Ogrody postnowoczesne. Opowiadanie pornograficzno-egzystencjalne

Polska, XXI wiek. Warszawska ulica oddycha żądzą homoseksualnych doznań i pedalskich skandali. Klasycznych relacji szukamy w portfelach sponsorów. Pieniądze są potwierdzeniem relatywnej uczciwości. Ostatni heteroseksualni romantycy wymarli w latach dziewięćdziesiątych XX wieku wraz z instytucją rodziny. Pozostało kupne zaufanie i ukradkowy seks. Miłość jest towarem deficytowym. Wielkim szczęściarzem jest ten, komu udaje się ją znaleźć. Wszyscy jej szukają, licząc na wygraną w emocjonalnej loterii.

Społeczeństwo ulega deklasyfikacji materialnej. Konsumpcjonizm normalizuje życie powszednie. Wyznacznikiem statusu staje się poziom humanistycznego poznania natury. Panami stają się Ci, którzy kreują medialną rzeczywistość, wpływając na sposób postrzegania świata przez człowieczeństwo.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

CODZIENNOŚĆ

JA

Dzyń, dzyń. Zadzwoniły drzwi sklepu, kiedy nacisnęłam klamkę. Śródmiejskie delikatesy – drogo i mały wybór.
– Poproszę to i to i to – mówię do Pani Sklepikarki.
– Nie ma tego i tamtego – odpowiada znużonym głosem. Ma wielką fioletową fryzurę i fartuch z milionem falban. – Kartą od dwudziestu złotych – mówi Ona.
To ja na siłę, że – Jeszcze tamto i tamto.
Wyciągam kartę, a ona na nią patrzy przeciągłym wzrokiem, do czego jestem przyzwyczajona, bo na karcie nadrukowałam zdjęcie penisa. Zrobili w banku opcję „Karta z Twoim zdjęciem”, więc sobie dla dowcipu zażyczyłam.
Tymczasem Sklepikarce szklą się oczy, na kartkę w kratkę kapią łzy. Płacze i schrypiałym szeptem pyta – Skąd Pani ma to zdjęcie?
To ja niekoniecznie zgodnie z prawdą – Z Internetu, w goglach wpisałam. Pierwsze wyszło. – Kłamstwo przychodzi mi tak łatwo, aż mi głupio, ze wstydem spuszczam głowę.
A ona zadziornie mi w oczy zagląda i mówi cicho, takim głosem, takim tonem, że aż mnie serce z dźwiękiem tych słów zaczyna kłuć. Ona mówi – To mąż mój jest, poznaję. – I ciągle mi patrzy w oczy i trochę beznamiętnie, a trochę profesjonalnie i sztywno, dodaje – Pin i zielony.

Poznałam go na terenie ogródków działkowych „Tramwajarz”, ma działkę zaraz obok mojej. Wspólnie uprawiamy ziemię, wspólnie uprawiamy miłość. W jego żółtej altance, przypominającej chińską miniaturkę domu, robimy rzeczy, o których nawet nie śniło się jego smutnej żonie.

Mój Boguś jest artystą piwnicznym, rzeźbiarzem z podziemi. Struga w nocy lub kiedy Ona jest w pracy albo na działce. Jestem jedyną osobą na świecie, której pokazuje cuda, które tworzy. Jego prace przypominają lalki nieszczęśliwego dziecka.

Można by o nim powiedzieć „Dziad z wąsem” lub „Chłop jakich wielu”, mi się jednak podoba, a może właśnie dlatego.

Idę tam, mamy się spotkać na naszej trawie, pośród naszych truskawek i rododendronów.

W moim sercu niepokój zdrajczyni, w mojej głowie szczęście kochanki. Czekam. Przychodzi. Całuje mnie namiętnie, ale jego język jest sztywny z niepokoju. Pytam, o co chodzi.

Opowiada, że znów go nakryła. Opowiada, że siedział w najlepsze, w piwnicy swojego bloku, kiedy usłyszał jej specyficzny chód na schodach. On wie, kiedy ten chód jest bezpłciowy, a kiedy ma naleciałości gniewnej albo wesołej emocji. Tego dnia ten chód miał naleciałość nieszczęścia, miał naleciałość zbliżającej się klęski ich rozmowy, miał naleciałość katastrof.

Pojechała windą, a On pobiegł czym prędzej schodami. Ona jechała, a On slalomem, między różowymi plamami trutki na szczury, żeby tylko nie widziała, że znów był w piwnicy i coś przed nią ukrywa. Wbiegł do domu i usiadł na fotelu, włączając uprzednio telewizor. Sekundę później weszła ona. Szybkim, zamaszystym i przepełnionym emocjami krokiem wtargnęła do pokoju. Podeszła do meblościanki i dłonią uzdrowiciela lub raczej cierpiętnicy dotknęła pleców telewizora. Kręgosłup odbiornika był zimny, kręgosłup moralny Bogusia był połamany. Ona wiedziała, że kręgi nie stykają. Nie pytając o nic, wygarnęła mu. I, jak mówi On, nie było w tym kobiecej wrażliwości, i, jak mówi On, nie było w tym dobra i łaski. Krzycząc, biła kryształy, wazy, wazony, kieliszki – prezenty ślubne, rocznicowe i urodzinowe. A w tych szkłach odbijała się jej rozczarowana i żałosna twarz zdradzonej, starej kobiety.

Na działkach „Tramwajarz” jest staw. Boguś łowi w nim ryby od piątkowego wieczoru do niedzielnego popołudnia, a przynajmniej tak mówi swojej żonie i internetowej społeczności, która ogląda fotki z jego nocnych połowów na forum Wędkujmy.pl. Tak naprawdę Boguś siedzi na pomoście i rzeźbi. Trociny przesypują mu się między palcami, dłutko czasem rani dłonie, a wtedy On mówi żonie, że znów pokaleczył się haczykami. Bardzo lubię i jego rzeźbienie, i jego kłamstwa. Najbardziej pociąga mnie w Bogusiu jednak to, że ceni moje zdanie na temat swojej sztuki. Spija z moich ust wszystko, co o niej mówię. Imponuję mu. Studiując na akademii, mam nadzieję żyć pasją. On stracił swoją szansę i traci swoją nadzieję.

Zazwyczaj przyjeżdżam na działki w sobotnią noc i przywożę ryby. Boguś robi sobie z nimi zdjęcia, które w poniedziałek wrzuca na forum. Przyrządza też z nich obiad dla siebie i swojej żony. Ryby dla Bogusia kupuję na Halach Banacha. Lubię robić zakupy na tym targu, zwłaszcza w soboty, kiedy bardzo przeceniają warzywa. Lubię atmosferę targowiska, ten dziwny kontrast naturalności roślin, ich bezpańskiego charakteru i ingerencji człowieka – układającego warzywa w równe rządki, handlującego nimi, starającego się być Panem natury, właścicielem żywiołu, który tak trudno dopasować do ram technologii, współczesności.

Dziś kupiłam avocado po przejściach, kilo pomidorów za złotówkę na zupę-krem. Idę więc do domu z moimi warzywnymi łupami, a w windzie spotykam sąsiadów, którzy mówią, że w moich oczach mieszka szatan. Dziękuję im pięknie, w przedpokoju zrzucam kurtkę na podłogę. Na stole leży popularnonaukowe czasopismo, jego nagłówek krzyczy: „Rośliny odczuwają ból”. Patrzę ze smutkiem na moje martwe pomidory i zaczynam malować paznokcie.

Wieczorem idę na wernisaż. Lubię otwarcia. Darmowe wino, spotkania z gromadą stałych bywalców. Najbardziej lubię wyjadaczy. Ich obecność w galerii zawsze zbiega się z obecnością darmowego bufetu, a najgłębsza kontemplacja dzieł artystycznych odbywa się w najbliższej od niego odległości. Wyjadacze mają swoje przebranie lub kostium, mający upodabniać ich do dusz artystycznych. Wśród warszawskich wyjadaczy najbardziej barwną postacią jest podstarzały transwestyta. Jego wizerunek zawsze wzbudza zainteresowanie i konsternację. Połączenie brody i makijażu, klipsów i męskich spodni, męskiego głosu, który intonuje w kobiecy sposób, sprawia, że każdy chce poznać historię jego życia, która bądź co bądź przedstawia się nadzwyczaj barwnie, bowiem transwestyta utrzymuje, że urodził się w teatrze, a dzieciństwo spędził w kuluarach aktorskiego żywota.

Na wernisażu bawię się nadzwyczaj dobrze, narzekamy sobie na koniec sztuki, bezsens tworzenia etc. Adoratorzy prawią mi komplementy. Mimo to przeglądam się w lusterku i poprawiam makijaż. Wyglądam nadzwyczaj dobrze. Jasne włosy ładnie współgrają z muśniętą słońcem, wypoczętą cerą. Czerwona szminka dodaje mi lat, ale i charakteru. Lubię swoją słowiańską przaśną urodę.

Zapach ryb wydobywający się z mojej torebki, przypomina mi o Bogusiu. Wychodzę na zewnątrz i wciągam pachnące nocą powietrze. Kieruję się w kierunku przystanku. Po krótkiej podróży tramwajem wysiadam w innym świecie – gwiazd, szumiących drzew i ciszy.

Duży budynek w centrum miasta. Fasada w stylu neoklasycznym plus okna z PCV. W środku tania posadzka i kilkanaście drzwi z płyty pilśniowej. Szukam pokoju nr 16. Kiedy pytam o niego recepcjonistę, z niechęcią pokazuje mi kierunek.

Znajduję, pukam, wchodzę do środka. Wnętrze nie wygląda zachęcająco. Kanapa, trzy fotele, regał a raczej cała meblościanka, wielkie biurko – wszystko tandetne, upchnięte w przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych.

Wita mnie pokaźna blondynka obwieszona złotem, mężczyzna wyglądający na przybrudzonego fana Depeche Mode i chudy trzydziestolatek chowający się za laptopem. Przyszłam na rozmowę kwalifikacyjną, więc mówię – Dzień dobry. – Wyjaśniam cel wizyty, bo towarzystwo niekojarzące, czego od nich chcę. Fan Depeszy mówi mi, że w takim razie może opowie o warunkach. Kiedy zaczyna wywód o czystości i bezpieczeństwie, orientuję się, gdzie jestem. Nie jest to burdel, ale daleko temu miejscu do „sklepu internetowego” o którym przeczytałam w ogłoszeniu. Firma zajmuje się robieniem kartotek lokalnych prostytutek, prowadzi swoisty internetowy ranking dziwek. Szukają fotografa aktów, a raczej Pani fotograf, bo, jak mówi Depechowiec, który okazuje się szefem firmy, mężczyzna mógłby przyjmować zapłatę w naturze. Pokazują mi zdjęcia autorstwa poprzedniej Pani Fotograf, która z powodu wejścia w stan błogosławiony musiała zrezygnować z pracy. Na zdjęciach kobiety w wyuzdanych pozach. Pejcze, skóra albo styl lolity, białe podwiązki, dwa kitki. Kobiety stare i młode, ładne i brzydkie. Niektóre ewidentnie przestraszone, wyglądające, jakby zmuszały się do przybierania póz. Depechowiec mówi o licznych wadach tej pracy, o tym, że decydując się na nią, podpisuje cyrograf i skazuje się na to, że nigdy nie będę mogła fotografować ślubów, chrzcin czy innych kościelnych uroczystości. Mówi, że mogę mieć problemy ze znalezieniem pracy w banku i urzędzie. Opowiada o patologii pornobiznesu, o burdelach, w których nietrudno być świadkiem scen przemocy. O narkomanii, alkoholizmie, o tym, że wczoraj po obiedzie widział w burdelu, jak dwie dziwki ciągną trzecią, obsraną kurwę pod prysznic, bo ta popuściła na ćpuńskim tripie.

Z każdym zdaniem otwieram coraz szerzej oczy, mam coraz większą ochotę podjąć wyzwanie. Coś pociągającego jest w tej brudnej historii. Kiedy deklaruję chęć sprawdzenia się w tej pracy, zaczynają mną targać złe przeczucia. Siedzący cicho trzydziestolatek patrzy na mnie jak na smaczną szyneczkę, dobrze przypieczoną kiełbaskę z ketchupem, z musztardą. To spojrzenie mnie niepokoi. Wychodzę, deklarując skontaktowanie się w sprawie dnia próbnego. Kiedy dzwonię kilka dni później, chcąc potwierdzić przybycie, Depechowiec mnie nie pamięta. Pyta o mój wygląd, kolor włosów, proporcje ciała i wcale nie może sobie przypomnieć naszego spotkania. Pyta, czy na pewno się ono odbyło.

Lubię spędzany z Bogusiem na działce czas. Jedzenie owoców, które daje nam ziemia, podlewanie grządek starym wężem, wygłupianie się w całowanie z żabami. Lubię leniwe przeglądanie szmatławych gazet żony Bogusia podczas wylegiwania się na trawie, odwiedziny kotów z okolicy, które wpadają, licząc na złowienie polnych myszek albo dostanie od nas kawałka kiełbasy. Lubię nawet fotografowanie Bogusia z martwymi rybami, choć zazwyczaj przeraża mnie mordowanie zwierząt.

Nasz związek przeżywał już różne etapy, przetrwał niejedną moją fascynację, niejedno seksualne poszukiwanie. Potrzebujemy się wzajemnie – Boguś pragnie odskoczni od zazdrosnej o wszystko żony, kobiety nienawidzącej jego czasochłonnych rzeźb i wszystkiego, co czyni z Bogusia odrębną, żywą istotę. Ja z kolei, potrzebuję opiekuńczości i dobroci Bogusia. Jego komplementy, staromodne dżentelmeńskie usposobienie, działają na mnie kojąco. Uzupełniamy się i dowartościowujemy.

Nie przeszkadza mi bycie jego kochanką, nigdy nie zabiegałam o zmianę tego statusu. Wręcz przeciwnie, zawsze starałam się ucinać gdybanie Bogusia na temat swojego rozwodu i zalegalizowania naszego romansu.

[…]

ROZDZIAŁ DRUGI

ZMIANY

Mali murzyni wierzą w białe oblicze Boga. Topią plastikowe butelki od 7up i na Design Warsaw francuskie mulatki przylatują z mikropsami w zielonych przeźroczystych torbach z ekoodpadów. Ich kakaowe ciała wyglądają urzekająco i egzotycznie na czerwonych dywanach wystawowych sal, kontrastujących z zielenią torebek, przypominającą skóry legwanów i kameleonów za szybami akwariów w sklepach zoologicznych. A propos logiki, mali murzyni śniący w dzieciństwie o potędze białego Jezusa z czasem poznają smak racjonalizmu. Krew ich babek czy cioć, która kilkanaście lat wcześniej bryznęła na kuchenny blat albo starą kuchenną wagę, albo podłogę w sypialnym pokoju, teraz mogłaby świecić w ultrafiolecie jak robak świętojański, ale wciąż nie ma pieniędzy na te specjalne, amerykańskie maszyny demaskujące miejsca mordu i kolor dłoni zabójców. Ale to gdzieś tam, w brutalnych, skolonizowanych trzecich światach.

Mali polscy pseudokibice jedzą kebab i pachną zmęczonym potem wynikającym z walki o czystość rasy czy inną pseudoideę. Siedzą na ławkach Pod Pałacem Kultury, od czasu do czasu okradając staruszki. Kiedy w ich łysych czaszkach odbija się obraz inności, kradną czas ofiar, kopiąc je w głowę. Mali pseudokibice nie podważają dwóch oczywistości: bieli boskiej skóry i powagi meczu.

Nie do wiary. W samym środku kraju będącego enklawą faszyzmu, w samym środku kraju, zniszczonego za sprawą faszystowskiego systemu, którego upodleni obywatele nienawidzą, a który wyznają, będąc tym samym jak dzieci gwałcącego ojca, nienawidzące go, a jednocześnie szukające życiowego partnera na jego podobieństwo. Nie do wiary, że w samym sercu faszystowskiej Polski był TAKI STADION.

Kilkunastu czy kilkudziesięciu obładowanych pirackimi płytami czarnych o hinduskich i afrykańskich rysach, ozłoceni Rosjanie, Cyganki sprzedające lornetki, Wietnamczycy, Wietnamczycy, Wietnamczycy. Niegdysiejszy ośrodek kultury sportu i tężyzny fizycznej stał się z czasem miejscem pracy setek emigrantów, którzy na barkach kolorowych pleców kilkanaście lat nieśli trud mieszkania w kraju wypełnionym po brzegi nietolerancją i rasistowskim fanatyzmem. Stali bywalcy stadionowych restauracji, fani wietnamskiej alejki, gdzie podczas niedzielnych poranków można było zjeść niespolszczone dania kuchni azjatyckiej w niespolszczonych wizualnie warunkach, dziś stołują się w restauracji Nam Sajgon na ulicy Brackiej. Co niedzielę niepozorna knajpa przeżywa prawdziwe oblężenie. Wydaje się, że cała lewacka Warszawa oddaje tego dnia hołd umarłemu stadionowi. Cała inteligencja, śmietaneria lokalna opłakuje śmierć kuriozum na skalę kraju: zamknięcie stadionu X-lecia, jedynego ośrodka tolerowanych mniejszości w Polsce.

Jadę tramwajem, za oknem resztki powstańczej Warszawy. Na tych gruzach zbudowano dobrą energię tego miasta. Na tych gruzach stał stadion. Patrzę na pustą przestrzeń między Rondem Waszyngtona a wiślaną plażą. Patrzę na niewzruszone twarze współpasażerów. Zauważam Ciebie. Siedzisz przy oknie, patrzysz na koparki rozdrapujące serce Warszawy i szklą Ci się oczy. Nie widzisz mnie, nie znasz mnie. Ja widywałam Twoją sztukę w galeriach. Ja widywałam Cię na stadionie wśród elit. Jedziesz tramwajem, piękny jak Bóg, a twoje łzy sprawiają mokrość między moimi udami. Nie mogę się powstrzymać, kładę torebkę na kolanach, przyciskam ramię do ściany autobusu, wślizguję się dłonią pod sukienkę i patrząc łapczywie na Twoje łzy, chowając ten wzrok pod ciemnymi okularami, wkładam palec w swoją mokrą jak ocean cipkę.

Każda zmiana jest początkiem nowości, każda nowość jest przejawem kroku naprzód. Jeśli jednak motywem zmian są emocję, każdy początek drogi jest jednocześnie metą poprzedniej.

Organizm kobiecy analizuje rozkosz jako stan emocjonalny. Zakochujemy się w mężczyznach, którzy dają nam orgazm i dziwimy, jeśli ich uczuciowość nie idzie w parze z jądrami. Na tym polega przewaga mężczyzn nad kobietami, na tym polega ich lepszość i nasze poddanie. Kiedy jęczałam na tramwajowym krzesełku, Ty smutnymi oczami analizowałeś przestrzeń, na której miał powstać nowy stadion. Kiedy mną wstrząsały dreszcze orgazmu, a moja fizjologia podpowiadała zakochanie, Ty wciąż stałeś na swojej starej, usianej wspomnieniami ścieżce i oglądałeś się za siebie.

Lubię poranki. Moment przebudzenia, czas początków daje nadzieje na pozytywny rozwój wydarzeń w ciągu dnia. Po zrobieniu makijażu i wypiciu kawy, po odbiciu rysunku swoich ust na brzegu białej filiżanki, udaję się na uczelnię.

Przy metrze centrum jak zwykle gwarno, na chodniku, pomiędzy namiotem z tanimi książkami a srebrną budą z fast foodem, rozlana, potężna plama czyjejś krwi, którą przysypano solą. Przez moment depczę po tych jeszcze ciepłych komórkach ludzkiej bytności, świadectwie organicznego charakteru naszego jestestwa, być może po pamiątce czyjegoś dopiero co zakończonego życia.

Na korytarzach Akademii zwyczajowo czuć atmosferę skandalu. Tu zawsze rozgrywa się akcja hermetycznej telenoweli. Niekończące się dramaty upokorzonych artystów, studentek będących ofiarami uczelnianych romansów, wybuchy szczęścia laureatów kolejnych konkursów albo łzy porażki zawiedzionych przegranych. Uczelnia chłonie nasze emocje, czasami doprowadzając do szaleństwa.

Zbliża się sesja, idę na konsultacje. Słucham opinii na temat moich uzewnętrznień, na temat moich przemyśleń, mojego obnażonego ego, id. Za oknem zaczyna kropić. Słucham krytyki swojej osobowości, wykorzystanych materiałów, niedoskonałości swojego warsztatu. Za oknem nasila się szum drzew, słychać pierwszy grzmot i towarzyszący mu dźwięk syreny. Słucham gorzkich słów Profesora na temat wynaturzenia moich pomysłów, na temat dalekich ideałowi kadrów i nieprzestrzegania podstawowych zasad kompozycji. W okno walą wielkie krople deszczu, huczy wiatr, zaczyna pachnieć ozon.

JACEK

Któryś z dni.

Trzysta razy rocznie zaścielają łóżka w swoich domach, pokojach wynajmowanych za kwotę od pięciuset do dwóch i pół tysiąca złotych – bankierzy, lekarze, urzędnicy państwowi i urzędniczki, mecenasi, animatorzy, sprzedawcy, telemarketerzy, artyści, kasjerzy, sportowcy, studenci. Rocznie pięć kilo marchwi na osobę, może z pół kalarepy. Setki oglądanych newsów w Internecie i postów na forach. Pięćset razy w gościach, kilkanaście organizowanych party. Pięć tysięcy razy myte kubki, trzysta sześćdziesiąt widelce. Tysiąc pięćset klamek dotkniętych w ciągu roku z założeniem, że kilka razy ta sama – myślę sobie, patrząc na przesuwające się śmieci.

JA

Betonowa ścieżka, która ciągnie się od furtki przez całą długość mojej działki, dzieli ją na pół. Jedną stronę ogródka zajmuje warzywnik. Rosną w nim rzodkiewki, marchew, sałata. Rośnie wysoki na metr koper i zielone ogórki. Pomiędzy grządkami warzyw obracają się plastikowe wiatraki odstraszające ptaszyska. Druga część działki zasiana jest trawą. Nigdy nie koszę trawnika. Grabię go tylko od czasu do czasu. Czuję się wtedy, jakbym była fryzjerką mojej działki, wyczesującą z jej trawiastych włosów obumarłe źdźbła i zeschnięte liście.

Na działce rośnie też trochę kwiatów, w tym wspaniały okaz Róży Prezydentowej o błękitnych płatkach. Moja altanka również jest błękitna. Lubię kontrast jej koloru z otaczającą zielenią.

Rytm, systematyczność narodzin i śmierci w naturze, nie jest niczym zaskakującym. Ja jednak za każdym razem jestem porażona cudem kwitnienia. Nigdy nie ścinam kwiatów. Pozbawione swojego naturalnego otoczenia tracą cały urok. Kocham na nie patrzeć. Także i dziś, widząc rozwijające się kolejne pączki, wpadam w dobry nastrój. Ogród uzależnia.

Popsuty pociąg Warszawa-Toruń. Środkowoeuropejski upał, mała stacja, przy peronie krowy. Publika to jednocześnie aktorzy, choć rolę główną gra zła maszyna i konduktorzy. Pasażerka A jechała ostatnio w grudniu, na tej samej trasie. Mówi, że podczas dantejskich scen powstawała męka dnia powszedniego PKP. Pasażerka B w zeszłym tygodniu przekonała się o braku zorganizowania, o braku kompetencji, o jakości tych przewoźniczych usług. Bo to Polska właśnie jest, to właśnie ta zołza Polska. W szybie odbijają się pasażerowie C, D, E z telefonami komórkowymi przy uchu. Ich żony podejrzewają teraz kłamstwa i zdrady. Oni cierpliwie, że można sprawdzić ich wierność, dzwoniąc na informację, albo że mogą dać do telefonu Pana konduktora i On potwierdzi i, że Nie, że wcale ten Pan konduktor to nie jest ich podstawiony kolega, który razem z nimi podrywa teraz w delegacji panienki.

JA

DOCHODZENIE DO WNIOSKÓW 2010

Fanatyzm wynika ze strachu, kompleksów. Miłość to skutek uboczny fanatyzmu. Zakochując się w mężczyźnie, czy w ideologii, przyjmujemy wartość istnienia wybranka za wyższą naszemu istnieniu. Myśl o utracie ukochanej wartości napawa ogromnym lękiem i wręcz fizycznym bólem – kim jesteśmy bez Niej? Kim jesteśmy bez Niego?

W oddechach makowo-chabrowych łąk czuć wolę walki o piękno. Łąka tym oddechem nęci i głupie dzieci, i mądrych starców, a także tych pośrodku drogi. Stoimy po kolana w świerszczach i motylach. Owady-artyści nie drażnią. Grające nóżki topią każde serduszko, wszystkie panienki kochają kolorowe skrzydełka. Ja po kolana w łące, ty po łokcie we mnie. Żaden tam fisting, raczej przenośnia, że miłość.

Wszystko zaczyna się pomiędzy jedną a drugą wódką. Jakaś tam nieśmiałość Moja czy Twoja, łamię nogę i trzeba ją wziąć na opak. To ją bierzemy, idzie z nami drżąca i śmieszna, kurczy się i w końcu znika, między pierwszym pocałunkiem a ostatnim. Gdzieś tam My znikamy między pierwszym a ostatnim zdaniem.

Kres emocji przychodzi zawsze w ten sam sposób, znienacka, od frontu, w pełnej konspiracji i złowieszczym umundurowaniu. Zaczynasz wkurwiać. Wkurwiasz w tak samo wkurwiający sposób, jak kobiety przebiegające przez ruchliwą ulicę z dziećmi na rękach, jak żule z agresywnymi psami bez smyczy, wkurwiasz jak nienadjeżdżający tramwaj i przeładowany autobus, wkurwiasz jak najebani menele krzyczący do ucha ‘Bu’ dla zabawy, wkurwiasz jak smród starych ludzi i brak pieniędzy.

Pomiędzy imprezą A oraz imprezą B mam dwunastogodzinną przestrzeń czasową, którą wypełnia kac, upał i stan poddepresyjny. Wakacje to czas spleśniałych umysłów, zgrzybiałych chęci zmiany. Moje ciało, przyzwyczajone do letargu, i umysł nie znający słowa ‘odpoczynek’, nagle zamieniają się rolami. Tańczę, biegam, łażę, żyję ciałem, mój mózg umiera na dwa miesiące. Taplam się w tym i trochę tonę, ależ przyjemne jest to nurkowanie. W wakacje chcę się kochać przez wszystkie przypadki, co czynię. Kiedy stałość ruchów dłoni, ust, męskich bioder mnie nuży, wpadam na pomysł poszukiwań. Poszukiwań inności, przyjemności, doznań. Natalia. N.a.t.a.l.i.a. – A ty? Miło Cię poznać. Dlaczego wszystkie lesbijki mają krótkie włosy? Tylko my dwie na tej homo imprezie wyglądamy jak kobiety. Może się poznamy, jest 5 rano, ale zawsze miło obejrzeć film o świcie, zwłaszcza, że Twój chłopak wyjechał, a ja chciałabym poznać Twoje ciało, dobrze? Dobrze.

Natalia chce ciepła i czułości, nie interesują ją doznania czysto fizyczne. Ona pragnie umysłowej jedności, porozumienia dusz. Przy jej kobiecości moja jest niedorozwiniętym płodem, upośledzoną cząsteczką mnie. Jestem samicą alfa, umysłowym babochłopem. Próbuję ją przekonać. Dotykam ją przez figi, ale kiedy staram się przekroczyć granicę majtek, Natalia mnie stopuje. Po godzinie niewinnych pieszczot jej idealne piersi zaczynają mnie nudzić, zapadamy w sen.

Zasypiając, myślę o potędze niedoskonałości, o męskim ciele – z definicji brudnym i brzydkim, przez co jakże pociągającym i seksownym. Brutalność i siła nadają charakter wszystkiemu ­– miłości, karierze, sztuce. Estetyka, czystość, piękno to nie są synonimy seksu, wolności, to nie są synonimy życia i przeżywania.

Po przebudzeniu Natalia tęsknym i smutnym wzrokiem odprowadza mnie do drzwi. Sama leży na łóżku w swoim naturalnym nieskalaniu, w pozie, która mogłaby wydawać się wyuzdana, ale nie wzbudza we mnie żadnych emocji. Wygląda jak klasyczne malarstwo, akademicki rysunek, jak coś, co „prawdziwi mężczyźni” nazywają „erotyką”, a prawdziwe kobiety „gołą babą”. Przekonałam się. Do zrealizowania marzeń, osiągnięcia życiowych celów potrzebuję mężczyzny, jego siły i zdecydowania. Dwie kobiety w jednym łóżku to zbyt wielka miałkość.

[…]

ROZDZIAŁ TRZECI

OBSESJA

JA

Stoję w przestrzeni huczącego miasta. Próbuję wyobrazić sobie Warszawę odartą z rusztowań. Myślę o surrealizmie swoich wizji, myślę o Twoich rękach ślizgających się po moim ciele, w mieście pozbawionym reklam bielizny.

Stoję na środku chodnika przed Centrum Idylla. Wyciągam dłonie ku bezbarwnym ludziom, mijają mnie, nie biorąc ulotki. Nikt nie chce przyczyniać się do wycinania lasów deszczowych, nikt nie chce czytać kolejnych zbędnych informacji.

Nagle Cię dostrzegam. Idziesz w odległości kilku metrów ode mnie. W ręku trzymasz skrzynkę od piwa opróżnioną z butelek. Stawiasz ją na chodniku, stajesz na niej i sprawdzasz stabilność. Rozglądam się, sprawdzając, czy tylko ja jestem świadkiem tego zjawiska. Czy to nie jest moja osobista, miłosna fatamorgana? Dookoła Ciebie zbiera się tłumek, świadcząc o realności sytuacji. Chowam do torby ulotki, ruszam w Twoim kierunku. Cudownie widzieć Twoją powiększającą się postać. Staję w tłumie ciekawych. Krzyczysz:

UNOSIMY SIĘ NAD ZIEMIĄ, BO JESTEŚMY LUDŹMI LEKKICH OBYCZAJÓW. WIDZĘ NASZE ODBICIE, WIDZĘ, JAK ODBIJAMY SIĘ NA KRAJU, NA NASZYM KRAJU. NASZ KRAJ JEST PRZEŚCIERADŁEM Z NASZĄ TWARZĄ, Z TWARZĄ NASZYCH LEKKICH OBYCZAJÓW.

Widzę Twój piękny i mądry profil, w milczeniu i powadze patrzący na tłum. Plebejska uliczna widownia w milczeniu patrzy na Ciebie, wyczekując zwrotu akcji albo potwierdzonego końca sytuacji. Niewzruszenie stoisz, oczekując odwetu. Masa nie może zrozumieć Twoich słów. Masa boi się metafor. Twoje oczy szukają ucieczki. Postanawiam Ci pomóc.
Krzyczę – Prawda!
Krzyczę – Prawda, prawda, prawda!
Zaskoczone oczy gapiów zwracają się ku mnie. Twoje zaskoczone oczy dziękują mi szerokością źrenic. Podchodzę bliżej. Staję przed Tobą drżąca i gotowa na konfrontację.
Mówię, że bardzo szanuję Te kilka słów usłyszanych przed chwilą, że chciałabym Tylko powiedzieć Ci te komplementy. Ty na to, niespodziewanie i pięknie zarazem, Ty na to tak, że ja umieram ze szczęścia, Ty na to, że znasz moje oczy. Drżę mocniej osłupiona, ogłupiała i mała. A ty dalej, że może chciałabym porozmawiać o tym, co sądzę? Że może przy wódce wieczorem? Może przy Zbawicielu wymienimy jakieś myśli O WSPÓŁCZESNOŚCI?

JACEK

Na dworze jest coraz cieplej, odpadki na wysypisku zaczynają gnić. Pracujemy w smrodzie i gorącu. Kuleczka ze swoją nadwagą nie wyrabia normy. Szef grozi mu zwolnieniem, ale zdaje się, że na jego miejsce nie ma wielu chętnych.

Dziś przyjeżdża wizytacja z Niemiec. Mamy za zadanie uprzątnąć widoczny z głównej trasy pagórek, żeby Szwaby nie pomyślały o nas jak o brudasach. Musimy podzielić się na dwie dwuosobowe drużyny. Robimy losowanie, kto sortuje w baraku, a kto zbiera reklamówki z trawnika. Długą zapałkę losuję Ja i Janusz. Chłopacy śmieją się z tego zbiegu okoliczności, wiedzą, że nie pałamy do siebie z Januszem sympatią, a raczej że on nie pała sympatią do mnie.

Idziemy z Januszem na pagórek. Obieramy strategię wyzbierania śmieci najbardziej rzucających się w oczy – plastikowych reklamówek i dużych przedmiotów. Pracujemy w milczeniu. Między butelkami po gazowanych napojach dostrzegam kliszę zdjęciową. Schylam się i podnoszę ją z ziemi. Spoglądam na nią pod słońce, chcąc zobaczyć, czy jest zapisana. Na kilku klatkach raczkujący niemowlak, na kolejnych rodzina na tle pomników – pewnie zdjęcia z jakiejś wycieczki. Analizuję ujęcia dłuższą chwilę. Czując na sobie czyjś wzrok, odwracam głowę. Dostrzegam badawcze spojrzenie Janusza. Stoi obok mnie i z tymi swoimi dwoma metrami wzrostu przewyższa mnie o dwie głowy. Patrząc na mnie z góry, mówi – Nie umkniesz przed samym sobą, Jacku. – I mówi to takim posępnie złowieszczym tonem, że przechodzą mnie dreszcze. Mając nadzieję, że właśnie nadszedł moment naszej konfrontacji, proszę go, by wyjaśnił, o co mu chodzi. Janusz jednak odwraca się w swoim posępnym milczeniu na pięcie i znika w TOITOI-u.

JA

Wysmarowana kolorowym brokatem, w minisukience, obcasach, zmierzam w kierunku Placu Zbawiciela. Mijam rząd ostrokołowych rowerów o mrugających lampkach. Zapach miętowej gumy z mojej buzi i kwiatowych perfum z mojego karku mieszają się ze sobą, klarując woń randki.

Wchodzę do knajpy, na parkiecie pierwsi, wystylizowani na Żydów, nowi Młodzi Gniewni oraz garść pedałów. Dochodzi dwudziesta trzecia. Siedzisz przy barze, Twoje przebijające spod koszulki plecy sprawiają, że chcę się kochać, podchodzę. W Twoich oczach widzę podziw i uznanie, całuję powietrze przy Twoim policzku. Mówisz mi, że pięknie wyglądam, mówię Ci, że wolałabym robić taką sztukę jak Ty i być garbata od braw. Śmiejemy się z kilku anegdot, pijemy kilka setek.

Lekką obyczajowość definiujesz jako chęć łatwego życia. Uważasz, że krzywda naszego kraju leży w niewyedukowanej naturze Polaków. Uważasz, że brak umiejętności abstrakcyjnego myślenia skutkuje zaściankowością i tępym postępem. Uważasz, że Polska nie rozumie sztuki od ponad wieku, ponieważ sztuka postmodernizmu leży poza możnością zrozumienia jej przez umysł przeciętnego Polaka.

Skoro dojrzały artysta myśli podobnie jak Ja, to – Czy to oznacza, że jestem dorosła, czy może, że Ty infantylny? – prowokuję Cię pytaniem.

Zdolność myślenia abstrakcją to w tym kraju domena niewielkiego procenta osób – zauważasz Ty. – Nie bawmy się więc w wiekowe podziały, tylko róbmy rewolucję.

Myślę, że jesteś spełnieniem marzeń o ostatnim bohaterze, jesteś spełnieniem moich miłosnych ideałów. Połączeniem mądrości, odwagi i męstwa. Mówisz – Hej, dziewczyno, udowodnij mi, że w XXI wieku są jeszcze muzy. – Mówię – Hej, rycerzu, chodźmy świętować nasze poznanie.

Tańczymy. Parkiet usłany jest połamanymi okularami typu zerówki, które spadają ludziom z nosów. Robi się Względnie Późno. Gdybym nie chciała się z Tobą kochać, pewnie byłoby wcześnie. Czas wychodzić. Zadajesz retoryczne pytanie, czy mam ochotę wypić u Ciebie wino. Retorycznie potakuję. Idziemy spacerem przez parki. Kiedy pytam Cię o sztukę, zamykasz moje usta Swoimi ustami.

Dużo pijemy, siedząc na gołej podłodze Twojej kawalerki. Moje nagie nogi z przyjemnością dotykają drewna parkietu. Zadaję pytanie, otrzymuję pocałunek. Zadaję pytanie, otrzymuję Twój dotyk na moich udach, piersiach. Odwijasz mnie z sukienki, widzę podłogę, sufit, podłogę, sufit. Leżę na brzuchu, wchodzisz we mnie od tyłu. Jesteś brutalny, co mnie upokarza i podnieca. Biorę kilka wdechów i kilka łyków wina.

Poranki w obcych domach bywają niespodziewanie gorzkie. Gorycz momentu przetarcia oczu pozostaje w ustach przez resztę dnia, tygodnia, a czasem życia. Twoja historia jest na tyle wyjątkowa, że ten poranek zostanie w moich ustach na zawsze.

Budząc się w Twoim łóżku, nie żałowałam nocy. Czas spędzony z Tobą był gwarancją nowego czasu. Są jednak momenty, których nie możemy przewidzieć, i zbiegi okoliczności, których nie możemy przeoczyć. Tego ranka stał się taki moment i taki zbieg okoliczności. Jestem z pokolenia niewierzących w cuda, stał się więc zbieg okoliczności

Wstaję, spoglądam na prześcieradło. Nie, nie ma tam krwi dziewiczej, jest całun. Jest prześcieradło z moją twarzą – brokatowe odbicie mnie, błyszczące wesoło i złowrogo równocześnie. W uszach dźwięczą mi słowa Twojego wystąpienia, przed oczami mam całun i Ciebie śpiącego na brzuchu. Budzisz się, patrzysz na moją przerażoną twarz. Wstajesz i stoisz teraz obok mnie. Patrzysz tam, gdzie ja, a Twoje myśli są mniej więcej tam, gdzie moje myśli.

W tle zaczynają bić kościelne dzwony. Patrzę na zegarek, jest godzina jedenasta, niedziela. Nie pojechałam wczoraj na działkę, nie przywiozłam ryb Bogdanowi, dzwoniłam do niego, mówiłam, że zjawię się dziś przed południem. Tymczasem jest jedenasta, a ja stoję nad Twoim łóżkiem i patrzę z Tobą na całun z brokatu.

[…]

Po kilku tygodniach chodzenia w miejsca, w których mogłabym Cię spotkać, jeżdżenia Twoimi tramwajami, w końcu Cię znajduję. Widząc twoją charakterystyczną sylwetkę w głębi przedziału tramwajowego, omal nie mdleję z wrażenia. Twoje plecy mnie hipnotyzują. Wysiadam za nimi z tramwaju, skręcam w uliczkę, w którą skręcają one, idę podziemnym przejściem za nimi, mijam żwirowe pagórki porośnięte dziką trawą, mając je wciąż przed oczami.

Dochodzisz do płotu ogradzającego miejskie wysypisko śmieci, przekraczasz bramę. Biegnę w Twoją stronę, wymyślając szybko powód mojej bytności w tym miejscu. Wysypisko jest gigantyczne. Góry śmieci zasłaniają horyzont. W polu widzenia mamy tylko siebie. Zauważasz mnie, ale nie rozpoznajesz. Po chwili na Twojej twarzy widzę cień niewyraźnego uśmiechu. – Co tu robisz? – pytasz dziwnym tonem. – A co ty tu robisz? – odpowiadam pytaniem na pytanie, jak to mają w zwyczaju krętacze. Chrząkasz i tłumaczysz powoli, że brak edukacji, o którym rozmawialiśmy, rzutuje też na to, że bardzo ciężko utrzymać się ze sztuki performatywnej. Nadal nie rozumiem. Patrzysz więc na swoje buty i z wielkim zażenowaniem przyznajesz – Karolino, ja tu pracuję. – Zaczynam się śmiać, uznając to za żart, ale widząc Twoja minę, milknę.

Siedzimy na skrzynkach, które służą tu za krzesła i które służyły Ci też za ambonę mędrca tego dnia, kiedy nabrałam się na Twoje bohaterstwo. – Król śmieciarz, kurwa – myślę podle, kiedy opowiadasz mi, dlaczego pracujesz na wysypisku. Więc tak wygląda upadek ideałów? Tłumaczysz mi sytuację finansową artystów, słucham Cię jednym uchem, nie wierząc w gówno, które mi serwujesz. – Dlaczego się do mnie nie odzywałeś? Myślałam, że zrobimy rewolucję – rzucam złośliwie.

Wyglądasz na wściekłego. Wstajesz pospiesznie i cedzisz przez zęby, że jeszcze się przekonam, jak to jest być dorosłym. Odchodzisz w kierunku baraków. Zostaję sama. Nad wzgórzami śmieci krążą ptaszyska. W uszach dźwięczy mi ton Twojego głosu, zawierającego cały żal, gniew i poniżenie, którego właśnie przeze mnie zaznałeś. Robi mi się przykro. Idę w Twoim kierunku, chcąc Cię dogonić i przeprosić. Na wysypisko w tym czasie wjeżdża ciężarówka. Kiedy dobiegam do Ciebie i łapię Cię za ramię, kiedy się odwracasz i patrzymy sobie w oczy, pod nasze nogi zlatuje tona makulatury. To kierowca ciężarówki wywalił ładunek. Ponad naszymi głowami unoszą się białe kartki. Opadają na ziemię. Kiedy patrzymy to w swoje oczy, to w chmurę kartek, spostrzegam rysunek. Na szarym papierze A1 rozpoznaję swój pastel. Na szarym papierze A1 widzę kreski rysowane swoją dłonią, zaraz obok rysunki kolegi obok rysunku koleżanki. Obracam się wokół własnej osi. Widzę rysunki Maćka, Seweryna, Gosi, szybkie szkice Profesora i jego asystentki. Kręcę się w kółko, lustrując makulaturę. Jacek patrzy na mnie ze smutkiem, widzi to, co Ja. Potwierdza się to, co było oczywiste. Jak wszyscy, którzy wierzą w marzenia i szczęście, wkładałam palce w uszy, kiedy ktoś wspominał o niespełnieniu, o ewentualności przegranej.

– Przyjechał transport śmieci z ASP – krzyczy kierowca ciężarówki.

[…]

Karolina Mełnicka

Poetka, slamerka, obroniła licencjat z Zarządzania Instytucjami Kultury na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Niedawno rozpoczęła studia na Akademii Sztuki w Szczecinie – Multimedia. Interesuje się stylizacją, fotografią, filmem, organizowaniem kultury, poezją. Obecne miejsce zamieszkania: Warszawa.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |