Magdalena Okraska w Ziemi jałowej. Opowieści o Zagłębiu zastanawia się, czy dzieciaki w podróbkach airmaxów, które widzi na ulicy w Zawierciu, zostaną w swoim mieście. A może porzucą je, jak wiele innych, młodych osób. Oczywiście, że wyjadą – chciałoby się odpowiedzieć autorce – jeśli „im się uda”. Pozostawią swoje miasto, ze sklepem „Wszystko za 3 złote”, zapachem rosołu i szyldami DO WYNAJĘCIA. Nie będą już jeść gofrów z frużeliną, o których pisze autorka. Będą jeść ramen i jakieś potrawy, których nazw nie znam, bo też mieszkam w małym mieście, ale i tak większym niż to, z którego pochodzę.
Chciałoby się na początku przywołać Sartre’a i jego słowa o tym, że nie jest ważne to, co z nas zrobią, ale to, co sami zrobimy z tym, co z nas zrobiono. Sarte’a przypomina Dider Eribon w Powrocie do Reims, osobistej, wstydliwej opowieści o pochodzeniu. Eribon porzucił swoją rodzinną miejscowość, zdradził (jak powiedzieliby niektórzy, na przykład jego bracia) swoje robotnicze korzenie. Więcej. Stał się wszystkim, czym nie byli jego przodkowie, nauczył się miejsko-intelektualnej wrażliwości. Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu Magdaleny Okraski to historia tęsknoty za światem, który przepadł na zawsze. Okraska zagląda w przeszłość miasta, widzi w niej harmonię, bezpieczeństwo, dobrobyt. Idealizuje? Na pewno, ale jej książka to pieśń żałobna dla miasta i innych polskich miast po transformacji. Jej refren to: „kiedyś tu było kino”, „kiedyś tu była fabryka”, „kiedyś tu był dom kultury”. I tutaj spotyka się symboliczna „fabryka, która przestała istnieć” ze świadomości Eribona z fabryką jak najbardziej realną. Czy możliwe jest zestawienie perspektywy społecznej, reportażowej i sentymentalnej z indywidualistyczną? A może nawet egoistyczną? Reims Eribona umiera na mapie punktów odniesienia autora, staje się bolesnym powidokiem, wspomnieniem, które trzeba zabić. Zawiercie Okraski umiera samo, umiera naprawdę, a zwłoki możemy jeszcze przez jakiś czas pooglądać. Okraska, w przeciwieństwie do francuskiego autora, reanimuje, przywraca pamięć. Na chwilę.
„Zapytaliśmy mieszkańców Nidzicy co sądzą o swoim mieście, czy miasto im się podoba i czego w nim brakuje” – zaczyna się filmik na YouTubie. Większość osób stwierdza, że w mieście nie ma rozrywki dla młodych i pracy. Pada też słowo „nuda”, a w komentarzach czytamy: „Jestem z Ostródy i byłem kiedyś tam na kursach to masakra jaka dziura ta Nidzica tam można ochujec z nudów i ludzie pokurwieni hahaha . DZIĘKUJE”. To właśnie nuda nierozerwalnie łączy mapę polskich małych miast. Magdalena Okraska w swojej książce zwiedza Zagłębie, Będzin, Zawiercie, miasta, które dzisiaj niezbyt różnią się od siebie. Wszystkie małe miejscowości w całej Polsce zawierają natomiast punkty wspólne – opuszczone lokale do wynajęcia, kebaby, zakłady pogrzebowe, Biedronki, paczkomaty. Czy na południu Polski również można zobaczyć place zabaw i miejskie siłownie, wszystkie takie same, według wzoru, z funduszy unijnych? Z siłowni nikt nie korzysta, na placach zabaw nikt się nie bawi. No, chyba że jest to osławiony plac zabaw w Pasłęku, na który przyjeżdżają podobno nawet dzieci z Olsztyna. Nuda, o której wspominają mieszkańcy Nidzicy, w filmie, który miał najprawdopodobniej promować miasto, to przede wszystkim pustka na ulicach. Ludzie nie spędzają czasu w przestrzeni miejskiej, nie mają na to czasu, pieniędzy, ale też pewności siebie i pewnego kulturowego kodu, który pozwala spędzać wolne popołudnia inaczej niż w domu. Dla wielu osób pójście do restauracji, kina czy na spacer jest wyzwaniem i przekroczeniem bezpiecznych granic domowego zacisza. Jak mówi jeden z bohaterów Wzgórza psów Jakuba Żulczyka, „kawę to się pije w domu”. Zresztą, gdzie tu iść na kawę? I do jakiego kina? Jednym ze wspomnień z mojego dzieciństwa w Nidzicy jest obraz chłopaków kręcących rundki (mówiło się „rogala”) wokół ratusza. Tam i powrotem. Dlaczego nie pojechali gdzieś dalej? Przecież mieli wystarczająco dużo paliwa. Nad jezioro? Do lasu? Jakby ten rynek, z delikatesami, ławkami i pizzerią (no tak, jeszcze pizzeria, zawsze musi być pizzeria) stanowił jakąś niewidzialną granicę wyobraźni, możliwości, fantazji. Do wszystkich tych problemów dochodzi pewien rodzaj zaszczepionego wstydu, który towarzyszy tym, którzy zostali, bo jest to w „wielkim świecie” synonimem porażki. Młodzież z małych miast marzy o centrach handlowych (jak mówił Filip Springer na spotkaniu w Olsztynie), firmowych sklepach, McDonaldsie, tych miejskich, nowoczesnych scenografiach. I nie ma w tym nic złego. „Cześć jestem Elbląg, i jak ci się nie podoba, to wypierdalaj do Gniezna!” – krzyczała Siksa.
Magdalena Okraska nie tylko pisze kronikę upadku. Wspomina też czasy prosperity, czasy, gdy miasta żyły, gdy ludzie mieli pracę – to lata dziewięćdziesiąte, wraz z upadkiem systemu komunistycznego, wyznaczyły koniec ich spokojnego, bezpiecznego życia. O tym końcu mówi też książka Katarzyny Dudy Kiedyś tu było życie teraz jest tylko bieda. O ofiarach polskiej transformacji. Pamiętacie lampki choinkowe, które wszyscy wieszaliśmy w dzieciństwie? Były produkowane w Polsce. Ale już nie są. Kiedyś było tak, że jak kobiety w jakimś regionie nie miały pracy, państwo otwierało tam fabrykę maskotek, szkołę dla kobiet, warsztat. I likwidowało problemy bezrobocia. Rozmówcy autorek opowiadają o przeszłości z nostalgią. Wnioski są proste – za komuny było lepiej, głosujemy na PiS. Ciężko kogokolwiek oceniać, ich sądy są logiczne, poparte danymi, kwotami na koncie, doświadczeniem po prostu. Bohaterowie mają wspólne wątki biograficzne – praca w jednym zakładzie przez wiele lat, pracownicza stołówka, zakładowa opieka medyczna, pracownicze mieszkania, wczasy pod gruszą, imieniny w pracy. Potem redukcja etatów, zamknięcie, bezrobocie, praca za bardzo małe pieniądze, często w ochronie (1,20 za godzinę!), w skrajnie ciężkich warunkach. Prawie wszystkie miejscowości w Polsce mają w swojej historii najnowszej przypadki takich zamkniętych źródeł. Fabryka Porcelany w Wałbrzychu, Diora w Dzierżoniowie, Cegielnia we wsi Suchacz, Farum w Nidzicy. Co zostało? Niewiele. Wybudowali ten plac zabaw.
Można się tylko w liberalnym duchu zastanowić, czy dzisiaj tysiącom ludzi (bo tyle zatrudniały zakłady pracy) wystarczyłby taki los, czy chcieliby jeździć nad polskie morze na wczasy, obchodzić imieniny w pracy, pracować w jednym miejscu całe życie. Zostać. I czy do tego kina ktoś by jeszcze dzisiaj chodził, skoro w internecie za darmo i więcej? Zmiana systemu to nie tylko reformy na rynku pracy, to rewolucja mentalna, w której nie ma celu, bo zawsze może być więcej, szybciej, taniej i ładniej. Ale to tylko alternatywna rzeczywistość. Jesteśmy w Zawierciu. Nie ma nic nowego.
W ten przykrej scenerii, atmosferze końca, na polskiej ziemi jałowej pojawia się Dider Eribon. Jego świadectwo (bo chyba to słowo z salki katechetycznej na religii pasuje tu najbardziej) jest lustrem dla wszystkich tych, którzy opuścili swoje polskie Reims, czyli Korsze, Muszaki czy Biskupiec. Eribon, jak my wszyscy, buduje swoją tożsamość w opozycji do domu rodzinnego. W pewnym momencie zaczyna patrzeć na rodzinę i swoje otoczenie z dystansem. Jest więc Bourdieu, język jako wyraz odmiennej klasowej lokalizacji, Foucault, Baldwin. Nauka kanonu kultury wysokiej (pośpieszna), robienie min, przebieranie się, przeprowadzka. Rodzinne miasto jest tutaj jak ojciec, trzeba się go wyrzec, żeby stać się człowiekiem. Zwłaszcza jeśli w to człowieczeństwo wpisana jest pewna odmienność (u Eribona będzie to homoseksualizm). Czy nasze miasta rodzinne nie zasługują na porzucenie? Czy to nie tam doznawaliśmy pierwszych przykrości? Rodzinnych przymusów, szkolnych upokorzeń? Jak można żyć w mieście, w którym obce dzieci śmiały się z twoich okularów, w którym nauczyciel kazał ci stać w kącie? Wyjazd jest pierwszym krokiem do zbudowania siebie na nowo, pozwala zapomnieć o tym, kim się było. A przy okazji pozwala zapomnieć o rodzinie, chorobach, starości. Można usunąć sprzed oczu „mięso życia”, jego jądro i uciec w fantazje. Wizyty w kinie, kluby, książki, wycieczki, instagram, nowości muzyczne. Problemy naszych bliskich, naszych mam, babć, ojców, są gdzieś indziej.
Jedną z najbardziej przejmujących refleksji w Powrocie do Reims jest zetknięcie autora z genealogią swojej rodziny. Co zostało po tych obcych ludziach na zdjęciach? Ich pozycja na drzewie genealogicznym (ciotka, kuzynka, prababka, dziadek od strony ojca) i wykonywany zawód (robotnik, mechanik, księgowa, sekretarka). Czy to po nas zostanie? I ktoś za 50 lat otworzy album (jaki album? Przecież żaden komputer nie przetrwa tylu lat) i powie: to był Dider, wujek, pisał książki, mieszkał w Paryżu. To była Magdalena, była reporterką, mieszkała w Zawierciu. To Emilia, coś robiła w kulturze, mieszkała w Olsztynie. I tyle.
Emilia Konwerska
Literaturoznawczyni, publicystka, pracuje w kulturze i mieszka w Olsztynie. Współpracuje z "Krytyką Polityczną" i "Gazetą Wyborczą".
Zobacz inne teksty autora: Emilia Konwerska
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: