Najnowszy, trzeci już w dorobku Adama Zdrodowskiego tomik, 47 lotów balonem, składa się z pozornie lekkich konstrukcji wierszowych. Jednak sugestia, że unoszą się one nad ziemią, nie świadczy o lichości ich struktury. Wiersze warszawskiego poety porównywać można do balonów właśnie dlatego, że dla pełnego zadziałania obu mechanizmów konieczne jest, by wypełniła się czasza – tak wehikułu, jak i czytelnika.
W książeczce Zdrodowskiego znaleźć można wiele swawoli – autor pozwala sobie na igraszki z tytułami kolejnych wierszy, chwyta je same za słówka i ze stoickim spokojem pozwala im pozostać przyłapanymi. We wszystkich tych zabiegach daje się zauważyć jednak niezwykłą czułość wobec języka – jak przystało zresztą na tłumacza z prawdziwego zdarzenia. Najlepszym tego dowodem będzie wiersz otwierający tomik, „O jeden most za daleko”, którego tytuł jest równocześnie pierwszym wersem całego utworu:
albo za blisko
(jeśli mapę trzymasz
do góry nogami)
(jeśli mapa ma nogi)
Podobne „przerzucanie mostu”, próba zniesienia prymatu tytułu wobec treści i przygotowania odbiorcy na nieszablonowy rozwój wydarzeń okazuje się – co zabrzmieć może nieco srogo – bardzo wychowawcze. Poczynając od pierwszego wiersza tomiku, sygnalizowana jest wielość poziomów, na których rozwijają się kolejne utwory: zarówno nazwa, „treść właściwa”, jak i wszelkie dopowiedzenia zaznaczone na przykład poprzez użycie parentezy. Równocześnie prawidłowość ta nie stoi w sprzeczności ze wspomnianym zniesieniem schematu w tej poezji – forma pozostaje, natomiast podczas lektury zanika zupełnie jej pryncypialność.
Układ planów, o których powyżej była mowa, przyrównać można do efektu, jaki wywołuje tak zwana perspektywa powietrzna – różnicuje ona kolejne części krajobrazu, jeśli chodzi o intensywność barw i precyzję kształtu, od ostro zarysowanych aż do takich, które zlewają się z tłem. Podobnie dzieje się w najnowszym tomiku Zdrodowskiego: czytelnik zazwyczaj obcuje z dość konkretną sytuacją opatrzoną mniej lub bardziej precyzyjnym komentarzem. Nie bez znaczenia jednak w tej konstrukcji pozostaje figura snu, pojawiająca się w większości z 47 tytułowych lotów balonem, która prowadzi nie tyle do interpretacji marzenia sennego (choć w jednym z wierszy występuje freudowskie Nad-Ja), co do uwypuklenia mechanizmu przenikania. Świetnym tutaj przykładem jest tekst pod tytułem „Napisane w moim śnie przez T.S. Eliota” składający się z jednego wersu: „A co ty robisz w moim śnie, Zdrodowski?”. Figlarne odwrócenie punktu widzenia, charakterystyczne dla poetyki całej książki, sprawia, że dowcip urasta do rangi jej kluczowego komponentu.
Zdrodowski podejmuje się pisania przestronnego – czasoprzestrzeń skondensowana zostaje do planów, choć niezbyt precyzyjnych w swym kształcie. Przypomina to trochę zasadę skupiania wzroku na jednym konkretnym elemencie przy mglistej świadomości tego, co znajduje się w tle.
Czy mamy plan? Dzisiaj loty balonem,
jutro sen do południa i spacer po parku,
gonitwa po placu, wokół fontanny,
race po zmierzchu i spacer aż po świt.
[Jesień w Warszawie]
Plan pełni zatem funkcję nie tylko estetyczną, ale i konstrukcyjną, a wykorzystanie polisemii tego słowa wydaje się znaczące. W jego kontekście tytułowe loty nie mają akcentować „patrzenia z góry” (podmiotu, autora?), ale raczej szerokość poetyckiego spojrzenia, akceptującego w pełni swoją niedoskonałość. Tym samym wytworzony dystans – także rozumiany dwojako – staje się niewyczerpaną potencjalnością proponowanych ujęć i jednym z największych atutów tej poezji.
Przestrzeń w tomiku pełni ważną funkcję także na poziomie edytorskim, wytwarzając niekiedy napięcie między spotykającymi się na rozkładówce książki utworami. Opisana relacja zachodzi na przykład pomiędzy dwoma incipitami: „Taki strumień znaków…” i „Taki pęd powietrza…”, których konstrukcja składniowa jest paralelna, choć trudno pozbyć się wrażenia, że ich lustrzaność służy skupieniu uwagi czytelnika na tym, co powstaje z ich przenikania się. Nie chodzi jedynie o konstatację, że poezja wyraża niewyrażalne; ta książka uczy pilności w oglądzie spraw i proponuje różne perspektywy, świadomie igra z reakcjami odbiorczymi.
Charakterystyczną własnością poezji Zdrodowskiego jest również przenikanie się planów, które funkcjonuje na zasadzie naczyń połączonych (podobny mechanizm znalazł zastosowanie na przykład w Ulissesie Jamesa Joyce’a). Zdrodowski pisze: „kawa paruje, opadły mgły” i ten niewielki fragment z krótkiej prozy poetyckiej „A Thousand Leaves” sprawia, że czytelnik zauważa pewną – taką, na której można polegać – równowagę całego utworu:
[…] W rzeczy samej – I’m just walking around (to nie ta płyta, to nie ta rysa na chodniku), just knocking around (to nie ten rodzaj, z prawej nie jest równo): jest noc i cisza, i ciepła klawiatura; kawa paruje, opadły mgły; przeciągam się, snuję i zwijam jak kot. Alice, he’s just a kitten.
Kojarzenie ze sobą skali mikro i makro, implikujące przecież różne punkty widzenia, znajduje też odbicie w sekwencjach tytułów: „Wiersz pomyślany w przejściu podziemnym”, „Z balkonu”, „Z powietrza”, „Z autobusu”; „Z daleka”, „Z bliska”; „Pod miastem”, „Nad miastem”. (Sp)loty perspektyw, ujawniające – niby przypadkiem – lustrzaną topografię zapisaną w wierszach, podzieloną na lewą i prawą stronę czy górę i dół, nie wartościują jednak tej przestrzeni. Podobnie jak w wierszu inicjalnym, chodzi o coś zupełnie innego: o pośrednictwo perspektywy w dochodzeniu (sic!) do meritum, pozostającym wypadkową widoków, a nie odgórnie narzuconym obrazem. W taki właśnie sposób scharakteryzować należy chyba gruntownie przemyślaną i konsekwentną konstrukcję tomiku.
Byłoby jednak zbytnim uproszczeniem stwierdzenie, że Adam Zdrodowski znalazł uniwersalną formułę, według której „taśmowo” wytwarza utwory składające się na spójną całość. Każdy wiersz dotyka bowiem nieco innego tematu, choć da się wychwycić pewną rytmiczność w powracających motywach: sen, czas, podróż. Ale warto też zwrócić uwagę na wewnętrzną dynamikę 47 lotów balonem. Z pewnością myliłby się ten, kto przeczytawszy zapisy o planach i perspektywie, myślałby o tej książce jako o zbiorze landszaftów, gotowych do powieszenia na ścianie i zostawionych samym sobie. Zdrodowski proponuje raczej oglądanie klatka po klatce taśmy filmowej, na której uwiecznione zostało działanie – i w tym kontekście serię wydawniczą FORMY, w jakiej pojawiła się ta pozycja, „Ilorazy ironii” można by przemianować na „ilo-czyny”. Widzenie w wierszach warszawskiego poety jest bowiem nie tylko czynnością; to padanie wzroku na konkretny obiekt wprawia go w ruch, tak jak dzieje się choćby w utworze *** („Był piątek…”):
A po kolacji, po tabletkach i zastrzykach, przy wtórze nocy, przy szmerze i jęku zza ścian, na oczach księżyca, pod rzęsami gwiazd, zielonoocy chłopcy poszli spać, zielonookim chłopcom śnił się sen: nagle zalśnił cały świat; raz, drugi, trzeci: błysnął, zamrugał i poszedł na dno.
Niekwestionowaną siłą 47 lotów balonem, oprócz różnorodności perspektyw, będzie zatem wielość zastosowanych przez autora rejestrów: swawolę, o której pisałam na początku tego tekstu, przerywa nagle wzmianka o „strzepie psa na oponie tira”, a budowana z kolei atmosfera powagi bywa niwelowana przez niespodziewanie zabawną słowną zbitkę. Owe wzloty i opadania nastroju wierszy dokonują się przy równoczesnym utrzymaniu świetnego poziomu całej książki. Ale nic dziwnego – to poezja wysokich lotów, a z góry widać więcej.
Adam Zdrodowski, 47 lotów balonem, Wydawnictwo FORMA. Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2013
Joanna Żabnicka
Poetka o ciągotach dramatopisarskich. Opublikowała arkusz poetycki Tymczasem w ramach almanachu Połów. Debiuty poetyckie 2011. Jej wiersze przeczytać można było w „Arteriach”, „Czasie Kultury”, Dwutygodniku.com, „EleWatorze”, „Tygodniku Powszechnym”, „sZAFie” i „Zeszytach Poetyckich”. Niebawem ukaże się jej debiutancki tomik Ogrodnicy z Marly.
Zobacz inne teksty autora: Joanna Żabnicka