Powszechne szczęście i rzeczy za darmo  

Było przedświąteczne popołudnie. Lampki choinkowe oplatały po prostu wszystko, oświetlając twarze przechodniów w takcie tik-tak, tik-tak, tik-tak. Nieznajomi ściskali w rękawiczkach prezenty i torby ze smakołykami. Miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia na mieście i postanowiłem coś zjeść. Od progu przywitał mnie znajomy zapach. Zamówiłem trzy cheesburgery bez keczupu, usiadłem przy stoliku i zatopiłem zęby w bułce. Popatrzyłem na wesoły plakat zawieszony naprzeciwko mnie i przypomniała mi się sprawa, której rozstrzygnięcie odkładałem na wieczne później. Syn poprosił mnie o urodziny w Macdonaldzie. Tak, przyznaję, zabieram małego raz na jakiś czas do Maca i sprawia mu to ogromną frajdę. Jedzenie może i niezdrowe, ale smaczne i tanie, a do tego dodają zabawki, więc nie wiem, o co całe to halo. O co mi chodzi? O nic. Nie miałbym nic przeciwko urodzinom w Macu, gdyby nie jeden element programu: wycieczka na zaplecze. Wiąże się z tym pewna historia.

Gdy byłem dzieckiem, a było to już jakiś czas temu, pojechaliśmy na wycieczkę do Warszawy, w której jeszcze wtedy nie mieszkałem. Mgła zakrywała połowę Pałacu Kultury, tak, że nie było widać wieży, zostało tylko coś w rodzaju twierdzy, smutnego tortu. Zmęczeni po całym dniu patrzenia na muzealne gabloty, dostaliśmy wreszcie to, na co czekaliśmy: po raz pierwszy odwiedziliśmy MacDonalda. Wyglądał piękniej niż w telewizji, cały przeszklony i świecący. Wielki klaun w żółtym kostiumie górował nad dreptającymi ludźmi i wlokącymi się samochodami. Mimo mgły Mac prezentował się po prostu świetnie. W środku wszystko było czyste i ładne, a szczególnie podobało mi się to, że na ścianie wisiało dużo obrazów przedstawiających jakieś nieokreślone kształty i maziaje, bardzo nowoczesnych.

Panie nauczycielki kupiły każdemu po jednym happymealu wliczonym w cenę wycieczki. Przejęte, starały się nie dopytywać obsługi, kiedy czegoś nie rozumiały, i trochę lękliwie zamówiły sobie po małych frytkach. Zdziwiłem się, bo panie z obsługi informowały, że zamawiając w zestawie, oszczędzasz, co było bardzo wspaniałomyślne z ich strony.

– A czemu pani zamówiła sobie tylko frytki? – spytał polonistkę odważniejszy kumpel.
– Po prostu nie jestem głodna – odpowiedziała, chociaż widziałem, że miała ochotę na coś większego. Patrzyła się na nasze hamburgery jak zahipnotyzowana, skubiąc powoli frytki. Żarcie było naprawdę pyszne, nigdy wcześniej nie jadłem czegoś tak dobrego. Na deser dostaliśmy jeszcze lody i kolorowe balony. Pogrążyliśmy się w totalnej ekstazie. Wszyscy elektryzowali sobie włosy balonami, niektórzy na szybko wymyślali przygody swoich nowych zabawek. Ja postanowiłem swojej nie odpakowywać i przedłużyć przyjemność z wizyty jak najdłużej się dało. Żałowałem, że nie mogliśmy przyjechać tu na cały dzień, tak żeby móc zjeść tu i śniadanie, i obiad, i kolację. Najlepsze było jednak dopiero przed nami: zostaliśmy zaproszeni za kulisy. Do kuchni wprowadzili nas dziesięcioosobowymi grupami.

