„Nie byłem
Żywy ani umarły. Nie wiedziałem nic”.
T.S. Eliot, Ziemia jałowa
Głodny przyszedłem do was, a wy mnie zjedliście.
Przyszedłem do was nagi, a zdjęliście ze mnie
skórę, mięso i kości
moich najlepszych zmarłych.
Przyszedłem do was chory, a wy mi daliście
kolejkę do lekarza i zastrzyk z fenolu,
i teraz nie mam miejsca w tym czy innym miejscu,
nie mam czasu, wraz z którym mógłbym jakoś minąć,
nie mam dłoni, którymi mógłbym wskazać drogę
i nie mam żadnej strony, w którą mógłbym odejść.
– – –
O tym, że się nie żyje, dowiedzieć się najpierw.
Pamiętać tylko to, co się dopiero zdarzy.
Mieć trzydzieści trzy lata i wychodzić z siebie,
skakać po kontynentach, przepływać przez morza,
potykać się jak lump o opuszczone porty
(moja ręka odkleja się od grawitacji,
moje oko odkleja się od grawitacji),
nie mieć nigdzie początku, wiązać koniec z końcem,
być samotną ikonką na czyimś pulpicie,
śnić o nośnikach danych, kopiach zapasowych,
z wywieszonym jak flaga językiem wybiegać
z mieszkania prosto w nicość zimowej scenerii,
myślami w przyszłość jak przed szereg zmian, rząd rządów,
obalać ustrój, potem kłaść się na kanapie
tak jak gdyby się kładło kres cywilizacji,
być hobbitem: zdobywać świat, nim się go pojmie,
nauczyć się młodości, hodować utratę,
hołdować zwłoce, zwłokom, składać się ze spóźnień,
oddać głos, ani pisnąć, spalić dokumenty,
wyjechać na wieś, zrównać z ziemią wielkie miasta,
wąchać las, dzięcielinę, pszenicę i grzyby,
czuć mgłę nad autostradą, deszcz wczesną jesienią,
świnie zamknięte w klatkach, wiezione na rzeź
(zobacz: zwierzęta tak się zabija jak ludzi),
w dzień robić na etacie, nocą pisać wiersze
i w żadnym miejscu nie być naprawdę u siebie,
wchodzić w role i schodzić na najdalsze plany,
przemijać niczym ciemność w światłach reflektorów
hybrydowego auta zachodniej produkcji
sekundę przed wypadkiem na ostrym wirażu,
– – –
na krętej drodze wstydu lub w drodze wyjątku
znaleźć się i nie znaleźć w tym niczego złego.
Sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Łamać niezłamane.
Wytrącać bryły z posad. Brać każdą posadę.
Obchodzić święto świata. Nie obchodzić świata.
Obchodzić świat piechotą, z wolna, trop za tropem.
Obchodzić każdy system bezpieczeństwa, jakby
obchodziło się smakiem wyszukanych potraw,
ordynarnych romansów na tańcach w remizie,
ciepłych letnich wieczorów w zbytkownych kurortach.
Odchodzić do lamusa, odchodzić od zmysłów
w tysiące stron (wyzwolą nas tylko fake newsy),
dać się uwieść Europie, zlizywać kościoły,
być gachem Ameryki, klękać przed McDrive’em,
nic nie mówić, stać godnie i milczeć wymownie,
nic nie słyszeć, spać długo i spadać swobodnie
gdzie oczy wiedzą lepiej niż potrafią ręce.
Rozpłynąć się w powietrzu i już nie być więcej
– – –
– ukochana, nie wrócę dziś do domu, bo
nie żyję.
Panie władzo, nie pójdę na wybory, bo
nie żyję.
Kierowniku, nie będzie mnie dziś w pracy, bo
nie żyję.
Celebransie, nie przyjdę do spowiedzi, bo
nie żyję.
Telewizjo, nie obejrzę już meczu, bo
nie żyję.
Instagramie, zapomnij o mnie szybko, bo
nie żyję,
ja nie żyję, nie żyję, już nie żyję, gdyż
umarłem –
– – –
gdzieś w szaro-szarej Polsce, chwilę wcześniej jedząc
gulasz w przydrożnym barze. Chwilę później myjąc
ręce w kiblu na BP, jakby było można
oczyścić się tą wodą spokojną i cichą,
na nowo wybrać imię, wzburzyć krew w tętnicach,
z podbrzusza matki wypaść w najczystsze szaleństwo,
w boskim szale opiewać okaleczony świat,
który, jeśli się skończy, nie skończy się krzykiem
rewolucji, a tylko szeptem pokonanych,
nie hukiem dział zwycięzców, lecz skowytem ofiar,
nie łopotem sztandarów, lecz szumem sukienek
młodych dziewczyn gwałconych przez pijane armie.
– – –
Bo oto przyszło nam porzucić dawne ciała,
wyprowadzić się z siebie jak z za małej stancji,
w swoją wielką bezdomność spaść z kosmicznym hukiem.
Zostawić place zabaw i wyrosnąć z szortów,
spalić ostatnią lufkę na ostatnim takim
trzepaku pod ostatnim takim niebem, puścić
w niepamięć całą pamięć jak ostatnią deskę
w płocie, co nie okala już żadnego domu.
Jak puste zbiory, nazwy bez cienia ekstensji
byłem, byliśmy wszędzie, gdzie już nie będziemy.
Nadzy i wystawieni na widok publiczny,
z kokluszem, epidemią grypy w całym państwie,
z katarem jak powodzią tysiąclecia. Brzydcy,
ze startymi łokciami i dziurami w spodniach,
z piłką między nogami, drobnymi na lody,
rowerem na komunię, Atari z odzysku.
Puszczający sygnały, strzałki, wędki, pingi,
za zębami mlecznymi trzymający język,
którego pokazywać nawet nie ma komu.
Wtopieni w Hollywoody, zakochani w Sharon
Stone, The Cure, Mickiewiczu, tonący w ideach,
kreskówkach od Disneya i gumach do żucia,
grze w dwa ognie, w dwa ognie dzikiej namiętności
w świerszczykach ukradzionych z lady w kiosku RUCH-u.
Całujący się w usta za byłym GS-em,
wgapieni w kolorowe elektryczne pudła
pełne świątecznych reklam i teleturniejów,
wierzący starym bajkom o wilkach, kopciuszkach,
wierzący nowym bajkom o jasnej przyszłości,
ostrzegani przez ojców, straszeni przez matki
skutkami onanizmu (grzechem nie spróbować),
wszystkie sekrety księży poznający później.
Sypiący na języki oranżadę w proszku,
przez lekko uchylone drzwi podglądający
inne, piękne ojczyzny, wcale niewiedzący,
że w żadnej z nich już nigdy nie będziemy bardziej.
– – –
(Ach, znaleźć się raz jeszcze w starych dekoracjach,
do domu rodzinnego wpaść na jeden weekend,
rozwiesić pranie, skosić trawę, zjeść kolację,
w nocy przy gorzkim piwie czytać Šalamuna,
leżeć w łóżku, lecz nie spać, słuchać, jak za ścianą
kochają się rodzice! Dwadzieścia lat później:
być tymi rodzicami, kochać się za ścianą
i wiedzieć, że ktoś nie śpi, że leży i słucha,
że resztki smacznych potraw dawno zżarły psy
a nieskoszona trawa już na nas nie czeka,
że, choć byśmy nie chcieli, zawsze umieramy
przeciw czemuś i zawsze umieramy o czymś).
[…]
Tomasz Dalasiński
Ur. w 1986 r. Twórca tekstów poetyckich i prozatorskich, autor książek z wierszami © i Większe (nominacja do nagrody im. K.I. Gałczyńskiego „Orfeusz” za rok 2018) oraz książki prozatorskiej Nieopowiadania. W roku 2020 ukaże się jego poemat katastroficzny Póki nie żyjemy.
Zobacz inne teksty autora: Tomasz Dalasiński