Konsylium
Otwiera się przede mną brama choroby mózgu. Nareszcie!
– Nie przejmuj się, będziesz miał najlepszych lekarzy.
Nie przejmuję się. Chodzę sobie po pustym pokoju z palemką wielkanocną i organizuję w tym skromnym gronie konkurs na najwspanialszą. Na chwilę przed ogłoszeniem się zwycięzcą ustawiam na wideo odpowiedni fragment cyrku paryskiego. Chodzi o to, aby podczas rund honorowych towarzyszący mi akrobaci na wysokościach polewali się łąką. Nie trwa to za długo, więc trzeba się wykazać sporą precyzją, szybko podziękować za wyróżnienie i zrobić kilka kółek po pokoju, aby każdy dokładnie mógł obejrzeć palemkę. Zacznijmy.
– To dla mnie ogromny zaszczyt, pracowałem w pocie czoła, nie jadłem, doznałem śmiertelnej choroby mózgu. Ale warto było.
Koledzy wysoko podrzucają pierwszego z akrobatów, który łapie się podniebnej huśtawki w kolorze czerwcowej przypowieści o drzwiach na niby. Niby to nie porównania, a tkanki, którymi ciska się we framugi jak piłeczkami w rzepy.
Przechodzę obok okna, starając się nie wyjrzeć przez nie i ogólnie skupiać się na pozostałych osobach w pokoju, które, zakładam, biją teraz brawo. Trącam talerzyk – potem będziemy się z tego śmiać.
I już drugi akrobata w górze. Wygrywana poważną możliwością muzyka sugeruje początek zawodów i
akurat gdy zabieram się za drugie kółko
akrobaci polewają się łąką. Z zanadrza wyciągają po makijażu, który aby zaistnieć, wcale nie musi być nakładany i bez jakiegokolwiek modelu wybiega przed połoninę. Oto historia na państwa oczach!
Kiedy tak chodzę z palemką, a taśma się czyni, naprawdę czuję jakiś przełom. Mógłbym to porównać chyba jedynie do noszenia tramwajów na plecach. I nawet wyobrażam sobie, że tam jestem. Skoro jednak mam najlepszych lekarzy, jak się znalazłem na rolkach?
Duży to dla mnie kłopot, ponieważ nie potrafię hamować i z tego powodu robię najróżniejsze miny oraz wymachy rękami. Publiczność bawi się doskonale, ale nie do końca o to mi chodzi. Nawet nie tyle się boję, co jestem trochę znudzony. W końcu hamuję upadkiem. Bardzo mocno uderzam buzią o betonowe podłoże. Mam tyle krwi w ustach
zażułem żółwia na śmierć. Przechlapane u hodowcy, który zaczyna mnie gonić, ale gubi nagle, staje zdezorientowany i nie ma pojęcia, gdzie jestem. A ja na jednym cymbałku u florystyki spocząłem. Widywałem się też zresztą na balustradzie piżamy, więc nie miał co próbować, nawet gdyby ujrzał mnie. Tymczasem zrzucam geranię i pytam typowo na podniesienie ręki, czy nie ma ktoś chusteczki, a publiczność, sądząc, że to część spektaklu, jak jeden mąż wymiotuje, po czym pyta się mnie, czy nie mam chusteczki, bo pobrudziła się nieco. Zaczyna mnie mdlić. Myślałbyś, że od wymiocin okazałych, a ja mam chorobę mózgu. Widząc, że słaniam się na nogach, scenografię zmieniono na mój pokój zaciemniony, z pustymi, odrapanymi ścianami, wniesiono łóżko sprężynowe, a kilku arlekinów ułożyło mnie pod kołdrą i ubrało w białą szlafmycę. Nastało mi rozpaloną kłodą legowisko. I naprawdę ból spory, a przecież trzeba było jeszcze odpowiedzieć na pytania publiczności.
– Jak się czujesz? – zapytał pewien robotnik.
– Czuję się, jakby raz, dwa, trzy łepek mi odpadł.
– To normalne podczas śmiertelnej choroby mózgu – wtrącił arlekin.
Pytanie i dopowiedzenie mojego opiekuna chyba wyczerpały temat. Nawet poczułem z tego powodu ulgę, na tyle oczywiście, na ile mogłem. Wtem trzask głośny jak łopian. To framuga recypuje kolejną nibę. Dostrzegam, że to robotnik rzucił. Wymamrotałem jeszcze tylko
– pewnie, trzeba rzucać.
Zapasy
Nagłaśniam hortensje. To naprawdę nic wielkiego. To tylko brak nasion zegara na huśtawce – znaczy, trzeba się czymś zająć. A tu nie tylko o brzmienie się rozchodzi, ale też o nową kolekcję kamieni.
Na tym o kształcie Korsyki namalujemy Kostarykę. Na mniejszym może szaradę dla zappinki: kto ma osły? Jeżeli odpowie „poprawnie”, znajdzie się nagroda w białej kopercie z pontonem + zamiast paska dla opiekunów; jeżeli nie, odeślemy do jakiegoś bezpiecznego kraju, na południe od warsztatu czynnego od siedemnastej.
– Ja tu nie wyrobię, ja tu nie wyrobię tylu paszportów!
Sz. Pasz. Porty,
w odpowiedzi na państwa opór, bądźcież giętszym materiałem. Ja jestem pracowity, co potwierdzą moi poprzedni rodzice. Naturę zdałem celująco – wyjrzycie tylko za okno. Czujecie zapach galery? Uprzejmie proszę o pozytywne rozwiązanie buta.
Z poważaniem,
Dennis Rodman
W dalszej kolejności należałoby wytłumaczyć fenomen filmów, ruchomych obrazów, którymi możesz dowolnie żonglować, w zależności od metodologii monety. Kinomani – tak się mówi na zapalenie spojówki – chcą skakać ze spadochronem ze złóż ropy, następnie wsiąść w ultraszybki pociąg tzw., a gdy rozpręży się mleko (lub kawę – co kto lubi), czytać komiksy koronera. Tyle że komiksy koronera są nie do przeczytania! On tam straszliwe zdania-pułapki porozstawiał, jakby chcąc a) zabić pająka, b) nauczyć zabijać pająki. Do tej pory – mamy trzeciego – tylko pół tony widza „odważyło się”. I wynik wcale nie był zgodny z danymi z metryk.
Zappinka tymczasem rozmyśla i próbuje ułożyć konstrukt mogący sprostać problemowi. „Gdybym miała odebrać pościel zamiast radia? Zastanowiem siem zastanowiem”, niestety, nie dysponujemy początkiem cytatu, zamiast tego mamy mdłości. Kluczem do nich – a, wyjaśnijmy, nie da się go dorobić – jest umiejętność sterowania, ustawiona przynajmniej na 75.
Sposobisz się temu jak(o) uran – to hortensje. Nadal szukam fal.
Umiem naprawiać leżaki – kto zechce kupić pianino?
No nic, wracamy do punktu wycia. Wydobywamy słowo, które staje się podstawieniem schodów do samolotu. Wchodząca para:
– Czkaj na mnie.
– To może porwać mi kubeczek.
Historia, przyznaję, jak z filmu. Siedzisz na młynku do kawy i zastanawiasz się, lecz „jeszcze zdążysz tam pojechać”. Kto jednak wyrobi paszporty, kiedy już teraz brakuje rąk, a co dopiero za, dajmy na to, pęk lat? I mówisz na cały terminal:
Zjadłem kominy! Znowu zjadłem kominy!
Samolot nie startuje, ludzie wywracają się schodami, lotnisko zamknięte. Nie ma pomocy – godzina taka, że każden medyk zajęty akurat pilnie i nie będzie się pierdolić z lataniem. W końcu: Nie spuszczę cię z okna! Jeżeli jednak się omskniesz, zaprowadzę cię do farmacętki, wszystko będzie dobrze, zobaczysz, jak to jest być na szacie!
Czy to jednak konieczne? Dla mnie bycie głową nie jest aż tak ważne.
Podbiega zappinka. „Weszłam na działkę w brudnych butach. Z całej siły uderzenie kilofem aż tak nie boli, więc wyliczyłam kropelki. Głośnik: wygrywać ceremoniały grypą. I wtedy, na ostatnich dźwiękach, stanąć na bak, nośność podbechtać”.
To duże zwycięstwo tej młodej dziewczyny. Otrzymuje ode mnie najlepsze kamienie, jakie mam. Wkładam wszystkie do kubeczka porwanego przez czkawkę meduzy (bo oczywiście wszystko do tej pory, wbrew sugestiom nieoczytanego umysłu, rozgrywało się w podwodnym świecie tego bytu). Teraz, po opuszczeniu odmętów gnozy, z kubeczkiem w dłoni, w końcu uśmierca się szeroko. Taka to byłaby jej podróż do Kostaryki. Koroner temu zdarzeniu poświęci potem niemałą część swojego najbardziej humorystycznego dotąd komiksu – „W raksaku”. Co z niego wyciągnie? Wydawcy nie chcą o tym myśleć, pomóżmy ich zatem ubodlić takimi oto boldowanymi strużynami:
Wstawaj na ma tę tętenta, co?
Jeż snem się przykrył.
Wydaj mi z niego gondolę, będziemy kwiczeć jak Pytlasiński w syropie.
Sterydy, sterydy!
Koroner jest wdzięczny za wybranie lajtowych kawałków i już dzieli się mną z kominem, posypując posypywaniem.
Łukasz Dynowski
Publikował m.in. w "Wizjach", "Kontencie" i "biBLiotece" Biura Literackiego. Mieszka w Warszawie, gdzie pracuje jako wydawca i dziennikarz.
Zobacz inne teksty autora: Łukasz Dynowski