypiał zwyczajowo ponury, z drobną irracjonalną nutką nadziei, że nowy dzień być może wreszcie przyniesie coś dobrego.

Gdy się obudził, zauważył, że nogi wystają mu poza łóżkiem. Oczy miał zalepione ropą, na stopy patrzył półprzytomnie, stwierdził więc w tym zaspaniu, że musiał się osunąć podczas snu i ot, cała zagadka. Wstał z łóżka i wciąż znajdując się w leniwym letargu, przeciągnął się wraz z nadchodzącym ziewnięciem. Wzdrygnął się, gdy łokciem uderzył o sufit. Początkowo nie wiedział, o co mógł zawadzić. Spojrzał do góry i tylko ten biały sufit, tuż nad jego głową, tak blisko, że ledwie się mieścił. Głowił się, co mogło sprawić, że sufit opadł, ale po chwili zdał sobie sprawę z tego, że przecież to nie żadne zaniżenie się standardów mieszkalnych, tylko on sam się jakoś dziwnie wydłużył. Przecież już od dawna przestałem rosnąć – pomyślał. Najgorsze było jednak to, że nie chodziło o sam wzrost, ale o to, że on cały jakby się powiększył. Bo i stopy, i dłonie (tu zajrzał sobie w spodnie), wszystko się powiększyło. Był teraz jakby całościowo podrasowany, jakby mu ktoś skalę zmienił.

Wziął szybko do ręki długopis i z przestrachem stwierdził, że tonął mu między potężnymi palcami, jeszcze bardziej wydłużonymi i rachitycznymi niż wcześniej. Wiedział, że nie może wyjść z domu w takim stanie. To musiałoby się rzucać w oczy. Na szczęście matka była w pracy, siostra w szkole, więc miał czas na zastanowienie. Chodził przez jakiś czas po mieszkaniu, myśląc o tym, co tu robić, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że chodzi tak półnagi z jednego kąta w drugi, a przez okna przecież go może każdy zobaczyć. Zasłony wszelkie i żaluzje pozasuwał natychmiast, po czym usiadł w kuchni, przewracając długimi nogami dwa taborety pod stołem. Rozpacz go ogarnęła na myśl, że to nie koniec i on się może jeszcze bardziej rozrastać. Już teraz był stanowczo za duży, żeby móc udawać takiego, jak dawniej. Co ciekawe, piżama, w jakiej zasypiał, również się powiększyła. Nie myślał o tym, dlaczego, ważniejsze było to, że matka miała kiedyś wrócić z pracy.

Przebrał się w bluzę i dżinsy, które o dziwo również były w jego nowym rozmiarze. Do powrotu matki zostało jeszcze kilka godzin. Usiadł więc przy komputerze i małym palcem niezgrabnie wklepał na klawiaturze swój problem, czyli „Powiększyłem się w nocy o pół metra. Co robić?”. Niestety ani google, ani onet.wiem nie dawały na to sensownych odpowiedzi, zupełnie tak jakby się nigdy coś takiego nikomu na świecie nie wydarzyło. Świetnie – pomyślał – jestem naprawdę szczęściarzem. Czas leciał nieubłaganie, a rozwiązania problemu nie było widać. Dołująca muzyka, której lubił słuchać niemal zawsze i która paradoksalnie pomagała mu w najgorszych chwilach, gdy beznadzieja się czaiła z każdego rogu, teraz była zbyt małym pocieszeniem.

Nie mógł prawidłowo myśleć. W jego głowie gromadziło się jeszcze więcej myśli niż zwykle i nie był w stanie żadnej z nich wyłowić z chaosu. Siedział więc tak i słuchał muzyki. Jedna płyta się skończyła, więc włączał zaraz kolejną, a po niej jeszcze następną. Czuł nadchodzącą zagładę swego małego (dotychczas) istnienia. Leżał przez większość czasu przykurczony na łóżku. Siostra już dawno wróciła ze szkoły, była zamknięta w swoim pokoju. Mógł teoretycznie wyjść i przemknąć przez korytarz. Miał ogromne parcie na pęcherz i koniecznie musiał odwiedzić toaletę. Wciąż pozostawało jednak ryzyko, że go ujrzy w tym stanie. Widok przedzierającego się przez korytarz przygarbionego, nienormalnie przerośniętego, wykoślawionego człekopodobnego stwora, jakim się stał, byłby dla niej szokiem. Jej ubogi rozum nie ogarnąłby tego, mógłby eksplodować. No i mama by się wtedy dowiedziała.

W końcu poszedł. Potrzeba fizjologiczna była ważniejsza. Nasłuchiwał w malutkiej i ciaśniutkiej teraz łazience najmniejszego szmeru, który mógłby wskazywać na to, że siostra wyszła z pokoju, a słuch miał już wyczulony niesłychanie. Słyszał tylko, jak stukała w klawiaturę. Droga była wolna, przebiegł błyskawicznie, robiąc przy tym niemały hałas, ale widocznie nie zwróciła na to uwagi. Usłyszał ludzki głos dopiero, kiedy przyszła matka z pracy. Wołała go na obiad. Był potwornie głodny, ale nie mógł przecież wyjść z pokoju. Uchylił lekko drzwi i powiedział do niej:

– Mamo, ja jestem coś chory. Lepiej żebym nie wychodził, bo jeszcze was pozarażam – jego tubalny głos wybrzmiał donośnie w całym mieszkaniu, aż się szyby zatrzęsły. Zdradził się.

– Co tam się dzieje, synku? Jaka choroba znowuż? Ja muszę cię zobaczyć w takim razie, to może być coś poważnego – odparła matka, zbliżając się do drzwi.

– To jest coś poważnego, ale wciąż nie wiem, co – pomyślał i stanął przy drzwiach tak, żeby je zablokować przed ewentualną próbą otwarcia i jednocześnie, żeby przez mleczną szybę nie było widać jego zwyrodniałego ciała.

– Nie możesz wejść. To jakaś wysypka. Ja czytałem już o tym w internecie. To się nazywa… nazywa się… yyy… czerwonka Chomsky’ego. To nie jest groźne, tak piszą, ale też bardzo zaraźliwe i się łatwo przenosi, więc nie mogę naprawdę wychodzić stąd, bo was pozarażam natychmiast – mówił już szeptem. Wciąż nienaturalnie donośnym, niczym rozregulowane radio.

– No, ale powiedz, synku, co ci jest? Masz coś dziwnego z głosem. Może lepiej wezwać lekarza? To może przecież być coś innego.

– Nie, nie, mamo. To jest dokładnie to, co piszą. Mam na całym ciele takie czerwone plamy, do tego katar… no i głos się od tego zniekształca, bo te krosty się też robią w krtani… i w ogóle w środku wszędzie się robią. Nie martw się niepotrzebnie. To nic groźnego. Po prostu muszę kilka dni się pomęczyć i to samo przejdzie.

– Boże, co tu robić? Skąd się biorą takie rzeczy? No kto to widział takie coś? – zamilkła na chwilę. – Ale to co mogę dla ciebie zrobić, syneczku? – kontynuowała głosem pełnym miłosierdzia.

Słyszał, jak drzwi od pokoju siostry się otwierają. Musiała podsłuchiwać.

– Przynieś mi po prostu obiad. Mam dużo jeść i pić. To najlepszy sposób żeby przeszło szybko. I jedzenie musi być tłuste – łganie wychodziło mu coraz lepiej.

– Dobrze. Przyniosę ci podwójną porcję klusek i trzy… cztery kotlety

Odetchnął z ulgą. Matka kupiła wszystko. Przyniosła mu jedzenie i pozostawiła pod drzwiami, że niby kwarantanna. Wysunął po nie swoją wielką łapę, gdy tylko usłyszał, jak matka wchodzi z powrotem do kuchni. Pochłonął obiad błyskawicznie, wrzucając w siebie miniaturki kotletów i klusek, wchłaniając cieniutką kapustkę. Zdał sobie sprawę z tego, że ten spory jak na normalnego człowieka posiłek jest dla niego niewystarczający. Wciąż czuł głód, burczało mu w brzuchu. Postanowił, że z samego rana wybierze wszystko, co jest w lodówce, a potem coś wymyśli. Długo nie mógł zasnąć. Matka wciąż się krzątała pod drzwiami, pytała, czy mu czegoś nie brakuje. Chciał tylko zasnąć.