– Cześć, nazywam się Dagmara i chciałabym powitać was wszystkich w imieniu restauracji McDonald ’s Polska – powiedziała pani w czerwonej czapeczce z daszkiem, a my poczuliśmy się bardzo wyjątkowo. Miała trochę żółtą cerę, wysoko postawiony kok przetykany brudnymi blond pasemkami i wesoły, a może maniakalny uśmiech.
– Chcecie zobaczyć jak się robi pyszne kanapki w McDonald’s?– spytała, a my wybuchliśmy chóralnym TAK. Weszliśmy głębiej do kuchni, gdzie otulił nas zapach frytek, nuggetsów i big maców. Mogłoby tak pachnieć w moim pokoju, pomyślałem.
– Tutaj przechowujemy wołowinę – powiedziała dumnie, otwierając wielką zamrażarkę, a ja nie potrafiłem uwierzyć, że coś tak pysznego robi się z normalnego jedzenia.
– A teraz każdy z was będzie mógł spróbować nalać sobie napój z naszego automatu i wypić go później za darmo – powiedziała, a nam wszystkim otworzyły się oczy. Cola, Fanta, Sprite, co tylko chcemy, zupełnie za darmo. Już od godziny byliśmy w niebie, ale zaczynaliśmy rozumieć, że nawet niebo ma kręgi, a my zbliżamy się do samego jądra. Każdy z nas podchodził do dystrybutora, przykładał kubek i uwalniał płyn. Trochę brązowego, trochę przezroczystego, trochę brązowego, znowu przezroczystego i już! Tak to mniej więcej wyglądało. Nagle maszyna zaczęła szaleć i wypluwać napój jak wyzwolone z pęt dzikie zwierzę. Pult na moją bluzkę, pult na podłogę, pult na panią Dagmarę. Zaczęliśmy się śmiać. Pani była na to przygotowana i przyjęła sprawę bardzo profesjonalnie, z uśmiechem.
– Zdarza się. Poczekajcie tu na mnie – Dagmara poszła za kuchnię, otworzyła drzwi zaplecza i wyciągnęła stamtąd mopa. Przed oczami, jak we śnie, mignęła mi biała twarz.  Z początku nie zrozumiałem, co to za twarz, ale wystarczyło kilka sekund, bym uświadomił sobie, kto to mógł być. Poprosiłem kolegę żeby odwrócił uwagę pani Dagmary.
– A teraz zapraszam do zobaczenia jak wygląda robienie lodów… – powiedziała, nagle znużona całą procedurą.
– Proszę panią, a pani może jeść w Macdonaldzie za darmo? – spytał kolega.
– Nie, ale mam zniżki – w tym momencie poczołgałem powoli w stronę zaplecza.
– I je tu pani codziennie?
– Jak jestem w pracy, to tu jem.
– I jest pani zdrowa?
– A nie wyglądam?

Gdyby nie ta żółta cera i dziwne pasemka, może wyglądałaby normalnie, ale nie miałem czasu jej tego powiedzieć, byłem już przy drzwiach zaplecza. Cichutku wślizgnąłem do małego pokoiku pełnego mopów, nienapompowanych balonów i krzesełek do karmienia oświetlonych energooszczędną żarówką. W samym centrum, na krześle siedział gość ubrany w żółty kostium. Miał białą twarz. Przede mną siedział Ronald MacDonald.
– Zarygluj drzwi. Zaraz tu będą – powiedział złamanym głosem. Byłem w szoku. Wykonałem polecenie, przekręciłem zamek w drzwiach i gapiłem się na czerwone włosy Ronalda dobrą minutę. Kolor był wyjątkowy, bardzo głęboki, piękny i obrzydliwy zarazem.
– To od keczupu – powiedział – Nie jedz go tyle, bo skończysz jak ja.
Tłumaczenie wydawało mi się trochę dziwne, ale jego spojrzenie było tak szkliste i szczere, że od razu uwierzyłem. Nadal patrzył się na mnie spokojnie. Wreszcie odważyłem się go o coś spytać.
– Co pan tu robi?
– Zamknięto mnie tutaj. Czekam.
– Na co?
– Na śmierć.
– Ale dlaczego pana tu zamknęli?
Ronald Macdonald westchnął. Po jego twarzy spłynęły wielkie łzy, które nie naruszyły białego koloru. Ewidentnie nie był to makijaż.
– Nie wiem, czy warto zaczynać, synu. Zaraz tu będą. Jesteś w niebezpieczeństwie.
– Proszę mi powiedzieć.
– Ech.
– Proszę.
– Nie.
– Pewnie zaraz tu będą.
– Co panu szkodzi?
– Dziecko… kiedy otwierałem pierwszą restaurację, to był zwykły biznes. Chciałem zapewnić sobie i rodzinie dobre życie. Potem przyszła druga wojna światowa. Oglądałem w telewizji nieszczęście, nienawiść, te wszystkie niepotrzebne cierpienia, lęk. Coś we mnie drgnęło – na chwilę się zatrzymał i spojrzał w nieokreśloną dal.
– Zupełnie nie potrafiłem tego zrozumieć. Z nadzieją patrzyłem na Organizację Narodów Zjednoczonych, ale wiedziałem, że ich wysiłki nie wystarczą. Długo zastanawiałem się, co sam mógłbym zrobić. Nagle mnie oświeciło: cheeseburger. Misja, którą zlecił mi Bóg, była prosta. Cheeseburger, synu – patrzył się na mnie objawiony, jakby właśnie wytłumaczył mi jak się znalazł na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej.
Usłyszałem trzepot klamki. Już tu byli.
– No – powiedział zadowolony.
– Ale co? Co z tym cheeseburgerem?
– O tak. Pomyślałem, że do ludzi nie są w stanie trafić racjonalne argumenty. Że potrzeba im czegoś bardziej zmysłowego. Że to, co może zjednoczyć ludzi na całym świecie, to wyjątkowy smak mojego cheeseburgera. Czy to nie genialne?
Nie znałem odpowiedzi, ale kiwnąłem głową.
– W Waszyngtonie, Moskwie, Tokio, cheeseburger wszędzie ma ten sam smak. Chciałem inspirować. Chciałem pokazać, że wszyscy, tam w środku, jesteśmy tacy sami – z oczu Ronalda znowu popłynęły łzy. Łatwo się wzruszał. Zaczął się trochę trząść. Klamka zatrzepała znowu, tym razem mocniej.
– Proszę otworzyć! To, co robisz, jest niebezpieczne.
Postanowiłem nie reagować i poczekać na zakończenie opowieści.
– Pomysł nie dawał spodziewanych efektów. Pomyślałem o czymś bardziej konkretnym niż inspiracja. Pomyślałem, że wszystkie Macdonaldy w krajach takich jak Polska, Ukraina czy Senegal będą rozdawały dzieciom jedzenie za darmo, a zysk wypracowany w krajach Zachodu będzie zasilał ich kasę. Czy to nie genialne? – tutaj zrobił przerwę.
– Chciałem tylko, żeby wszyscy byli szczęśliwi.
Wydał mi się naiwny. Nawet taki wyrostek jak ja wiedział, że nie ma czegoś takiego jak powszechne szczęście i rzeczy za darmo. Nic na świecie nie jest za darmo, za wszystko trzeba zapłacić. Nie wszyscy mogą być szczęśliwi, bo ilość szczęścia na świecie jest ograniczona, dokładnie tak jak zasoby ropy. Znowu odezwał się głos zza drzwi.
– Jeśli nie otworzysz, wywarzymy drzwi. Co ty tam robisz?
– Jeszcze chwilę – odpowiedziałem – dajcie mi jeszcze chwilę.
Ronald udał, że tego nie słyszy.
– Zarząd uznał, że mój pomysł jest niebezpieczny. Nie mogli mnie usunąć, ale trzymają mnie tutaj – powiedział i ścisnął gameboya, którego wcześniej nie zauważyłem.
– Ale mam gry, więc się nie nudzę – starał się uśmiechnąć – mogło być gorzej. Dowożą mi też krzyżówki.
– To wszystko straszne. Czy mogę panu jakoś pomóc?
Ronald zaczął się zastanawiać. I wtedy wyważyli drzwi.
– Klasa już na ciebie czeka – powiedziała Dagmara, która była jeszcze bardziej żółta niż na początku  – skontaktujemy się z tobą później.
Wymieniliśmy z Rolandem spojrzenie.
– Do widzenia, panie Ronaldzie. Bardzo mi przykro.
– Do widzenia, dziecko. Uważaj na siebie.

Nigdy więcej nie próbowałem dostać się do Ronalda. Ponoć wymyśliłem to sobie, bo zawsze byłem dzieciakiem z bujną wyobraźnią. Sam zastanawiałem się co jakiś czas, czy spotkałem prawdziwego Ronalda Macdonalda, czy może po prostu jakiegoś niebezpiecznego świrusa. Ale gdzieś podskórnie czułem, że to, co mi się przydarzyło, było prawdziwe.

Połknąłem kawałek ostatniego cheeseburgera. Jak mówiłem wcześniej, chodzę do Maca, choć może to niezdrowe, ale za to smaczne i tanie. Nie ma co wokół tego robić afery, jeśli robi się to raz na jakiś czas. Ale zawsze kiedy przegryzam cheesburgera, przed oczami staje mi postać Ronalda i dopada mnie dziwny smutek, jakby smak samego życia. W tym samym momencie wgryzają się w ten smutek ludzie z całego świata. Widzę Żyda w kapeluszu i z pejsami, Niemkę w ludowym stroju, Somalijczyków i Chińczyków, trochę jak w teledysku Michaela Jacksona. Rozpakowujemy papier, robimy pierwszy kęs, a później na naszych twarzach maluje się melancholia, wielki smutek zbyt szybko pełnego brzucha. Widzę też unicestwionego przez własne dzieło Ronalda, rozwiązującego krzyżówki. Czy jeszcze żyje? I jak się czuje?

Gdy wyszedłem z restauracji, było już zupełnie ciemno. Peruwiańczycy grali na fletach kolędy, a potem zaintonowali My heart wil go on. Lampki choinkowe kontynuowały wesoły pościg. Mała dziewczynka przechodząca obok mnie ściskała w łapkach hamburgera, na którego spadł płatek śniegu. Dopadło mnie wzruszenie. Zrozumiałem, że już nigdy nie zgodzę się na urodziny w Macdonaldzie mojego małego. O pewnych rzeczach lepiej nie dowiadywać się nigdy. Bez tego łatwiej żyć.

 

 

 

Maciej Marcisz

(1988) Prozaik, studiuje organizację sztuki filmowej w PWSFTviT w Łodzi oraz polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2010 roku prowadzi klub czytelniczy Kolacje Literackie. Mieszka w Warszawie.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |