Opowiadania

Świat według Zarazka

Thomas Zarazek to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli neoromantyzmu w dziejach naszego kraju. Dosadniej można napisać, iż jest to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli neoromantyzmu w dziejach całej Europy, a może i całego świata. Mimo obcobrzmiącego imienia Thomas urodził się w Warszawie. Mimo śmiesznego nazwiska został szanowanym obywatelem naszego kraju. Niestety jedna pomyłka, jeden drobny błąd, mistake spowodowały, iż o Thomasie Zarazku nie pamięta już praktycznie nikt. To smutne, zważywszy, jak wielki wkład w rozwój neoromantyzmu i całej kultury na naszych ziemiach, a także w kontekście kultury europejskiej i postaw obywatelskich, miał właśnie Thomas Zarazek.

Zaczęło się tak zwyczajnie, tak pięknie, tak normalnie. Studia, żona, dzieci. Sukcesy w pracy, życiu prywatnym i artystycznym. Wybitny neoromantyk. Genialny mąż i twórca. I jeden błąd. Tylko jeden niewielki błąd. Błąd kosztujący go dorobek całego życia. Jedno zajście. Jeden moment. Wszelkie informacje dotyczące tego wybitnego twórcy, z powodu tegoż incydentu i jego konotacji, przez lata były utajnione. Z powodu wstydu i niechęci w stosunku do tego artysty po całym wydarzeniu. Zasłona milczenia. Niezrozumienie złożoności problemu, z jakim napotkał się ów artysta, spowodowało, że został on zepchnięty na margines świata kultury, sztuki, nauki. Wszelkiego świata. Na wiele lat.

Thomas Zarazek prezentował swoje dzieła w najznamienitszych miejscach całego globu – Wersalu, Paryżu, Krakowie, Warszawie, Londynie, Los Angeles, Chicago, Moskwie, Pekinie. Otrzymał najwyższe odznaczenia z rąk prezydentów ośmiu narodów, w tym z Polski, Niemiec, Rosji i Czechosłowacji.

Tak oto pisał w liście doo żony po spotkaniu z prezydentem USA:

Uścisnąłem jego dłoń. Powiedział do mnie łamaną polszczyzną Hello chłopie, kupę lat. Poklepał po plecach. Zjadłem sytą kolację w towarzystwie jego, jego żony i dzieci. Był sznycel, lekko niedogotowany, ale nie skarżyłem się. Cały czas towarzyszył nam fotograf. Miał na mię Bob. Bob fotograf.

Wszystko to zmieniło się pewnego dnia. Zdawałoby, się zwyczajnego, normalnego dnia. Po prostu pewnego dnia powiedział do żony – Spotykam się z Anią z obrazka. – I tyle. W pierwszej chwili ukochana Zarazka nie zrozumiała. – Masz romans? – Nie, nie mam, ukochana – odpowiedział. – Schodzi do mnie z obrazka Ania i rozmawiamy godzinami. – Gdyby nie te słowa, nie ta sytuacja, ten dzień nie miałby jakiegokolwiek znaczenia. To właśnie był ten błąd.

Ania schodziła z obrazka raz na tydzień. Z czasem robiła to coraz częściej. Ostatecznie Ania pojawiała się przed Zarazkiem kilkanaście razy dziennie. Postać ta praktycznie w całości owładnęła tego wybitnego neoromantyka. Zafascynowany postacią Ani Zarazek porzucił żonę i dzieci. Zrezygnował z pracy, z całego dorobku artystycznego. Zamieszkał z obrazem. Nie chciał spotykać innych. Tylko swoją Anię. Z czasem poprosił o sformalizowanie swojego związku. Mimo sprzeciwu władz i kościoła 17 kwietnia ożenił się z Anią z obrazka. Z czasem cały swój dorobek przepisał na nią.

Czuję się naprawdę wolny. Ania mnie słucha, rozumie. Czuję, jakby była kawałkiem mnie, a ja kawałkiem niej.

U Zarazka nie zdiagnozowano żadnej choroby psychicznej tudzież fizycznych urazów. Uznano go za osobę całkowicie normalną. Także według kościoła Thomas Zarazek w żaden sposób nie został opętany, po prostu uznano spotkania z Anią z obrazka za dzieło nadprzyrodzone. Dzieło, które nie da się w żaden sposób wytłumaczyć.

Rok przed śmiercią Zarazkowi udało się w niezawisłym szwajcarskim sądzie doprowadzić do zwycięstwa w procesie przeciwko państwu polskiemu. Szwajcarzy orzekli, że:

1. Ania z obrazka istnieje;
2. Ania z obrazka ma prawo istnieć wyłącznie na obrazie;
3. Thomas Zarazek ma prawo wziąć z nią ślub;
4. Aż do swojej śmierci prawa do twórczości Thomasa Zarazka posiada Ania z obrazka. Później otrzymają je ich potomkowie.

Niestety, na niewiele to się zdało. Najpierw wyklęty przez kościół, ostatecznie przez państwo i swoją rodzinę Zarazek zmarł śmiercią tragiczną. Powiesił się w domu w dniu swoich trzydziestych trzecich urodzin. W liście pożegnalnym przeprosił Anię za ostatnią kłótnię i prosił, aby ponownie się z nim spotkała. W nowym, lepszym świecie.

Incydent z Anią wywołał burzę wśród mężnych naszego świata. Według sądu była ona jedyną spadkobierczynią dorobku artysty. Niestety, nikt nie mógł się z nią skontaktować, także nikt nie mógł uzyskać praw do rozprzestrzeniania dorobku artysty. Po wielomiesięcznej dyskusji postanowiono, iż cały dorobek artystyczny uzna się za zakazany. Nieistniejący. To, co posiadał, spalono, co posiadali inni, zostało skonfiskowane. Dopiero po roku 1989 zaczęła się dyskusja na temat roli Zarazka we współczesnej kulturze. Mimo braku praw do prac Zarazka postanowiono zaryzykować i rozpocząć debatę. We wrześniu 1991 roku we Włoszczowej zorganizowano panel dyskusyjny Zarazek – tak czy nie. Kultura na granicy obrazu. W 1997 roku w Warszawie, w ramach Krajowego Kongresu Kultury, odbyła się dyskusja Thomas Zarazek – sztuka zakazana – do kiedy? Prawo autorskie nade mną, prawo ludzkie we mnie. Instytut Kultury Polskiej w Berlinie próbował w 2001 roku zorganizować obchody urodzin artysty, jednakże nie otrzymawszy dotacji ani z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ani od niemieckiego odpowiednika, musiał z tego pomysłu zrezygnować.

Przełomem można nazwać artykuł o wybitnych polskich twórcach zamieszczony w 11 numerze „Polityki” z roku 2009. W nim Tomasza Bonka zadaje pytanie: „a co z zarazkiem?”. To pytanie jak do tej pory pozostało bez odpowiedzi. Nie stwierdzono także jednoznacznie, co z prawami autorskimi. Do dnia dzisiejszego Ania z obrazka nie zajęła stanowiska w sprawie. Obecnie obraz z jej podobizną znajduje się w archiwum Muzeum Narodowego w Krakowie.

Dla K…

Pan szczęśliwy i Pan jedenaście

Pan szczęśliwy

Nietrudno było zgadnąć, jak musiał wtedy wyglądać. Gdy tylko przeczytał ten niezbyt długi artykuł. Uśmiech na ustach, szkliste oczy. Zmarszczki pojawiły się wszędzie tam, gdzie jeszcze ich nie było, a to było trudne zadanie. Bardzo trudne. Po raz pierwszy od wielu lat. Od czasu, kiedy postanowił zaprzestać pisać. Pamiętna konferencja prasowa, wywiady dla „Gazety Wyborczej”, dla „Polski The Times”, TVP, TVN i Polsatu, mnóstwa serwisów internetowych. – Jestem już za stary, napisałem już wszystko. Odchodzę na emeryturę. Nic mnie już nie dziwi, nie fascynuje. Nic więcej. To już koniec – nie ma sensu pisać. Jeszcze tylko duży felieton w „Wysokich Obcasach”. I cisza. I wreszcie. Po tylu latach, krótka depesza w jakimś podrzędnym, regionalnym dzienniku, którą przesłał mu jeden z dalszych, zapomnianych przez niego znajomych. I po raz pierwszy od wielu lat był szczęśliwy.

Asil Al Dabul jako pierwszy pojawił się na miejscu tego niecodziennego zdarzenia. Świadek powiedział, że to, co zauważył – tego nie dało się opisać. Miejscowy rolnik zawiadomił lokalne władze, które od razu na miejsce wysłały grupę uzbrojonych żołnierzy. Oni także nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Za nimi pojawili się inni mieszkańcy, potem dziennikarze krajowi i zagraniczni. Do tej pory nikt nie jest w stanie opisać tego fenomenu.

– Nikt nie potrafi tego opisać – musiał o tym wtedy pomyśleć. To było pewne. Nikt. Uśmiechnął się. To po latach wyzwanie. Sens. Po latach zapragnął żyć. Tworzyć. Jego stare, schorowane dłonie zaczęły się pocić. Wspominały o tym, że kiedyś były rękoma prawdziwego twórcy. Wreszcie, jednak. Myślał, że wkrótce umrze, że nie powróci do pisania. I krótka wzmianka – nikt nie był w stanie opisać tego, on wiedział. On musiał, on znał. I ten przesłany fragment podrzędnego dziennika. Nikt nie potrafił. On był. Wiedział, czuł to. Musiał tam pojechać, zobaczyć. Musiał wrócić do pisania, tylko z tego jednego powodu. Opisać nieopisane – banał, pomyślał. Ale jednak. Żył. Sens. Wrócił do picia przesłodzonej herbaty. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. W pewnej chwili nawet westchnął. Podszedł do biurka, wziął do ręki długopis. Zawahał się. Usiadł, spojrzał na czystą kartkę. Rozmarzył się. Potem wrócił do herbaty i zasnął.

– Mistrz nie chce z państwem rozmawiać – opowiadał sekretarz każdemu namolnemu dziennikarzowi, gdy tylko informacja o planach wyjazdu i nowym tekście pojawiła się w medialnym obiegu. – Nie, to nie będzie powieść, to raczej opowiadanie, nowela, miniaturka. Maksymalnie trzy – pięć stron. Tak, rozumieją państwo. Ale jeszcze nie wiadomo. To nie pytanie do mnie. Nie, nie wiem, gdzie to opublikuje, tak, planowany jest tom jego tekstów zebranych, to prawda, być może, nie, trudno mi powiedzieć, naprawdę nie chce, może za tydzień. Nie teraz, szykujemy się. Nie, nic. Mało czasu. Tak, studiuje wszelkie informacje. Jesteśmy bardzo zapracowani. Tak, widziałem, jak coś zapisywał. Niech państwo napiszą, że czuje się dobrze. Tak, jest szczęśliwy. Nie, nie wiem, na jak długo.

W telewizji podano w godzinach największej oglądalności – wybitny pisarz, eseista, krytyk literacki po latach powraca do pisania. Wybiera się w towarzystwie asystenta do niewielkiej osady w Sierra Leone, aby zobaczyć i opisać to, co według wszystkich jest do tej pory nieopisywalne.

W najdrobniejszych szczegółach prezentowano przygotowania do podróży. Mimo tego, że ani mistrz, ani asystent nie chcieli ujawniać szczegółów, nie chcieli rozmawiać z dziennikarzami, ci co chwilę wynajdowali jakieś informacje, wciskali się w szparki, zakamarki, tylko aby cokolwiek usłyszeć, zobaczyć, sfotografować, zrelacjonować. W TVN24 założono wirtualne studio – prezentowano wykresy, sondaże, liczby. Do studia Polsatu zaproszono specjalistów z różnych dziedzin – literaturoznawców, podróżników, nawet obywatela Sierra Leone mieszkającego w Polsce, na TVP Kultura zaprezentowano Teatry Telewizji powstałe na kanwach tekstów pisarza. Na Allegro jego książki podrożały o trzysta procent. A on nic. Nic nie mówił. Uśmiechał się. Szykował się do wyjazdu. Czasami całował ze szczęścia głowę swojego asystenta. Czasami coś mruczał pod nosem. Myślał tylko o tym, jak opisać to, co nikt nie potrafił do tej pory zrobić.

Podróżowali kilka dni. Najpierw samolotem z trzema przesiadkami w Niemczech, Turcji i Laosie. Potem busem w głąb buszu. Na koniec na piechotę. Wraz z całą pielgrzymką zainteresowanych tym niezwykłym fenomenem, tym cudem. Tym, tym czymś, co nie da się w żaden sposób opisać. Tym czymś niezwykłym. Tym czymś, co trzyma go przy życiu. Nadało mu sens. Zatrzymali się w wiosce. – To tu. Stąd tylko godzina i już jesteśmy – powiedział asystent. – Może lepiej dziś przenocujemy tutaj, a rano pójdziemy zobaczyć to, to coś? – Nie – zdecydowanym ruchem zaprzeczył mistrz. – Muszę, muszę to zobaczyć, muszę to opisać. Zbyt blisko. Muszę. Idźmy. Już teraz. Nie czekajmy. – Asystent zdziwił się. Jego mistrz od tak dawna nie powiedział aż tylu słów. I nadal nie przestał się uśmiechać. I nie przestał iść w stronę tego czegoś. Wraz z grupą pielgrzymów z całego świata, w towarzystwie trzech kamer i ośmiu fotoreporterów wysłanych w podróż przez polskie media.

Myślami błądził wokoło. Asystent z przerażeniem patrzył, jak coraz bardziej czerwienią mu oczy. Jak coraz więcej łez płynie po jego policzkach. Jak coraz bardziej nadyma te policzki, a jego ręce coraz bardziej drżą. A on był coraz to bliżej, coraz bardziej pragnął, coraz bardziej wiedział, że napisać musi to, co zobaczy. Coraz bardziej był tego, tego nieopisywalnego. Coraz bliżej był. Pocił się, sapał, dyszał i chuchał.

Wreszcie zobaczyli to, co nikt wcześniej nie był w stanie opisać. Asystent spojrzał na mistrza. Kamery zarejestrowały tę sytuację. Pisarz stanął przed. Zmrużył oczy. Uklęknął. Wyciągnął swoją starą dłoń w stronę. Poczuł to. Także jego asystent poczuł to. Inni pielgrzymi także to poczuli. Telewidzowie też mogli po części to poczuć. Szczególnie ci posiadający telewizor z Full HD. Wszyscy spojrzeli na siebie. Każdy klęczał. Patrzyli na to. Na to coś, nieopisywalne. Znów na siebie. – Wiesz, chłopcze? – pisarz retorycznie spytał swojego asystenta. – Tak, wiem. Tak, tego nie da się opisać. – Mistrz rozpłakał się. – Tak. Tego się nie da opisać. – I choćby te słowa nie były wcale prawdą, pisarz zdecydował – Tak, tego opisać się nie da, tak, to coś takiego. Coś takiego niezwykłego.

Pan jedenaście

Pośrodku sceny stoi stare, drewniane krzesło. Obok niego stoją Pan jedenaście i Pan dziesięć. Światło punktowe skierowane na nich i krzesło.

Pan dziesięć krzycząc
O Boże, Boże

Pan jedenaście uspokaja Pana dziesięć
Tak, to jest takie… nie wiem, jak to powiedzieć

Pan dziesięć krzycząc i biegając wokół krzesła
O Boże, Boże (jeszcze głośniej)

Pan jedenaście
To jest takie… nie da się tego opisać

Pan jedenaście zamaszystym ruchem tworzy koło, pokazując nieopisywalne

Kurtyna

Dla KA…

Marcin Bałczewski

(1981) Prozaik, autor książek W poszukiwaniu straconego miejsca (Zespół Warsztaty Literackie WSHE, Łódź 2002) oraz Malone (Wydawnictwo Forma, Szczecin 2010). W 2013 roku ukaże się kolejna. Opublikował kilkadziesiąt opowiadań w zbyt wielu pismach literackich. Tłumaczony na norweski, niemiecki, angielski i białoruski. Nominowany do nagrody Fundacji Kultury "Promocja najnowszej literatury polskiej" (2007 i 2008). Stypendysta Dagny Willi Decjusza (wiosna 2011). Mieszka w Łodzi.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |