W nowym tomie Bogdana Prejsa (biernik) podmiot, choć mocno osadzony w swoim życiu (lirycznym?), staje się właściwie jednym z punktów rozbudowanej przestrzeni, odmitologizowanej. To właściwie everyman w żaden sposób nieoddzielony od społecznych bolączek współczesnego świata, zogniskowanych w każdym domu, z biedą za pan brat. Podmiot/everyman/bohater (jak ujmują to autorzy posłowi na okładce) jest jednym z ruchomych punktów tego wielokąta relacji międzyludzkich (gdyby to bezczelnie ująć na pozór matematycznie), który zmysłowo odbiera ten świat, myślowo obrabia, lirycznie wypluwa jak liść koki albo gumę do żucia, gdy już zbiera się na rzyg cynika. Ostatecznie nie widzę tu sceptyka lub cynika, nie widzę postmodernistycznego moralisty (postmodernizm dzieje się u sytych?), bardziej to głos z dna ludzkiej egzystencji, gdzie ludzie jeszcze ze sobą rozmawiają i minimalizują sterowalność, manipulowalność swoich żyć. Coś, co Maciej Melecki porzucił wiele lat temu, odświeżył Bogdan Prejs, nadając młodzieńczemu wigorowi i przekorze nową moc: doświadczenia egzystencjalnego, gorzkiego w swojej prostocie; warto dodać, że tom ten pod względem poetyki nabrał więcej jeszcze uporządkowania (patrz: praktyka poetycka Rafała Muszera) i swoistej melodyjności (nie bez powodu te odniesienia do Janis Joplin czy Dezertera?).
Ważną – uśmiercającą – klauzulą jest zasugerowana krytyczna postawa wobec tzw. generacji brulionu i wszelkich grupowości (autor używa sformułowania „srulion”); dobrze wiadomo, że w wielu wypadkach nie chodzi w pokoleniowości czy grupowaniu się artystów o wspólną postawę światopoglądową, lecz o wspólne wybicie się na danym rynku nieartystycznym. Można powiedzieć: w grupie łatwiej o posadę (sic!). Tak więc zawsze w wypadku grupowości szala przechylać się będzie od wspólnotowości do biznesu.
Wrażliwość poetycka Prejsa wychwytuje niuanse mizernego żywota, a co jakiś czas okrasza tom sekwencjami, rosnąco zaznaczającymi się w przebiegu książki; mamy jako otwierający tom niezatytułowany wiersz w stylu „ars poetica”, swoiste credo poetyckie, obietnice trzymania się pewnych zasad (te trzy kropki w tytule wyglądają jak kropki-kostki po opuszczeniu sławetnej maksymy rest in peace), kończy się zaś ten zbiór epigramatem „nad”, taką glossą do życia, gdzie z nonszalancją artysty estradowego Prejs rzuca kwiaty wrogom, fałszywym przyjaciołom dobre słowo (i tu: peace and love, więc autor jeszcze ma w sobie rock’n’rollowy żar?). Osią świata przedstawionego staje się klatka schodowa, niemalże przeżuta jak miąższ chleba, trochę to tak jak u Białoszewskiego ta przestrzeń mrówkowcowa, ograniczająca a zarazem wyzwalająca – inaczej wygląda świat człowieka wychowanego w rygorze klatki schodowej w porównaniu ze światem człowieka z wolno stojącego domu.
Szczególne miejsce mikołowski poeta poświęca kobietom; patrzy na nie z perspektywy mieszkańca bloku czy familoka, mężczyzny związanego z kobietami (matka, żona, kochanki, partnerki), czy ogólnego obserwatora zachowań (np. facet z mieszkania obok kopnął/ śpiącą na wycieraczce żonę i kazał jej lecieć/ po piwo, czy takie coś dostaniesz czytelniku w serialu?). Biologia relacji międzyludzkich zmiękczana bywa ironicznym poczuciem humoru (here is the news). W tych wszystkich lirycznych zapiskach dotyczących żeńskiej strony życia, a wypełniają one gros zawartości zbioru, poprzez uproszczenie zapisu, który miałby oddać swoją chropowatością szorstkość doświadczeń egzystencjalnych, ale i w stylu a la Bukowski też rubaszność, czy rzadkie i ograniczone przez system formy przyjemności, docierają tez formy czułości, a wszystko w formie konfesyjnej (tom jako konfesjonał?). Skomplikowanie relacji międzypłciowych określają takie tytuły wierszy: „dzień kobiet”, „dwa fotele”, „w banku”, „torebka od niegucciego”; gdziekolwiek nie zajrzeć, panuje patriarchat, typowo ślunski patriarchat, nawet wykolejenie patriarchatu w formie przemocy. Autor ze swoja postrokendrolową wrażliwością czuje się autsajderem lokalnym, to wydaje się być przerzucone na teren wiersza (wiersz: „trzy kobiety. wszystkie krzyczą”). Wiersz śmierdzi schamieniem i zdegenerowaniem człowieka, wypraniem go z wszystkiego, co nie jest gonitwą za codziennymi, życiowymi sprawami. I tu jawi się biologiczność homo sapiensa, to jego „naturą człowieka jest wytwarzanie kultury”, acz tu nie ma wytwarzania kultury, jest tylko glonojadowa konsumpcja, brutalność odruchów, ekstremalność relacji, właściwie zezwierzęcenie (biernik jako apoteoza zezwierzęcenia człowieka śląskiego? Hymn kieratyzmu?). Czyli tak: Prejs opisuje wyjałowienie człowieka współczesnego w wyniku zapieprzania w kieracie na takim zadupiu, że nawet litość i miłosierdzie się tam kończy. Nie ratuje tego nawet bunt.
Ostatnią deską ratunku wydaje się być (jeśli już miłość nie może, bo w nią się nie wierzy) kultura literacka, muzyczna, acz przywoływane postaci kultury jawią się tak: „dziś znowu zmarł marquez”, „julia hartwig kończyła dziewięćdziesiąt lat”, „zacząłem czytać o jacku bierezinie”, „sylvia plath nie zmrużyła tutaj oka”, co w sensie lekturowym ustawia autora tych tekstów wśród ambitnych studentów polonistyki max. lat dziewięćdziesiątych, a bohatera lirycznego wśród zasuszonych buntowników wedle przebrzmiałych etosów, dla którego jedyną godziwą rozrywką jest dupczenie i piwo, a jak twórca przyznaje w jednym ze swoich utworów: wszyscyśmy chcieli (…) zostać/ baczyńskimi, bursami, barańczakami/ wojaczkami (…) i co? nikomu się nie udało./ wszyscyśmy bez wyjątku zostali całkiem nieźle/ wykształconymi zapijaczonymi degeneratami/ na stanowiskach skrzętnie skrywającymi swój/ nałóg. Czyżby autor nie miał ochoty być sobą, skoro tak pisze? Wielokrotnie przecież wskazywał na swoje generacyjne rozterki, które jeszcze mu nie uszły z myśli (np. „choć od dawna wiem że żadnego pokolenia nie było”). Zresztą to tom, w którym autora od podmiotu oddzielić nie sposób, tudzież generacji od przeżycia.
Mamy sytuację nie do pozazdroszczenia: pięćdziesięciolatek, który chce żyć jak nastolatek, żyjący wśród ludzi znerwicowanych, rozhisteryzowanych, agresywnych lub brutalnych, sam nieco przejmuje z tego elementarza zachowań podklatkowych na zasadzie obrony własnej, broni się wątłymi bodźcami estetycznymi i namiastką miłości; można powiedzieć, że biosfera zawarta w wierszach przypomina wojnę wszystkich przeciwko wszystkim, w takich warunkach wrażliwość zmienia się w nieczułość, a alkohol jest jedynym ukojeniem, znieczuleniem, jak eter u dentysty. Może lepiej więcej marysi zapalić? O nie, bo stanowiskowy ostracyzm to, lepiej robić to, co wszyscy: pić, bo to reglamentowany towar, państwowo akceptowany.
Poezja bez ściemy wygląda właśnie tak. Nie ma w niej nawet piękna.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL).
Robert Ryba Rybicki
(1976) Poeta, recenzent, happener. Studiował prawo i filologię polską na Uniwersytecie Śląskim. Autor sześciu książek poetyckich (najnowsza – masakra kalaczakra: WBPiCAK, Poznań 2011). Były redaktor Pisma Artystycznego Plama w Rybniku i tygodnika Nowy Czas w Londynie. Prowadzi Wesoły Klub Literacki w Kluboksięgarni "Głośna" w Poznaniu, współredaguje wydawnictwa Wielkopolskiej Biblioteki Poezji. Mieszka w Poznaniu, wcześniej – w Rybniku.
Zobacz inne teksty autora: Robert Ryba Rybicki
Recenzje
Z tej samej kategorii: