1.
Napiekle. Co to znaczy? Nie wiesz? Nie rozumiesz? Nie ma sensu, abyś zrozumiał. No kurcze. Nie trać na to czas-uuu. Czas? Przestrzeń? Strzeń? De? Deformacja? Informacja? Forma? Zbyt wiele. Zbyt. Po prostu. Nie słuchaj tego. Bzyczenie. Bzzz… Dźwięk. Trąbka. Dudy. Werble. Uuu… Bu, bu, bu. Cisza. Czekają. Stoisz nieopodal okna. Czujesz, jak coś. Wiesz… Nie. Wcale nie czujesz. Zaciekle. Może miało być zaciekle? Czytasz kartkę. Nie. Psss… Czytasz artykuł. Gazeta, w rulon. Buuu… Para buch. Koła w ruch. Najpierw powoli. Poruszasz się z okna. Z obrazka. Okna. Ociężale. Wyskakujesz. Ospale. Stajesz. Powracasz. Powoli. I ciągniesz z mozołem. I ciągniesz. Wciągasz. Ciąg. Ciągi. Nie rozumiesz. Wołasz. O! Nie czujesz. Nic nie czujesz. Na stację. Ruch. Koła. Buch. Nie czujesz. O! Nagle powoli. Nie myślisz wcale. Bo! Nagle. Absurd – krzyczy ktoś z trzeciego rzędu. Rzędu, trzeciego. Tego malowanego. Tego filuternego. Kolorowego. Alabastrowego. Absurd – krzyczy niski gość w czapce. Z daszkiem, bez daszka. Zależy, jak mrugniesz. A inni klaszczą. A inni się śmieją. Ha. Ha. A on krzyczy. Że brak logiki, że nie można wyskoczyć i wskoczyć. Że są błędy gramatyczne. Ortograficzne. Frazeologiczne. Stylistyczne. Ideologiczne. Że nie ma takiego słowa. Napiekle. Podchodzisz do niego – chuju jest takie słowo! Nie ma takiego słowa – krzyczy – absurd, absurd i dno! Zabierasz mu czapkę. On krzyczy. – Chuju i co z czapką. Inni klaszczą. On krzyczy. Reszta klaszcze. Się śmieje. Nie wiesz, co robić. Podoba się im. Jest szum. Jest coś. I co z czapką? Rozumiesz? Yhy. Coś. On krzyczy. Jest ten feel. Czaisz? I tak ci gówno zrobi. Niekoniecznie. Bo czujesz, że coś jest nie tak. Czujesz, jak coś. Coś. No. No wreszcie. No. Nie? Nie. Nie czujesz. Wcale nie czujesz. Bzdura uczucia. Nie. Zaciekle spoglądasz do gazety. Tam opis. Neguje twoje umiejętności. Ten łepek. Bez czapki. Nie zna się. Nie znasz się. Dość, koniec, dość, koniec. Bzdury, bzdury. Niech idzie. Niech idą. La, la, la. Nie ma mnie tu. Wcale. Wcale mnie nie znają. Nie rozumieją. Rozumią. Czy coś? Nie rozmawiałem z nimi. Kto to? O co chodzi? Nie ma nas tu. Nie ma nas. Tutaj nas nie ma. Tu. Tu. Tam. Gdzie. Płaczą. Kormorany. Nie rozumiesz? Co to znaczy? Nie wiesz? Pojmij to. Zatańczymy? Nie. Nie no bezsensu. Sensu-uuu. Rozpoczynasz kolejne przedstawienie. Dla tłumów, dzieci ze szkół podstawowych, gimnazjów. Dla nauczycielek w za dużych swetrach i okularach. Podniecają cię. Nauczycielki. Dają klapsa. Linijką. Mmmm, proszę Pani. Nie mów tak niepoprawnie. Co z twoją gramatyką. Co z twoją składnią. Łamie się. Nie garb się. Zły chłopiec, co tam masz? Pokaż. Daj potrzymać. Nie broń się. Pokaż. Malusi. Będzie dobrze. Dobrze stoi. Malusi. Daj, pocałuje. Nie baw się. Nie szamocz się, bo venflon wypadnie. Padasz. A on wypada. Czujesz wodę w nosie. Nos w sosie. Pani stoi i robi bu. Hu, hu. Nie rób bu głupia babo – mówisz. Turlasz się po. Bu i Po. Bu i Po. Przyjaciele, jakich nie ma nikt. Biegają po łące, patrząc na słońce. Całe dnie i noce. Noce i dnie. Pomoce. La, la, la. Bywa tak. Bu i Po. Stoją tu, cały dzień. I uczą, jak kredkę zjeść. Niebieską. Czarną. Żółtą i pstrą. Kolory. Posadzka w kolorze ecru. Kolory. Iiii… Turlasz się. Ktoś krzyczy. Widzisz jej lakierki. Pomalowane. Paznokcie. Róż. Diaboliczny. Róż. Jadłem wczoraj kwiaty. Pęczniałeś? Głupie pytania. To głupie odpowiedzi. Osa w żołądku. Leżę bo osa. Tutaj. W żołądku. Czemu tu jesteś? A ty co, co. No co? Turlam się. Dlaczego. Głupio się pytasz. No co? Dlaczego tu jestem. Nie ma mnie tu. Wcale. Zwariowałeś? Nie ma mnie. Krzyczysz na mnie. Przecież nic nie robię. Przecież mnie nie ma. Tylko leżę. Hu, hu. Dlaczego leżysz? Bo się położyłem. Bo mi wygodnie. Proszę. Śmiej się. Z czego się śmiejesz? Z tego, że leżysz. Ale śmieszne. Ha, ha. Nie masz lepszych tematów? No i co. Możemy gdzieś wyjść. To jest bez sensu. Wyjdziesz. Jutro. Pojutrze. Na święta. Czy coś. Kiedyś. Nie wiem. Bolą oczy. Smęty. Smok! Jarzeniówki! Starego typu. Jak ty. Ona. To. Ty. Nie. Ona. Czemu się smucisz? No Ty, nie ona, ale że ty. No co, co, jak co, to co. Przecież się uśmiecham. No prawda. A ta osa? On ją zjadł. Nie Ty. Zeżarł chuj. Ten bez czapki. Ha. Ha. Ha. Teraz stracisz resztę. Trzydzieści groszy. Nie proś, proszę… Yhy, ja to wiem. Nie miała wydać. Wydała się. A ty? A my? Debile. Debile! Wyjdźmy. Wydajmy. Zaszalejmy. Zabawmy się. Siala, lala. Bum, cyk, cyk. Dance, disco, Ozone. Baja hi, baja bo. Baja haha. Czas obstawiać. Ruletka. Żetony. Panie i panowie. Gdyby kózka nie skakała. No właśnie. Sikać mi się chce. Osa! Debil z łóżka obok krzyczy. Debilu, nie krzycz – mówię mu. A on krzyczy. Osa! Cicho bądź. Polećmy tam. Gdzie nie widać nic. Gdzie szumi las i śpiewa koń. Ślepnę. Powoli. Jak żółw ze skrzydłami. Maszyna parowa uderza ospale. Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem. Próbować trzeba. Koło za kołem. Wolno. I wolno. Spalone słonie. I wolno. Spokojnie. Daleka droga. Powolna droga. Miłości. Daje radę. Miłości me wzlecę do ognia. Na skrzydłach żółwia. Polecę tam. Szum. Szumi. Las. Na dnia. Nocą. I siedzimy. Tu. On. Będzie dobry szpieg. Fakt. Ten młody. Naprawdę daje radę. Cicho, czy nie idzie. Pomarańczowe kombinezony. Zielone podkolanówki. Czarne stopy. Różowe paznokcie. Leżąc widział też jej kolana i białe majtki. Proszę się nie ślinić! To nie przystoi! W tym wieku. Wytrzyj się. Nie kręć. Szamocze się – uspokój się. Majtki zdejm, majtki złóż. Majtki pokaż. Wypnij dupę. Wypnij dupę. Skandują wszyscy. Wypnij dupę. Wypnij dupę. Zamknij oczy. Śmieją się wszyscy. Ha, ha. Czekają na dupę. Wypnij dupę. Poza tym z osą. Zamknij ryj. Połóżmy go z powrotem. Słyszał coś. Osa! Kurwa. Przestań o tej osie. No przestań o tej osie. No weź, no kurwa. Facet obok zaczyna skakać i wymiotuje. To wcale nie jest zabawne. Ale w sumie… no ale w sumie prawda. Coś się wreszcie dzieje. Jakaś rozrywka. Lepiej niż w cyrku. Ha, ha, ha. Wchodzi klown. Ma czerwony nos. Krzyczy na wszystkich. Co tu się dzieje. Jak wy możecie. Przestańcie. Co to za zachowanie. Jak w przedszkolu. Debilu. Klownie. Zabawa. Fun. Nie rozumiesz. Nie rozumie. Cyrk. Sraczka. Po buraczkach. Tra, ta, ta. Seria. Armata. Wybuchy. Facet leci. Leci, spada. Telemark. Kołuje. Buch. Młody tańczy. Inny śpiewa. Nie myślisz, że tak umyślnie. Ktoś się zesrał. Jaka szkoda. Na szczęście to nie ja. To nie ty. Wyliczamy. Palec w usta – on nie, on nie, on nie. Ten spod okna. Wiedziałem. Masz tu stówę. Ja też obstawiałem. Tak. Pamiętam. Ty także. Śmierdzi. Kurwa śmierci. Osa. Jaki cyrk. Jak śmierć. Ubaw po pachy. Jak śmierć. Zabawa na całego. Jak śmierć. Nie pachy. Nie pachwiny. Pokażę ci moje pachwiny. Są fajne i długie. I wystające. O co ci debilu chodzi? Śmierć. Chcesz się bić. No chodź. Na klatę. Śmierć. Bach, bach. No kurwa mam już dosyć tego wszystkiego. Dawaj. Na klatę. Już. Nie możecie mnie tu trzymać. Muszę wyjść. Mam prawo. Ja jestem normalny. Ja jestem. Ja. Tutaj. Jestem. Myślę. Że. Czuję. Bo. I coś jeszcze. Nie. Dlaczego. Ciemno. Smutno. Siku. Kupa. Kurwa. Chuj. Dupa. Zostaw mnie. Będzie dobrze. Zostaw mnie. Cisza. Będzie dobrze. Cisza. Zostaw mnie. Cii… Cisza… Cii… Cii. No już. Już… Mniam, mniam – kroplówa. Mniam mniam – jajecznica. Mniam mniam – kiełbaski. Zrobiło się jakoś. Spokojniej. Tak dobrze. Nie. Wcale. Tak głupio. Bezszelestnie. Zadziwiająco. Kreatywnie. Żdu… żdził… zdumiewająco, że co, z szczym… scym, czyżm. Zostało trzech. Czyżby? Z osą, ze sraczką i młody. I ja. Ja król. Ja robot. Ja pan. Ja pani. Ja człowiek. Le human. Tak więc. Robimy plan. Szukamy skarbu, a po godzinach gramy w reklamówkach. O pięknie świata i czerwonych nożyczkach do nastroju. Reklamujemy pastę do zębów i jakiś granulat. Taki w kropki. Do odczuwania. Zielone. Zielone. Zielone! Krzyczy. Przestań krzyczeć. Kurwa przestań! Zielone! Skacz. Skacz. Już dobrze. Ale zielone, zielone. Młody ma wylew. Coś się dzieje. Znowu. Ma wylew. Krzyczy. Że zielone. Szarpie. I cisza. Cisza. Cii… Tak. Wszystko jest takie dobre. Takie smaczne, takie wspaniałe. Cii… Wszystko jak zawsze skończy się dobrze. Bo musi. Bo kurwa musi. Mama tak mówi. Tatuś powiada. Ksiądz powtarza. W telewizji wmawiają. Kraty. Za kratami tam. Tutaj posadzka. I różowe paznokcie. Osa! Znów krzyczy. Jest noc. Chcę go zatłuc. Chce go udusić. Młody krzyczy. Udaje małpę. Ma napad. Znów o zieleni. Jakiś ekologiczny cyrk. Zjeby. Niech się uduszą. Nawzajem. Krzyczę. Wchodzi dupa. A potem ręce. I coś mówią. Nie mówcie do mnie, tylko do nich. Ja jestem ten dobry. Ja jestem ten spokojny. Ten grzeczny. Każą nam pić. I jeść. I połykać. Zjeby. Kolejne. Ja jestem grzeczny. Ręce mówią, żebym się uspokoił. To siedzę cicho, pod kołderką. Ręce na kołderce. Dziś się nie masturbuję. Nie mogę. Nogi patrzą. Czuwają. Klown coś pieprzy. Po godzinach. Panią salową. Tą z dużą dupą. Zawsze lubiłem duże dupy. Mmm… Ach… Moc… Bardziej niż cycki. Rozumiem go. Taki gość. To zrozumiałe. To naturalne. Tak bardzo ludzkie. Empatia. Po prostu empatia. Każdy ją ma. Empatia. Osa mówi, że jesteś wulgarny. No co, osa. Może być. Dobrze, że tylko w słowach. Czyny. Czyny przyjdą same. Jak plan wykonamy. Krew z krwi, kości z kości. Nasze mięśnie zaszczute, rwące. Trawią. I… Śpimy. Chodzimy. Udajemy. Myślimy. Czasem mniej. Czasem bardziej. Jest też jakiś Indianin. Nawet go nie zauważyliśmy. Wszyscy byli zainteresowani czymś innym. Młodym. Jak krwawił. I było źle. I nie dało się nic. Prawie. Nawet ten ze sraczką. Bał się. Młody kaleczył. Oooo… brzydka plama. Ni dobry. Dzidia ssać. Pikuś kroplećki. Nie dobly pan. Niu niu. Trzeba wysprzątać, całe piętro. Od gówna. Do dołu. Więc idziemy i sprzątamy. Walimy się mopami po naszych debilnych głowach. I śpiewamy. Hymn narodowy, hymn Polski. Nasz ojczysty. Poza Indianinem. On puszcza dym. Znaki dymne znaczy się. Ten od osy pyta się go, czy my, czy coś dolega. On nie odpowiada. Puszcza dwa kółka. Osa się wnerwia. Coś pokrzykuje. Nic nie rozumie. Brak dialogu. Międzynarodowego. International coś tam coś tam. Osa spada. Rozkłada ręce i spada. Z piętra na piętro. Tam krzyczą, że to nie przystoi, że jesteśmy zbyt ambitni. Że podchodzimy zbyt poważnie. Że to tylko sprzątanie. Albo coś innego. Ja ich nie rozumiem. Mówię innym językiem. Wszystkimi językami świata mówię, poza ich. Ich. Indianin tym bardziej. Jest Apaczem. Strzela do ludzi. Jest albinosem. Zjada śnieg. Z okna. Za oknem śnieg. Ktoś go zjada. Nie tylko Indianin. To takie nierasistowskie. No przecież. Też jem śnieg. Lepimy bałwana. Ty sam jesteś bałwan – wchodzi ta z białymi majtkami. Robi mi handmade. Trochę za szybko, ale. W porządku. Dowiedziała się, że jestem artystą. Robi mi dobrze raz na tydzień. Ustami lub ręką zszywa części. Nieskoordynowane. Ja coś piszę, ona to zszywa, taki scrapbooking. Fucking. Scrapbooking. Blowjobing, Jogging, Fucking, Scrapbboking, Bookcrossing. Robi mi bookcrossing. Wymieniamy się. Potajemnie. Chociaż bardziej ona niż ja. Żeby nikt nie widział. Za darmo. Z radości. Dobra literatura. Z najwyższej półki. Z kiepskimi okładkami. Ale. Do czytania. Ust. Ręki. Ust. Ręki. Ust. Ręki. Ręki. Ręki. Ust. To jedyna przyjemność. Tutaj. Poza wkurzaniem młodego. Każdy mu dopieka. Cienias. Próbował się zabić. Przez kobietę. Jakąś kurwę. No zjeb. Za kobietę. Kurwę. No nie mów tak na nią. Proszę. Szacun. Aloha. G.I.Joe. Wiesz. Ale to debil. Człowieku. Gówniarzu. Musisz nauczyć się żyć. Gówniarzu. No co z tobą? Żyj! Daj se siana. Żyj. Debilu. No. Wieczorem wypuściłem. Położną do jego łóżka. I tak mam ją gdzieś. To tylko wentyl. Młody płakał. Ten od osy płakał. Ten od sraczki płakał. Indianin płakał. Wszyscy płakali. Na ziemię się kładli. Nikt nie patrzył. Wszyscy płakali. Wskazywali. Oni wiedzieli. Pojawił się zbawca. Chrystus. Oni nie rozpoznali go. Ale ona tak. Podeszła. Płakał. Wszyscy płakali. Przyglądałem się, jak grupa debili płacze podczas jasełki. Gównianej jasełki. Jakieś kurwa śpiewy – salowy pyta – czemu nie śpiewasz mały idioto. Spierdalaj – mu mówię. A on, że to niegrzecznie w Boże Narodzenie. Tak bluźnić. To nie przystoi. Że dostanę za to pałą i będę lulu. Dwa dni lulałem. Jezuniu. Lulałem. Moja perełko. W kołysce bujałem. Me zwierciadełko. Lulam, że tutaj moi rodacy będą lepsi niż. La, la, la… Nie wiem, jak skończyć ten kawałek tekstu. Odbiło ci, co ty robisz, znaczy piszesz – pyta osa. Ja mu grzecznie – pierdol się. Przyjdzie salowa, to ci też zrobi. Ale on nie chce, się boi, że uszkodzi. Że rany wylotowe. To nielogiczne. Jak rany, to osa wyleci. On mówi, że się już zadomowiła. Że lepiej, aby została w środku. Taka symbioza wersja hard porno love techno. Że z miłości. Że wezmą ślub i zamieszkają razem. Różnica wieku to nic. Naprawdę. Może rodzice się wkurwią, ale. Ale, ale… No ale ty też bluźnisz. To tylko akcent. Bo ja ze śląska. Prawie. Ze śląska. Bo tu. Tutaj trzeba czasem coś zaakcentować. Inaczej mają cię w dupie. Po prostu w dupie. Inaczej się nie da. Nie istniejesz. A tu. W środku tak bezpiecznie. Tu – w brzuchu. Osa. Bzzz… Że nie ma sensu wychodzić. Tutaj, zostać. Zawsze. Można. Tutaj. Osa powtarza to ciągle. Młody bierze to do serca. Młody się buntuje. Młody umiera. Tragedia. Tragedia! Ktoś śpiewa sopranem. Wkurwił nas tym. Proszę nie bluźnić – salowy daje mi w zęby. Pseprasam. Juz ne bede. Pseprasam, pseprasam. Poprawe se. To dobrze – uśmiecha się. On też się uśmiecha. Indianin patrzy, wciąż wpieprza śnieg. Wynosimy Młodego za głowę i buty. Ja nie będę – mówi ten ze sraczką – ja nie będę. Buntuję się, więc jestem. Wcale nie musisz. Mam cię w dupie. Ja też nie chcę. Nikt nie chce, zostawmy go. Nie mówmy o tym. Nikomu. Od dziś Indianin udaje Młodego. Ale wciąż wpieprza śnieg. To nieco podejrzane. Wcale nie. Wcale tak. Głupi jesteś. To ty jesteś. Raz, dwa, trzy, zaklepuję. Spierdalaj. Spierdalaj mówię ci – mówi jakiś karzeł z torbą pełną złota. Nikt go nie zna, nagle ucieka, kopie mnie w dupę. A Indianin? Każemy mu się przebrać. Za Zorro. Że niby że, z, zee, ze szpadą. I będzie git. Szpadlem kopiemy grób. Niemożliwe. Nikt na to nam nie pozwoli. To znajdźże lepsze wyjście, że no co? Wyjścia nie ma. Kraty. Pole. Basen. Woda. Drzewo. Kraty. Wciąż mamy plan. I grób do wykopania. Indianin je śnieg. Ze sraczką się wnerwia, ten od osy plecie wianki. Mówi, że chce zostać panną na wydaniu. Siedź i płacz. A kafelki nie poruszą się. Siedź i płacz. A czas wcale nie je. Siedź i płacz. Indianin wciąż wpieprza śnieg. Śnieg i płacz. Nic się nie poruszyło. Ojej. Ojej, jakie zło. Czekamy. Kombinujemy. Czas mija. Mija nas. Nie mamy szans. Mija nas. Nie śpiewaj, fałszujesz. Ale co, alecococo. Indianin śpi. Puszcza dym. We śnie. Osa się modli. Nie modlę, a wyspowiadam. Moja czysta dusza weźmie ślub, jak powiedział sam Pan Bóg. A co z ciałem? A co z ciałem! Jezu zapomniałeś! – krzyczę na niego, pamiętając pierwszą komunię i parę poznanych zakonnic. Dusza, osa to dusza. Metafora. Jesteś chyba nienormalny. Wszyscy jesteśmy, nie zauważyłeś tego? Ja jestem normalny. Ja się czuję dobrze. Ja stąd wyjdę. To zjeby. Trzeba nimi zarządzić. Cokolwiek. Jakaś zbiórka. Zbieramy na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Chodzimy i śpiewamy. Indianin z nami. Trzyma taką dużą puszkę. No taką dużą. Myślę, że się uda. Osa nie myśli. Ze strączka gdzieś poszedł. Udajemy kolędników. Myślimy, co zrobić. Planujemy. Jutro mamy kolejny dzień zdjęć do reklamy. Będziemy nago skakali wokół kropelek do nosa dla dzieci. Za cholerę nie rozumiem tej metafory. Gdzie ognisko. Ognisko jest tam. Tu jest zima. I posadzka. I salowa. I nic więcej tutaj ni ma.
Marcin Bałczewski
(1981) Prozaik, autor książek W poszukiwaniu straconego miejsca (Zespół Warsztaty Literackie WSHE, Łódź 2002) oraz Malone (Wydawnictwo Forma, Szczecin 2010). W 2013 roku ukaże się kolejna. Opublikował kilkadziesiąt opowiadań w zbyt wielu pismach literackich. Tłumaczony na norweski, niemiecki, angielski i białoruski. Nominowany do nagrody Fundacji Kultury "Promocja najnowszej literatury polskiej" (2007 i 2008). Stypendysta Dagny Willi Decjusza (wiosna 2011). Mieszka w Łodzi.
Zobacz inne teksty autora: Marcin Bałczewski