Rano, gdy się obudził i rozprostował podkurczone podczas snu nogi, uderzył stopą w biurko. Biurko, które stało w drugim końcu pokoju. Na łóżku mieściła się już tylko górna część jego ciała. Kark miał cały obolały, głowa nie znajdowała wystarczająco dużo miejsca na poduszce. Czuł straszne ssanie w żołądku. Była godzina jedenasta rano. Przespał prawie czternaście godzin, a wciąż chciało mu się spać. Gdy wstał, okazało się, że nie może chodzić inaczej, jak kucając. Miał chyba ze cztery metry. Doczłapał się do toalety, a potem do kuchni. Kochana mamusia zostawiła mu dwa talerze kanapek, które po kolei wrzucał do szerokich ust. Brał z lodówki, co się dało: serki, jogurty, mielonki, pasztety, jajka, kiełbasy, szynki, warzywa, wszystko, czym mógłby choć trochę zapełnić domagający się pokarmu rozrośnięty brzuch. Palce miał tak duże, że nie mógł w nich utrzymać noża. Jedzenie miało mu starczyć na cały dzień, musiał je oszczędzać, a ponad połowę pochłonął już w kuchni. Wrócił do pokoju załamany.

Włączył komputer. Dostał wiadomość od koleżanki ze studiów. Niewiele z nią rozmawiał, ale kiedyś przesyłał jej notatki i stąd miała jego maila. Pytała go teraz, czy pisze się na wyjazd z okazji skończenia studiów. „Zadeklaruj się już teraz, bo trzeba zaklepać miejsca”, pisała.

Pierwszy raz miał okazję pójść na imprezę i akurat zdarzyło mu się zostać olbrzymem w tym samym czasie. Chciał jej natychmiast odpisać. Niestety, wielkie kościste palce nie były w stanie trafiać w małe klawisze klawiatury. Wyszło mu coś takiego : ifasfa jrajfkslanvmc nmvnnfgasjbfm. Nie podejmował się dalszych prób pisania. Kucał przed monitorem, ledwie mieszcząc stopy pod biurkiem, a kręgi z jego i tak przygarbionych pleców wadziły o sufit, zupełnie jakby kości również się wydłużały w środku i szukały ujścia przez skórę. I tak nie wiedział, czy do czasu wyjazdu się zmniejszy jego problem.

Najgorsze było jednak to, że oprócz powiększonego ciała, wszystko inne wraz z nim także się zwiększyło. Większe poczucie głodu, większy marazm, większa apatia, większe przygnębienie, większy strach, większe wątpliwości, większa gnuśność, większy gniew i większa też rozpacz, zdająca się go wypełniać na coraz to większym obszarze, wciąż się powiększającym, a wraz z nim wszystko inne. To co było teraz dla niego prawie nie do wytrzymania, miało być nazajutrz jeszcze bardziej rozrośnięte, granice miały się rozciągać w nieskończoność, a wraz z nimi nieskończone miało być jego cierpienie. Obłęd jego już także miał nie mieć końca. Co więc pozostało temu nieszczęśnikowi, który stracił już w życiu w zasadzie wszystko, a zyskał tylko zbędne ilości wszystkiego, czego nienawidził przez całe życie?

Ciągły rozrost, zero korzyści. Jakby wypełniał się coraz większą pustką.

Myślał już, żeby się zabić, a myśli te samobójcze, zagładą wypełnione i ostateczne, stawały się coraz pełniejsze i wyraźniejsze. Były jakby jedyną alternatywą dla nieskończoności. Koniec mu świtał w głowie, zamknięcie tej farsy. Nie było jak, żaden sznur by go przecież nie utrzymał. Nawet gdyby na klamce się wieszał, to brodą by i tak do podłoża dociskał. Wszelkie podcinania sobie żył, czy popularne w Japonii formy samobója, również odpadały. Kto wie, ile w sobie mieścił krwi. Jeszcze by z miejsca zalał pół bloku i matka by do niego wparowała po chwili. Odkryłaby go, potem pogotowie, odratowaliby go, a potem cyrk i występy jako dziwadło. Wszyscy by go oglądali jako wybryk natury, a przecież to nie jego wina, że tak nagle stracił umiar w tym swoim i tak już wystarczająco nędznym życiu. Coraz bardziej ponure rozważania przerwał mu nie kto inny, jak mamusia właśnie, która z pracy wróciła i już do drzwi pukała. Pewnie odkryła, że zawartość lodówki wyżarta do cna, coś podejrzewać zaczęła.

– Synku? Otworzysz mi?

Siedział akurat pod oknem, ale bez problemu sięgnął ręką – długą na kilka metrów, we wszystkie strony się wyginającą po drodze – do drzwi, które lekko uchylił.

– Zobacz. Kupiłam ci twoją ulubioną pizzę. Pepperoni, z podwójnym serem, tak jak lubisz. Taki biedny tu siedzisz, z chorobą jakąś egzotyczną, a ja nie wiem, jak ci pomóc, to chociaż myślałam żeby cię dożywić. Widziałam, że całą lodówkę opróżniłeś. Nie mogłam aż uwierzyć początkowo, no bo jak to tak? Jeden człowiek, chłopak w końcu jeszcze, a zjadł to wszystko? Nawet keczup i olej? Co to za choróbsko jest? Ja pytałam koleżanek w pracy, czy nie słyszały o tym aby, i one się aż za głowy łapały…

Wziął opakowanie między blade żylaste palce, długimi pazurami rysując karton, i przyciągnął do siebie. Jedzenie było gorące, ser aż parował, a mimo to pochłonął je natychmiast jak wszystko inne, wciąż czując coraz gorsze ssanie w żołądku, a teraz w dodatku ogromne pieczenie w ustach. Czuł też, że nadchodzi największa w jego życiu zgaga.

– Syneczku kochany, a powiedz mi, czy lepiej już z tobą? Może będę mogła do ciebie wejść jednak? Bo wiesz, to zawsze lepiej, jak się matka zaopiekuje.

Nie mógł mówić. Jego głos produkował już zapewne zabójcze dla cienkich murów ilości decybeli. Zatrzasnął tylko drzwi, czując wyrzuty sumienia, że tak rodzicielkę wygania i skrywa się przed nią, ale nie widział innego rozwiązania. Musiał podjąć jakąś decyzję i to szybko, bo nie dało się już tego ciągnąć dłużej w ten sposób. Zmorzył go znów sen. Senność też w nim urosła, a doba się przecież nie wydłuża. Niedługo dni nie będą już dla niego miarą. Nie będzie się mieścił w nich, podobnie zresztą jak w pokoju, który nie rósł przecież z każdym dniem. I tylko to ubranie dziwnie wraz z nim się poszerzało. Zasnął, nie zdążywszy nawet o tym pomyśleć.

Rano obudził się oczywiście z jeszcze większym bólem głowy, niż dzień wcześniej. Głowę miał tak dużą, że zaklinowała się między meblościanką a biurkiem. Ciało rozciągnięte wzdłuż pokoju, a przy tym całe powyginane, bo nie sposób było inaczej się pomieścić w skurczonych z jego perspektywy zakamarkach pokoju. Ścierpły mu okrutnie wszystkie członki. Wyciągnął z szafy gigantyczną nogę, podkurczoną od nie wiadomo ilu godzin. Nie było już możliwości, by się poruszyć swobodnie. Na zegarze widniała godzina czternasta. Stwierdził, że nie ma sensu siedzieć tu do jutra, bo wtedy będzie mógł już tylko co najwyżej małym palcem u stopy poruszyć. Cała reszta będzie się dusić, niczym asortyment sklepu z odzieżą wepchnięty w turystyczną walizkę.

Mógł uciec tylko w nocy. Myśl, że będzie musiał porzucić matkę, siostrę, swój ciepły dom przyprawiała go o mdłości. Powstrzymywał się, żeby nie zwymiotować żółcią, bo ją akurat i tylko ją miał, i to w ogromnych ilościach. Kątem oka dostrzegł się w lustrze. Zaintrygowany spróbował tak obrócić głowę między ścianami, żeby dostrzec swą twarz, póki się jeszcze w tym lustrze jako tako mieści. Widok był wprost odpychający, szokujący w swym niezwykle szybko postępującym zdegenerowaniu. Nasz biedny nieszczęśnik nigdy nie był piewcą swej urody, wręcz przeciwnie, nienawidził jej przecież okrutnie, ale to już była przesada. Ujrzał się w jeszcze gorszej formie, gdzie wszystkie te uciążliwe mankamenty jego urody były teraz jeszcze bardziej zarysowane i uwidocznione. Czego on tam nie widział? Nos, zawsze garbaty, miał teraz na garbie garba (w dodatku jeszcze krzywego) tak wielkiego, że mógł zawstydzić nim niejednego garbusa. Odstające uszy stały się wielkie i szerokie jak u słonia. Nikczemne rysy twarzy jeszcze bardziej się uwydatniły. Przez skórę przebijały się ogromne i ostro zakończone kości policzkowe. Brodę miał spiczastą i kwadratową, a do dołka w owej brodzie można już teraz było śmiało wrzucić piłkę do koszykówki.

Widząc taki obraz przerostu najgorszej brzydoty i rozpaczy ludzkiej, znienawidził się jeszcze bardziej. Rozbił lustro dużym palcem u stopy. Wystarczyło tylko musnąć o gładką powierzchnię, by wszystko rozprysło się w drobny mak, nie pozostawiając nawet lekkiego drgnięcia. Mikroskopijne odłamki szkła rozsypały się po podłodze, wnikając we wszelakie wyżłobienia dywanu.

Gdy zapadł zmrok (a nastąpiło to dość wcześnie, gdyż była to akurat jesień), światło latarni ulicznej zaczęło odbijać się na szklistej powierzchni jego wielkiego oka o średnicy pół metra. Zdążył się pogodzić ze swym losem i postanowił, co dalej, a raczej – co więcej. Matki i siostry już miał więcej nie ujrzeć. Był teraz szeroki jak balon i równie pusty w środku. Doskonale wiedział o tym, że nie ma w nim nic, co warte byłoby ocalenia, a droga jego prowadzi donikąd. Wymknął się więc wieczorną godziną przez okno. Najpierw przecisnął z ledwością głowę, a potem już całą resztę powoli przeciągał na zewnątrz, część po części. Kiedy w końcu te liczne długie kości skórą pooblekane odplątały się z uścisku i przedarły przez okno, był w końcu wolny. Przeciągnął się, zataczając ręką potężne koło, mało co nie uderzając w ścianę sąsiedniego bloku. Musiał szybko stąd uciekać, ktoś mógł go przecież zobaczyć. Niczym kilkunastometrowa zjawa próbował się w mroku nocy przemknąć między rozległymi blokami i sklepami otwartymi całą dobę, stojącymi jeden na drugim. Gdzieniegdzie dobiegały go głosy pijących na ławkach dresów, gęsto od „kurew” i „chujów” było w powietrzu, a to nigdy nie zapowiadało nic dobrego. A on, mimo że wielki był jak nigdy dotąd i zgnieść mógł każdego z nich z osobna lub nawet i naraz, strach odczuwał w tej najczarniejszej nocy jeszcze większy niż kiedykolwiek.

Skradał się więc wzdłuż cieni, każdym długim i posuwistym krokiem mijając kolejne bloki, parkingi, markety, skwery i szkoły, docierając w końcu w rejony, gdzie nie uświadczył już żadnego pstrykania otwieranej puszki piwa, żadnej trzeszczącej windy, żadnego alarmu samochodowego, ani też żadnej żywej duszy, w dresie czy bez. Znalazł się w dzikiej głuszy, gdzie jego głowa mogła się schować pod koronami wysokich drzew. Przysiadł między tymi drzewami, opierając się o jeden z potężnych pni, mogących spokojnie utrzymać jego przerosłą już wszelakie oczekiwania masę. Głowę zanurzył między strzelistymi kolanami, próbując się wtulić w samego siebie. Zimno go przenikało bezlitośnie. Przez ciało przechodził niebotyczny dreszcz, po którym fale sejsmiczne trzęsły ziemią, strasząc ptaki, w popłochu odlatujące z drzew.

Załkał bezradnie, roznosząc po ciemnej i cichej okolicy basowe echo. Nigdy w życiu nie czuł takiego zimna. Nigdy w życiu nie czuł tylu rzeczy naraz i to tak bardzo. Rozpacz, strach, nostalgia, gorycz, głód, wstręt, wściekłość, tęsknota, niespełnienie, ból, niepewność, udręka, bezradność, marność, pustka – wszystko to odczuwał teraz w dawce przepotężnej, która nie miała nad nim litości. Gargantuiczna pożoga z ludzkiego jestestwa.

Myślał, że jak zaśnie, to może w nocy zamarznie, a potem przyjdą i ochoczo zjedzą go wszystkie te leśne stworzenia. Będą go jeść całymi dniami, rozgryzając, żując i przełykając wszystkie te zwały skóry, tłuszczu i mięśni. Później zaś rozciągnięte na ogromnym obszarze leśnym truchło będzie całymi miesiącami przez robaki trawione. Rozkładane przez nie na miliardy małych części, które będą coraz bardziej maleć, aż znikną całkowicie i nie zostanie po nim nic.

Zamknął oczy. Pomyślał o tym, co powiedział mu kiedyś ojciec, zanim jeszcze wyszły na jaw jego machlojki, a więc bardzo dawno temu, kiedy on sam był jeszcze bardzo mały i nawet niebrzydki. Powiedział mu wtedy: „Zobaczysz, synu. Będziesz jeszcze kiedyś wielkim człowiekiem”.

Chciał się zaśmiać, ale bał się, że szare niebo rozerwie się na pół.

Poznań, jesień 2012

Michał Weicher

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |