Cecylia ma psa, cyrkowiec ma lwa
Ala kota.
Skowronek ma głos, a bogacz ma trzos
pełen złota.
A ja mam tylko świat
Agnieszka Osiecka
Stół w kuchni, przy którym lubię czytać, stoi naprzeciw oszklonych drzwi na werandę. Widać przez nie stertę opałowego drewna na przyszły sezon, kilka bezpańskich kotów w pierwszych promieniach marcowego słońca, a za furtką sosnowy las, skąd wieczorem czasami wychodzą na drogę lisy. Obok tego widoku, z lewej strony drzwi wisi korkowa tablica na różne karteczki doraźnego lub wieczystego użytku i jest wśród nich wycięty z gazety rysunek grupy Twożywo, opublikowany przed laty przy okazji wymiany dowodów osobistych, na którym stary zielony dokument opatrzono podpisem: „Wymień dowód. Na istnienie Boga”. Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego miejsca na lekturę wierszy Jorie Graham.
Wybór poezji cenionej Amerykanki (nagroda Pulitzera tudzież sporo tego uniwersyteckiego splendoru, na jaki stać literacki świat za oceanem) jest zakrojony szeroko i zawiera po kilka tekstów z każdego kolejnego tomu, od debiutu po ostatnią książkę z 2012 roku. Szeroki wydaje się także gest obojga tłumaczy, Ewy Chruściel i Miłosza Biedrzyckiego, którzy niemało oddali tekstom Graham z własnej poetyckiej kieszeni. O swoim pisaniu Ewa Chruściel powiedziała kiedyś, że jest dla niej „trochę jak proces fotochemiczny. Jest to wywoływanie liter lub wywoływanie obrazu przy pomocy liter. Obraz poprzedza wywód”. I dokładnie takie wrażenie odnosi się podczas lektury tłumaczeń amerykańskiej poetki zebranych w Prześwitach, gdzie starterem bardzo często bywa oko zabłąkane w krajobrazie. Natomiast kiedy spojrzymy na dwie otwierające linijki wiersza „Ocalałe z burzy”:
Po wszystkim wyszłam, żeby zobaczyć.
Szerokie srebrzyste hipotezy zapamiętujących wód.
oprócz uruchamiającego wiersz „wzroku” zwraca uwagę jeszcze coś: ciągnące się do przesady przedostatnie słowo, które jednak – po kilku próbach podmiany – okazuje się tym odpowiednim, tyle że odważnie użytym, przywołując przy okazji skojarzenie z podobnie niezgrabnym słowem w wierszu Biedrzyckiego „Może”, gdzie pojawia się „skóra nieodzywającego się słonia”. Jeszcze bliżej do siebie mają „dzikie srebrne trawy”, które w wierszach Graham i Biedrzyckiego wiodą dosłowne podwójne życie. Teksty amerykańskiej poetki, wywiedzione z widzenia rzeczy i pchnięte w precyzyjnie rozkołysany dryf, dość długo czekały ze śmielszym wejściem w polszczyznę, ale, jak się okazuje, czekały po prostu na odpowiednio czułych i szczodrych tłumaczy.
Pierwszy czytelniczy odruch kusi, by podzielić twórczość Jorie Graham na dwa nurty, nazwijmy je dla wygody (i oddając trybut sztampie): „ekologicznym” i „metafizycznym”. Nurt „ekologiczny” zaciekawia odwróceniem kilku oklepanych perspektyw. Już w debiutanckim tomie wcale nie Ty przemierzasz świat, ale „przeciwnie, rzeczywistość przemierza ciebie, twoje ciało” (w wierszu „Gęsi”), powtarza się motyw ptactwa jako ruchliwej składni istnienia, świat jest czymś na kształt „synkopowanego umysłu”, zaś im dalej w bibliografię Graham, tym gwałtowniej kolonizatorskie zapędy świadomości więdną. Czasem pod wpływem przenikliwego dreszczu, kiedy „każdy oddech jest odpinanym guzikiem, czyjeś przeraźliwie zwinne palce sięgają do wszystkich rejestrów” („San Sepolcro”), innym razem przy okazji chłodnej konstatacji: „Czy uczciwość rzeczy nie leży w ich oporze, tam, gdzie tylko wiatr może je nagiąć z powrotem, prawdziwe żywioły, nie syk naszych pragnień” („Epoka Rozumu”). Natomiast nurt „metafizyczny” ujmuje odrzuceniem gotowych podpórek, usłużnych pewników światopoglądowych i podejściem do problemów religijnych trochę z pozycji dziecka-antropologa. Na przykład w zakrojonym poematowo tekście „Bóg zdjęty” Graham osiąga efekt podobny do tego, jaki osiągnął Philip Larkin w „Chodzeniu do kościoła”, gdzie obcy narrator jakby zaglądał do wnętrza wiary przez wiersz, uchylał wrót do tego niesamowitego silosa, do nawy prowadzącej tysiąclecia wstecz. Kiedy indziej frywolny tytuł („W kabarecie Teraz”) i tonacja ironicznej diagnozy społecznej („Amerykanie są osamotnieni. Nie wiedzą co się stało. Nie śpią jeszcze i tyle czasu zostało do zabicia. Muzycy wciąż jeszcze są opłaceni i grają dalej. Saksofonista pnie się po drabinie w górę.”) kruszą się raptem – jakie znowu raptem? wszak Lacan dawno zapowiadał, że psychoanaliza ustąpi przed religią – pod gwałtowną i żarliwą frazą: „Powiedz, dlaczego żyliśmy, Panie? Krwi na wietrze, po co dane nam było żyć?”.
Przy ponownym czytaniu zauważamy, że oba te nurty całkiem misternie się nawzajem przeplatają, dając w efekcie jeszcze inną poetycką jakość. I tak cieplarniany efekt „wyparowywania znaczenia” (nad którym boleją humaniści w mediach) daje okazję do usłyszenia „ducha materii, tam, gdzie kończą się słowa – ich wątły żar”, zaś doświadczenia mocno intymne („I nogi, popatrz, wciąż twoje, po tym wszystkim, co z nimi robiliście”) przynoszą szansę na skontrastowane z nimi poczucie, że bycie jakimś „ja” jest dane z zewnątrz, nie ze środka: „Naucz się, co wydycha – (w górę, w górę, chodź) – wspaniały ogród, zewnętrzność […] W górę, chodź. Niech cię owiewa bycie widzialną”. Najbardziej podoba mi się ta ekologiczna metafizyka (metafizyczna ekologia) przeniesiona na grunt już całkiem prywatny, na przykład kiedy życiowe przygody autorki, która jest w zasadzie trójjęzyczna, przynoszą efekt w postaci rozważań nad hipostatycznym byciem w osobach czy w imionach („Nauczono mnie trzech”), albo kiedy wiersz o małżeństwie („Anioł stróż małej utopii”) kończą słowa brzmiące nie jak ze statutu działalności dwuosobowej spółki partnerskiej, ale wręcz sakramentalnie: „Dziergaj mnie, żem jest pogniecionym kurzem, cała sterta rozproszona. Dziergaj mnie, żem jest”.
Kogoś wychowanego na polskich przekładach Ashbery’ego czy O’Hary poezja Jorie Graham może zaskakiwać przeniesieniem środka podmiotowości, choć z tym pierwszym poetą spokrewnia ją meandryczność i swoisty poetycki mozół frazy, zaś z drugim (tu znów skandalicznie uprośćmy) ten rodzaj doraźnego niepokoju, który uznaje się za moralny albo polityczny. Natomiast patrząc z czysto nadwiślańskiej perspektywy, mamy tu ożywczy crossover: z krainy tekturowych toposów trafiamy na ziemię nieco ognistszą. Tok wierszy z dwóch pierwszych tomów Graham (do połowy lat 80.) jest jeszcze względnie znajomy: raz bardziej a’la Szymborska (np. kadencje trzeźwych konstatacji w „Jak rzeczy działają”), innym razem bardziej a’la Herbert, którego zresztą Graham ceni sobie wysoko (np. wąska fraza plus znajomo tkliwa ironia dywagacji eschatologicznych w „Przy Zmartwychwstaniu ciał Luki Signorellego”). Ale później zaczynają się schody, które nie chcą się skończyć aż do najnowszej książki. Weźmy taki krajobraz, pełen mimoidów, jakby urodzonych przez solaryjski ocean (z wiersza „Ocalałe z burzy”):
A więc to jest szum skrzydeł podspodu, miarowy –
opalizujące złamanie, mokre karłowate nic – zajęte swoimi pustkami –
w roztargnieniu przerzucające czubkami katastroficznych skrzydeł
pędy naszego świata, rozdzierające fałdy cząsteczek,
rozrywające skosy, śliskie zmarszczenia, których w ogóle nie pojmujemy,
lodowato swobodną gotową naturę naszego już?
albo spójrzmy na charakterystycznie dzierganą frazę w wierszu „Cisza”:
Teraz wszystko jest jasne. Fakty wsuwają mi język głęboko
do ucha.
Koniec odwiedzin. Jesteśmy skuleni
na haczyku, który zarzuciliśmy w mózg
i w głąb gardła, w głąb
serca narządów
wewnętrznych
połknęliśmy
długą żyłkę tak zwanej podróży i ponakłuwaliśmy
swoje szyje plecy ręce
wychodzi nam
z ust wchodzi z powrotem do uszu zaszywa się
głęboko w snach
o posiadaniu
Jest w poezji Jorie Graham coś presokratejskiego. Nie przez cofnięcie licznika, przebicie numerów zachodniej karoserii i wyplucie tej cykuty, którąśmy wszyscy ochrzczeni, ale przez szukanie nowego sposobu na swoiste przyrodnicze filozofowanie (takoż przy domowym wyrobie sztucznych much wędkarskich, co przy zwłokach świętej Klary), które raczej pyta o przechodzące ludzkie pojęcie, niż czyni je stałą, solidną bazą. Zamiast brać świadomość za fundament o trwałości granitowego nagrobka, Graham woli przyłapywać się na myśleniu, ostrożnie wchodzić wierszem we własną głowę, jakby przychodziła w gości. Poetka ma na pieńku z systemem augustiańsko-kartezjańskim, kształtującym roszczeniowo-konsumenckie „ja”, nie tyle w swoim własnym imieniu, ile w trosce o rodzimą planetę, której skolonizowane naturalne zasoby ledwie dyszą. W wywiadach Graham wykłada te kwestie niczym kawę na ławę, ale w wierszach swoboda wejścia w naturę przywodzi na myśl pisma Thoreau, a sposoby obrazowania kojarzą się na przykład z Pollockiem albo de Kooningiem (pewnie obaj przyklasnęliby frazie: „nie mogą wypaść z tego świata, tylko wpaść w niego jeszcze głębiej, przepychając go przez białka oczu”), więc swojego ekologicznego niepokoju nie dziedziczy po byle kim.
O ile przekaz, powiedzmy, ideowy wierszy Jorie Graham pozwala umieścić je wśród tekstów przyjemności (liryczna troska o obydwie ojczyzny, siebie i świat, porusza emocjonalne struny bez szczególnych dysonansów), o tyle sposób zapisu (lekceważenie dla gramatycznej czy interpunkcyjnej konsekwencji, oddawanie się skojarzeniowemu cugowi) daje odczuć całkiem mroczną tekstową rozkosz. To poszarpanie wersów, sensów i zaimków zwrotnych, semiotyczne i semantyczne falowanie mogą przywieść do słynnego zdania Foucaulta: „człowiek zniknie, niczym oblicze z piasku na brzegu morza” tudzież do spostrzeżenia francuskiego myśliciela, że człowiek pojawia się „w szczelinach pokawałkowanego języka”, i jeśli język ostatecznie sformatować w „tu-oto” (uszczelnić prześwity), wtedy człowiek znika. Pofilozofujmy jeszcze odrobinę i zauważmy, że świadomość znajdująca się w wierszach Graham w stanie ciągłego „zmostkowania”, zapośredniczenia między wewnątrz (głowa) a zewnątrz (świat wokół), wydaje się alternatywą wobec diagnozowanego przez Adorna „umysłu zamkniętego w jaźniowości”, skulonego na haczyku „metafizyki ja”. Adornowska „metafizyka negatywna” i jego propozycja „pojednania” (Versöhnung) są czynione wbrew normom nowoczesności, która dąży do kolonizacji, zawładnięcia żywymi rzeczami przez pojęcia („myślenie tożsamościowe orzeka, po co coś podpada, czego jest egzemplarzem lub reprezentantem (…) oddala się od swego przedmiotu tym bardziej, im bezwzględniej nań napiera”), czyli urządza językową noc żywych trupów. Radą na inwazję zombie przez usta jest według Adorna „doświadczenie nietożsamości” („To, czym może być sama rzecz, nie leży na dłoni” i dlatego „Doświadczający podmiot zmierza w swej pracy ku temu, by w tej nietożsamości zniknąć”), a więc śmiała propozycja celebracji owej niezgodności między naszym sądzeniem o jakiejś rzeczy, a tym, czym ona w swojej tajemnicy jest. Ma to skutki idące daleko, bo aż w wolność, najbezczelniej „możliwą nietożsamość”.
Przepraszam za te Adornowskie pohulanki, ale w rozmowie ze swoimi tłumaczami poetka sama zdradziła swoją skłonność do „negatywności” (i w ogóle do „uciszania racjonalnej furii”), powiadając, że
uciekanie się do takiej czy innej interpretacji prowadzi do ominięcia wiersza i unikania doświadczenia. Tak samo Stevens mówi, że „wiersz musi opierać się inteligencji / prawie do końca” – według mnie kładzie nacisk na słowo „inteligencja”. Właśnie ten opór wymusza na czytelniku uruchomienie wszystkich części umysłu (a także ciała), a nie tylko łatwo konceptualizującego intelektu. Nawet Keats o tym mówi, kiedy mówi o „ujemnej właściwości” (negative capability) i wyjaśnia, że chodzi o zdolność do przeżywania „niepewności, tajemnicy, wątpienia bez uciekania się do faktów i do rozumu”. Wydaje mi się, że przez skłonność do natychmiastowego chętnie unikamy doświadczania poezji, jak i doświadczania życia.
Oczywiście, fajniej jest dostać to samo w wierszu. Wydziergane wąsko i precyzyjnie („Przy Zmartwychwstaniu ciał Luki Signorellego”):
Popatrz jak się spieszą,
żeby wejść
w swoje ciała,
te duchy.
Czy ciało jest lepsze,
że aż tak
im spieszno.
albo szeroko, jakby zamaszystym pędzlem, kładzione na kartkę („Ocalałe z burzy”):
Czy mam je teraz z powrotem poskładać –
te konary z liśćmi, z maleńkimi przyssawkami ogonków – ?
te gałęzie wepchnięte głęboko w mój jedwabisty wzrok – ?
te odrzuty z klonów przecinające trawnik – ich kolce, beztroskie
odnośniki…? I altanę potrzaskaną przez spadający ciężar?
I klon jesionolistny, stojący jak przeciążony żongler –
tak obładowany, że nie pamięta
słodkich wydzielin, jasnego gładzenia przez…
O, przejrzyste kałuże z rymowankami o losie…
Opiniotwórcze media co i rusz donoszą, że zastraszający procent Polaków nie czyta książek. Wybór wierszy Jorie Graham na pewno nie jest szablą, którą nasze mityczne czytelnictwo odbierzemy. Jakoś nas jednak w czasie marnym ci Amerykanie dozbrajają.
Jorie Graham, Prześwity, przeł. Ewa Chruściel i Miłosz Biedrzycki, Biuro Literackie, Wrocław 2013.
Maciej Woźniak
(1969) Poeta, krytyk literacki i muzyczny, tłumacz, autor sześciu książek poetyckich. Publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym, Twórczości, Literaturze na Świecie, Gazecie Wyborczej, Opcjach, Studium. Jego tom Iluzjon był nominowany do Nagrody im. Józefa Czechowicza, zaś tom Ucieczka z Elei – do Nagrody Literackiej Gdynia. Niedawno opublikował tomik Biała skrzynka (WBPiCAK, Poznań 2012). Mieszka w Płocku.
Zobacz inne teksty autora: Maciej Woźniak