Powroty bywają różne. Zależy skąd i dokąd. Czasem wrócić się po prostu nie da…
Bywałam w kraju przejazdem. Raz na dłużej, raz na krócej, różnie. Na ogół nie chciało mi się wracać bez celu, czyli tylko po to, aby zobaczyć minę nieszczęśliwych rodziców zamkniętych we wspólnym domu, a raczej miejscu zamieszkania, bo ostoją, o ile taka w ogóle istnieje, nie można tego było nazwać. W każdym razie bywałam – lepiej powiedziane. Wiadomo, gdy się raz do roku, albo rzadziej, wpada do ojczyzny, to nie po to, żeby posiedzieć w chacie ze starymi, ale by spotkać znajomych, przyjaciół, ludzi z zespołu. No i w końcu powydawać u siebie te ciężko zarobione pieniądze. I odłączyć te małe ojczyzny − tam miałam swój świat, a tu inny swój, taki postojowy. Ale chyba tylko dlatego, że w nim wyrosłam.
Szukałam więc wieczorów z ludźmi, których dawno nie widziałam, których brakowało mi przez cały ten pobyt na emigracji. Tego wieczoru raczej obeszłam się smakiem i pozostało mi spędzić go w gronie, które nie do końca znałam, nie do końca też chciałam poznawać bliżej, oczekując od powrotów czegoś weselszego. Ale nikt inny nie miał tego dnia czasu. A po tym dniu to ja nie miałam już czasu dla nikogo…
− Wbijasz do mnie, czy widzimy się na mieście? − Zapytała Elka.
− Mnie jest wszystko jedno, czy tu, czy gdzie indziej.
− Do mnie blisko, wpadaj, zrobimy sobie bifor!
− Ok, będę za pół godziny.
Po drodze zastanawiałam się, po co tam idę. Czy to zwykłe niesienie mnie na nogach niesie mnie tam na nogach, ucieczka z miejsca, w którym byłam, czy faktycznie chcę się z nimi spotkać? W końcu moja konsekwencja przepadła wraz z asertywnością. Szłam więc jeszcze z pewną nadzieją, nie wiedząc, jak zmieni się moje życie przez tę jedną decyzję.
Wpadłam, gdy moje towarzyszki były już po kilku głębszych, ale jeszcze na tyle trzeźwe, że mogłam się z nimi dogadać. Rozmowa kleiła się jak klej na kopertach z PRL-u, ale dawałam radę. Gdy tylko padł pomysł wyjścia, byłam pierwszą chętną. Byle przeżyć cokolwiek innego…
− To dokąd jedziemy? − zapytałam. − Nie było mnie trochę, więc pewnie znacie jakieś lepsze miejsca niż ja. Pewnie nieco się zmieniło w stolicy?
− Hmm, no możemy iść do centrum, czy się zmieniło, nie wiem, ale my zawsze tam chodzimy.
Pomyślałam, że jeśli atmosfera tego lokalu dorównuje ich dzisiejszym rozmowom, to chyba wymięknę w przedbiegach, ale nic, lepsze to niż siedzenie w tym mieszkaniu. Tam są przynajmniej ludzie, może trochę inni…
Już po samej witrynie wiedziałam, że nie jest to miejsce podobne do tych, w których bywałam. To nie moja bajka. Choć sam fakt, że znaleźliśmy się na Dworcu Centralnym, nie budził mojego sprzeciwu. Będę miała przynajmniej blisko do autobusu. − Kim jest ta dziewczyna? − zapytał Elki dziwny typ, jakby mówił o mnie beze mnie. Sposobem zachowania przypominał kogoś z jej kręgów. − Poznasz nas? − kontynuował.
− Jasne! To moja kumpela Ania, poznajcie się, to jest Robert.
− Miło mi − odpowiedziałam. Już wtedy wydawało mi się, że narusza moją przestrzeń intymną. Pomyślałam, że to jego sposób bycia, o ile takowy posiadał…
Rozmowy schodziły w zasadzie na niczym, jak zwykle. Jednak moja czujność podpowiadała mi: „Spierdalaj gdzie pieprz rośnie! I to jak najszybciej!”. Szkoda, że na ogół jej nie słucham… Swoją drogą, nikt nie wie, gdzie ten cholerny pieprz rośnie. Jednak dziś już wiem, że wolałabym znaleźć się wtedy w tym właśnie miejscu i choćby pielić te grządki na kolanach, o ile rośnie właśnie na grządkach, niż na kolanach wylądować potem w innych okolicznościach…
Godziny mijały, a ja zatracałam się w nich. Jednak w środku czułam, że muszę uważać z alkoholem, żeby zachować trzeźwość nie tylko umysłu, ale i nóg, gdyby przyszło uciekać. Dlaczego wtedy zostałam?
Dziewczyny rozeszły się nagle jak guma w stringach, jakby zapomniały o moim istnieniu. Na początku myślałam, że po prostu wyszły po angielsku, nie chcąc mi przeszkadzać w konwersacji, która była zresztą tak żałosna, że każdy z bliższych znajomych próbowałby mnie z niej wydobyć. Ale to były ich klimaty. Wyszły, nie mówiąc nikomu. Wyszły, niby do kibla. Nie wróciły…
− Gdzie jest Elka? − zapytałam, gdy stwierdziłam, że to za długi czas na pudrowanie nosa. Za długi nawet na wypudrowanie całego ciała.
− Nie wiem, zaraz wróci, spokojnie − zapewniał mnie gość, który wydawał się wiedzieć o niej więcej niż ja.
Przez moment jeszcze mu wierzyłam, ale chwile mijały, czas leciał. Nie wiem dokąd, ale na pewno poruszał się za wolno. Mówią, że czas gna, dla mnie wtedy stanął w miejscu, a każda minuta dłużyła się w niecierpliwości. Kolejny raz zapytałam i takich kolejnych razów było ze trzy, zanim zaczęłam się na serio obawiać.
− To ja już pójdę − powiedziałam nagle, gdy dotarło do mnie, że one nie wrócą.
− No nie! Zostań! – kontynuował ciągle ten sam gość, z którym, powiedzmy, zamieniłam kilka zdań nie w moich tematach…
− Jednak ja już muszę, przecież sam widzisz, że one nie wrócą?!
− Ale kto ci broni zostać, nawet jeśli nie wrócą? Zostań − mówił. Jakby wiedział coś od początku.
Wtedy myślałam, a ja po prostu pojadę do domu. Myślałam, że faktycznie chciały, jak to dziewczyny, aby ich kumpela poznała kogoś sam na sam. Dziś myślę, że wiedziały o wiele więcej. On wiedział, że nie może mi pozwolić wyjść. A ja, że jest w stanie mnie zatrzymać.
− Minęło już dużo czasu, a one nadal nie wracają.
− To trudno. Olej to! Przecież dobrze nam się gada − powiedział, jakby nie zauważył, że to jednostronny monolog. Zmieniłam, więc taktykę.
− Teraz to już sama muszę wracać. Zobacz, która godzina?! − Próbowałam, wiedząc już, że opuszczenie lokalu przez dziewczyny nie jest żadnym pretekstem.
Prób wyjścia było kilka, jednak ostatnia przyniosła skutek inny niż oczekiwałam.
− Ok. Ja lecę. Teraz to już na serio muszę! − dodałam stanowczo, zrywając się tym razem z fotela pewnym krokiem na nogi.
− To ja cię odprowadzę − powiedział ten sam, który ze mną monologował.
− Ok − stwierdziłam, zgadzając się, bo wiedziałam, że od Świata łączą mnie tylko schody, prowadzące z podziemia dworca na powierzchnię. A tam ludzie i reszta. Tam będę bezpieczna!…
Okazało się nagle, że odprowadzają mnie wszyscy jego towarzysze, mimo że do przejścia miałam tylko te schody pod górę. Ile ich? Nie wiem, z dziesięć? Nigdy nie liczyłam stopni w podziemiach dworca, ale te wydały się dłuższe niż weneckie.
− Wyglądasz na zmęczoną. To ja cię poniosę!
− Nie, nie. Nie trzeba − mówiłam, już prawie krzycząc.
Jeszcze kilka schodków, jeszcze chwila, myślałam, gdy nagle znalazłam się na czyichś rękach. Nagle mnie niósł, obok szli jego kumple. Wtedy na serio zaczęłam się bać. Choć przeszło mi przez myśl, że to zabawy, jak te moich kumpli, gdy cię biorą nagle na barana i nic to nie znaczy, poza odrobiną sympatii, znów się myliłam…
Wyjście na zewnątrz, a raczej wyniesienie, nie przyniosło efektów, jakie przewidziałam. Świat, który tam czekał, nie okazał się żadnym wyjściem z mroku. Tego dnia znienawidziłam Dworzec Centralny. Za jego przestrzenie, za ludzi, którzy nie reagują, za to, że nie umiem już myśleć o nim inaczej…
− Gdzie jest samochód?
− Tam!
− No, kurwa! Tak daleko zaparkowałeś? Popierdoliło cię?!
− Kurwa, zrób prawko i sam zacznij prowadzić, wtedy porozmawiamy! Przecież nie było bliżej miejsca, idioto!
− No weź trzymaj ją jakoś, bo się wierzga! Za chwilę cały dworzec będziemy mieć na głowie.
− Sam ją trzymaj! Kurwa, gdyby nie fakt, że musimy ją nieść przez pół dzielni, to by nas nie widzieli! Sam jesteś sobie winien. Mówiłem, zaparkuj bliżej, to nie!
− Dobra, jesteśmy w końcu, kurwa!
Minuty, sekundy, znieczulica. Powtarzający się rytm. Znieczulica, sekundy, minuty.
Żadnego wyjścia tu nie ma, tu jest dopiero wejście. Pieprzone wejście w mrok!
Zobaczyłam samochód, marki wtedy nie widziałam, ale do dziś ich unikam.
Wpychanie do auta…
Kiedyś myślałam, że widzi się to tylko w filmach i że zawsze jest to bagażnik, nigdy tylne siedzenie. Przecież tam jeżdżą same VIP-y! Jednak nie bagażnik?!
Ostatni podryg, ostatnia próba mojej ucieczki okazała się żałosną przebieżką nogami po karoserii. Jednak trudniej wsadzić kogoś siłą na tylne siedzenie niż wrzucić do bagażnika. Zawsze może wierzgać, zapierać się, wyginać, a wejście jest mniejsze.
A więc zostałam VIP-em. Cóż, przygoda na tylnym siedzeniu nie wyglądała, bynajmniej, jak wycieczka gwiazd. Przeciwnie. Nie rozumiałam, co się dzieje, a może nie chciałam zrozumieć. Docierały do mnie jednak strzępy świadomości. Oczami szukałam wyjścia, ale samochód pędził, a wokół siedziało kilku mężczyzn i o ucieczce mogłam jedynie pomarzyć. Gdy w końcu dotarło do mnie, gdzie się znalazłam, zaczęłam myśleć, szukać dogodnej chwili, bez paniki, co, jak się można spodziewać, nie było szczególnie proste.
− Wszystko masz?
− Tak, klucze skopiowałem, mam odbite.
− A torebka, wszystko w niej wyczyściłeś? Żeby nie było niespodzianek?
Rozmawiali panowie przy mnie. Jakby nigdy nic. Powoli uczyłam się ich słuchać. Choć nie powiem, że wyszłam z szoku, bo co chwila szykowali dla mnie następny, gdybym nawet wyszła odrobinę z jednego, za rogiem mieli lepszą niespodziankę.
− Hej, zatrzymaj tu. Zobaczymy, co mała potrafi!
− No ale po co tu? Przecież czekają na nas!
− Młody, nie pytaj, tylko zatrzymaj − powiedział ten, wydający się być szefem.
Zatrzymaliśmy się. Wokół była jakaś pusta przestrzeń, z dala od budynków i cywilizacji. No i woda. Stanęliśmy nad jej brzegiem.
− No dobra mała, wyskakuj! Tu nikt cię już nie usłyszy!
− Nie, proszę, nie chcę!
− Wyskakuj, albo ci pomogę!
Wyciągnęli mnie poza auto. Nad tę rzekę, jezioro, bagno, cokolwiek. Nie wiedziałam, co się dzieje, czy mnie utopią, czy zabiją, zanim wrzucą do wody?
− Dobra, teraz pokażesz, co potrafisz! − śmiał się szefu.
− Ale co? Proszę, nie róbcie mi krzywdy!
− To, co wolisz mała, laska każdemu, czy kamień u szyi i do widzenia?!
− Nie, nie! Proszę, tylko nie to. Nie wybieram niczego! Proszę, pomóż mi!? − mówiłam do jednego z nich, który wydawał się w samochodzie najmniej przekonany do ich pomysłu i pomyślałam o nim: miły.
− Nie mogę nic zrobić, wybacz − odrzekł, po czym wsiadł do auta, żeby już na to nie patrzeć.
− Dobra mała, to wolisz jednak z kamieniem u szyi? Ok! Sama chciałaś!
− Nie! Błagam, co ja wam zrobiłam, o co wam chodzi?
− O nic! Do kurwy nędzy! Masz robić, co powiedziałem, albo podzielisz los innych gnojków, pływających w tym bajorze, kumasz?
− Nie! Nic nie zrobię! Możesz mnie utopić, a nie tknę cię, choćbyś był ostatnim, pieprzonym gnojem na tej planecie! − powiedziałam i poczułam, jak wzrasta we mnie złość, jak jest mi wszystko jedno, ale nie pozwolę sobie ubliżyć jeszcze bardziej, wolałam umrzeć!
− Ała! − krzyknęłam. Później cisza. Głuchy szum w uszach. Zabolało…
Przebudziłam się pod jakimś blokiem, wyglądał jak blok na starej Pradze w Warszawie, ale na pewno byliśmy poza miastem. Ktoś do mnie mówił. Ledwo słyszałam. Chyba oberwałam w głowę i nie docierało do mnie wszystko.
− Hej, nie rzucaj się, bo będzie jeszcze gorzej, serio ci mówię, nie znasz ich! − mówił ten najmilszy z nich.
− Ale jak to? Jeszcze mało się wyszarpałam? Znów mam powód do szarpania?
− Ty tam Młodziak nie dyskutuj z nią, tylko wypakujcie się i wchodzimy, bo tam czekają.
− Dobra, już ją prowadzę, spokojnie.
− Nie, nigdzie nie idę! Co to za dom, dokąd mnie prowadzicie? Nie! − krzyczałam.
− Znów zaczynasz? Co za uparta zdzira! Nie chcesz po dobroci? To ja ci pokażę, jak się wciąga takie jak ty na drugie piętro za włosy! − wrzasnął szefu i chwilę po tym wyciągał mnie z auta twarzą po betonie, po asfalcie, po schodach, po wszystkim… Nie chciałam słuchać, to mam za swoje.
− Umyj jej twarz, wygląda jak zdzira z tą opuchnięta mordą, na niewiele nam się przyda, aż szkoda mi na nią patrzeć!
− Jakbyś jej nie wciągał po schodach za włosy, to może wyglądałaby lepiej, sumienia nie masz?!
− Młody, ty nie dyskutuj, tylko myj lasce twarz. A my idziemy się napić. Za dziesięć minut ma być gotowa. Słyszysz? Bo pomyślę, że się rozczuliłeś.
− Chodź. Pomogę ci.
− Pomożesz? To wypuść mnie, proszę! Tylko to mi pomoże, błagam!
− Nie mogę.
− Wszystko możesz, widziałam. Potrafisz im się przeciwstawić, proszę.
− Pomogę ci twarz umyć i ogarnąć się z tej krwi. Tyle mogę. Mówiłem, nie stawiaj się, to będzie łatwiej, będzie mniej bolało.
− Mniej bolało? Oszalałeś? Mnie mniej bolą te schody i ta krew niż to, co zamierzają, co w ogóle ze mną robią! Co ty do diabła wiesz o bólu?!
− Więcej niż myślisz. Pomogę ci, wygląda na mocno opuchnięte − mówił, ocierając mi twarz z krwi. − Lepiej się czujesz?
− Hahahaha − parsknęłam, jakby od tego śmiechu zależało moje życie, albo jakby nic już od niego nie zależało. Parsknęłam. Po prostu, jakbym oszalała, jakbym chciała oszaleć, choć na chwilę, żeby nie myśleć racjonalnie. − Lepiej mi. Lepiej, kuźwa, nie mówić! Co dalej?
− Musimy iść tam do pokoju.
− Po co? Co mnie tam czeka? Powiedz, przecież wiesz, przecież to nie pierwszy raz, gdy to widzisz, proszę.
− Nie wiem, nic nie wiem. Chodź. I nie szarp się, mówiłem, to nie będzie bolało!
Mieszkanie było stare i nieprzyjemne. Nie dlatego, że stare, nie mam nic do starych rzeczy i mieszkań. Po prostu wszystko w nim było nasiąknięte alkoholem, przemytami i innymi świństwami, które sobie wyobrażałam, że tu robili. Wiedziałam, że to ich stała melina. Słyszałam, jak mówią, jak sobie opowiadają. O poprzednich dziewczynach, czy lepsza, czy gorsza, czy brunetka, czy blondynka. I czy dobrze ją sprawdzili, zanim pojechała, gdzie trzeba. Tego jeszcze nie rozumiałam. Najbardziej obawiałam się, że mój rozum może nie wystarczyć, że ich nie przechytrzę, że stanie mi się coś gorszego niż to, co wyobrażałam sobie, że się stanie.
− Pij!
− Co to?
− Kawa. Pij.
− Ale czemu tak nagle kawa, myślałam, że idziemy spać.
− O nie! Spać? Przecież to nie wycieczka, a to nie hotel. Pij!
− Co jest w tej kawie, że aż tak chcesz mnie do niej zmusić?
− Pij, proszę, bo zaraz przyjdą i dadzą ci na siłę. Proszę. Zrób to − powiedział ten najmilszy, chyba był kierowcą…
Leżałam na łóżku, w jakimś małym pokoju graniczącym z kuchnią. Nie pamiętam nic innego poza tym łóżkiem, a nad nim, trochę kiczowatym, obrazem pięknej, młodej dziewczyny. Zastanawiałam się, czemu tu wisi i kim ważnym jest, że zajmuje takie centralne miejsce. Tak jakby ktoś zasypiając, musiał się wciąż na niego patrzeć. Zza ściany dobiegały mnie głosy, wydawało się, że są w centrum mieszkania, w jakimś większym pokoju, gdzie zawsze jest impreza. Słyszałam, jak piją. Dawało mi to nawet nadzieję, że może pośpią się i nie wrócą. W pewnym momencie chyba jednak sama zasnęłam z bólu, przerażenia i desperacji. Nie pamiętam. Wiem, że nie wypiłam ani łyka z ich pseudokawy, udając, że ją wylałam.
− To kto pierwszy?
− No dobra, możesz ty! − słyszałam zbliżające się głosy.
− Ok, to idę.
Ten głos, który się zbliżał i mówił, że chodzi o mnie. Ten głos otworzył drzwi i się odezwał. Nie pomogło udawanie, że śpię. To był najgorszy typ z nich. Najbardziej oślizgły, obleśny i obrzydliwy, jeśli ktokolwiek może się tak kojarzyć. Czas mijał wolno. A ja już nie miałam sił, by się bronić.
Próbowałam kilka razy, ale po kolejnym ciosie chyba już zemdlałam i może tak było lepiej, może nie czułam, może… Głowa bolała coraz bardziej, ale wciąż mniej niż psychika, niż ciało, niż moje jestestwo. Błagałam, żeby w końcu tak mnie któryś uderzył, żebym przespała to wszystko, żebym była w innym miejscu, w innej rzeczywistości, gdziekolwiek. Najgorsza była świadomość tego, co się dzieje. Dlatego przyjęłam taktykę pyskowania, wtedy obrywałam. Jeśli jeden nie powodował utraty przytomności, pyskowałam bardziej, żeby kolejny, bardziej bolesny, pozbawił mnie świadomości.
To był pierwszy raz. Wiedziałam, że kolejny będzie łatwiejszy, o ile coś takiego może być łatwiejsze, to wiedziałam, że będzie kolejny. Dotarło do mnie, że gorzej już być nie może i postanowiłam myśleć, na ile pozwalał mi stan, w jakim się obecnie znajdowałam. Następny raz. Sam szef. Ten najbardziej bijący i mocny w gębie. Okazał się czułym sukinsynem, gdy już nie było kolegów wokół. Postanowiłam to wykorzystać. I tu pojawiłoby się pytanie obrony: „Czy zdaje sobie pani sprawę, że właśnie zgodziła się pani na stosunek?”. Nie, kurwa! Na nic się nie zgodziłam! Żeby tylko wyjść z tego miejsca o własnych siłach, o własnych nogach, z głową, która nie pływa w jakimś bajorze! Nie! Nie zgodziłam się! Czasem się zastanawiam, czy gorsi są ci, którzy to robią, czy ci, którzy zadają te pytania?! Jeden szajs, jedno gówno.
− I nie mogłaś być taka miła od razu?
− Nie jestem miła, po prostu nie mam już sił.
− A może okazuje się, że nie trzeba było się bronić przede mną. Obyłoby się bez zbędnych ciosów w główkę i innych prób utopienia. Widzisz, jaka potrafisz być miła i piękna? Gdybyś taka była zawsze…
− Do kogo, albo o kim mówisz, bo chyba nie o mnie?! − pytałam, wiedząc już, że ten obraz nad łóżkiem to jego wspomnienie, to jego punkt widokowy.
− O nikim. To nie twoja sprawa. Nie ma nic wspólnego z tą chwilą.
− A mnie się wydaje, że ma. I to dużo.
− Mała, nie baw się w psychologa. I tak nic ci to nie pomoże. Pojedziesz, gdzie masz jechać i tyle cię zobaczą. To nie ma sensu.
− Skoro już nic mi nie pomoże, to pozwól, że sama wybiorę, jak chcę spędzić ostatnie chwile mojego świadomego, czy jakiegokolwiek życia.
− Jak chcesz. I tak cię niedługo zabiorą.
− Kto?
− No Niemcy, znaczy oni nie przyjadą sami, tylko przyślą samochód, zresztą pewnie Młody cię zawiezie, nie wiem, to za chwilę się okaże. Poza tym za ładna jesteś na Niemcy. Stwierdziłem, że nadajesz się jednak do Holandii.
− To mnie zaszczyt kopnął − stwierdziłam, gdy już zrozumiałam, że chodzi o burdel albo inny handel kobiet. Można być za ładną na dziwkę? Albo czy dziwkę można zgwałcić? Przypomniało mi się. W każdym razie doznałam zaszczytu wywiezienia do Holandii. Mnie za bardzo nie interesował ten zaszczyt sam sobie, ale fakt, że zaczynałam poznawać ich plany.
− To co, powiesz mi, kim jest ta dziewczyna na obrazie?
− Nie chcę o niej mówić.
− No powiedz, przecież już i tak nikomu nie powiem, co to za różnica − kontynuowałam.
− To moja była. Nie lubię o niej gadać. Dziwka i tyle!
− Dziwka? Znaczy zdradzała cię?
− Nie kurwa! W agencji pracowała, za moimi plecami. Wystarczy?!
− Hmm, stąd ta twoja zabawa w agencje? Dlatego sprzedajesz kobiety?
− Mała, ty chyba zaczynasz przeginać z tymi pytaniami. Powiedziałem, nie rób mi tu terapii. Koniec pytań.
Cisza. Jak dobrze. Wyszedł. Za ścianą nie było już słychać dźwięków picia i odgłosów meliny. Może reszta też śpi. W kuchni mój ulubiony porywacz czekający na jakiś znak. Pilnujący, nie wiem.
To jedyna szansa.
− Co tam robisz w tej kuchni?
− Nic, czekam, aż dostanę cynk i będę mógł jechać po auto i przyjechać nim po ciebie. Test zakończony, więc pewnie zaraz będę jechać. Nie wozimy dziewczyn swoimi wozami, za ryzykowne.
− No i co wtedy, gdy wyjdziesz?
− Będziesz miała chwilę, aby się przygotować do wyjścia.
− Ale kto mnie wtedy będzie pilnował?
− Mariusz. Nieważne. Ktoś będzie. Właśnie. Muszę iść. Uważaj na siebie. Wrócę nie wcześniej niż za kwadrans. Tu są twoje ciuchy. Teraz na razie muszę iść po Maria, żeby przyszedł cię tu popilnować, zanim zwiejesz nam przez okno.
− Jasne, bo nie miałabym co robić − pomyślałam, a przez głowę przeleciały mi wszystkie sceny z filmów kryminalnych. Agentki Scully i inne Muldery, oraz słynne ucieczki.
− No przecież się śmieję. Nie skoczyłabyś z drugiego piętra, bo połamałabyś nogi. No chyba że skoczyłabyś na daszek − to mówiąc wyszedł, zostawiając otwarte okno. Do dziś zastanawiam się, na ile celowo. W każdym razie myślę, że to on w jakiś swój pokrętny sposób pozwolił mi uciec.
A co jeśli uderzę w parapet sąsiadów? − przelatywało mi przez myśl, jakbym nie miała innych problemów, ale co tu się spodziewać.
A co jeśli skoczę, a oni tam właśnie podjadą samochodem i złapią mnie od razu. Wskoczę im prosto pod koła. Tysiące myśli, tysiące pytań, żadne o to, czy przeżyję upadek. Tego się akurat nie obawiałam. Adrenalina robiła swoje. Nie pamiętam, ile razy próbowałam skoczyć i strach mi nie pozwalał. Pamiętam jednak, że nie był to strach o życie. Tylko przed tym, że mogą mnie złapać na nowo i wrócę do tego miejsca. W końcu skoczyłam.
Nie pamiętam za wiele z lotu, ani za dużo bólu z upadku. W końcu ziemia. Szara, brudna, jaka kochana. Dotykałam jej, jakbym chciała ją za chwilę pocałować niczym papież. Bieg. Koniec bloku, nikt nie jedzie. Każdy samochód wydawał się podejrzany, ale akurat było pusto w tym zaułku. Biec, biec! Nie wiem, czy myślałam o tym tylko, czy biegłam naprawdę. Na pewno biegłam, ale nie pamiętam, ile, jak i dokąd. Po prostu oddalałam się od tego miejsca.
Ruch uliczny! Zbawienie!
Co, kuźwa, ruch? Jaki ruch? Piąta rano jest, ludzie sobie chyba żyją normalnie. Jak to żyją? Jak to przemieszczają się do pracy, tramwajami, które już jeżdżą? Jak to jeżdżą?! Jak oni mogą sobie tak po prostu żyć? Gdzie ja, kurwa, jestem?!
Myślę, że ulica była głośna, ale ja słyszałam tylko ciszę. Jakby wszystko spowolniło. Jakbym się właśnie narodziła na nowo. I nie wkurzał mnie nawet fakt, że moje przyjście na świat nastąpiło na tej ulicy w środku jakiegoś miasta, którego nie znam, albo znam tylko z opisów przyrody, prób utopienia i innych ciosów w głowę i umysł. Nic już nie boli, chociaż boli wszystko. Chyba boli, ale jeszcze nie czuję. Na razie nadal uciekam. Czuję się bezpieczniej, ale nadal w zagrożeniu. W którą stronę jechać? Nieważne, jak najdalej stąd…
Nie pamiętam, jak się znalazłam w domu. Jedynie przebłyski z mijających ulic, przystanków, coraz bardziej znajomych okolic. Wyraźnie pamiętam ten strach, gdy ktoś zbliżał się do mnie. Najwyraźniej rozmowę z kanarem:
− Bileciki do kontroli!
− …
− Bileciki, nie słyszy pani? Do pani mówię?!
− …
− Co mi pani tu dłonie pokazuje?! No widzę, brudne i we krwi! Ja nie o to pytam, bilety proszę!
− …
− Panie, nie widzisz pan, że jakaś chora? Nikt normalny nie pokazuje brudnych dłoni, jak go o bilet pytają. Chora, mówię panu, daj pan spokój!
− Jaki spokój, na rozgarniętą wygląda! Bilety!
− N-i-e-w-i-d-z-i-p-a-n-ż-e-m-n-i-e-z-g-w-a-ł-c-o-n-o? − dukam, nadal pokazując brudne od skoku przez okno dłonie. Jakby były świadkiem tego, co się stało, jakby każdy na ich widok powinien wiedzieć, co mi się przydarzyło.
− Dobra, paniusiu, tym razem ci daruję. Bo nie chce mi się po kaftany i inne policje dzwonić. Ech… − machnął ręką i zamierzał odejść.
− Co ech? Mógłby się pan zastanowić, czy dziewczynie nie jest pomoc potrzebna, a nie zachowywać się jak prostak. Nie widzi pan, że cała we krwi i brudna, jakby coś się stało?! Co to za jebana znieczulica?! − mówił, wydający się miłym, młody chłopak. Nie słuchałam już dalej. Pewnie kiedyś chciałabym, żeby mi pomógł, poczekałabym, aż wysiądzie ze mną, bo taki miał zamiar. Bąkał coś o komisariacie. Nie słuchałam, wysiadłam. A raczej uciekłam. To było koło piątej nad ranem, tak sobie myślę. Do domu dotarłam koło dziewiątej. Naprawdę nie chciałam się zastanawiać, co było potem, pamiętam tylko tych kilka wycinków z podróży.
− Otwórz sobie, przecież masz klucze! − usłyszałam głos zza drzwi. − Naprawdę musisz budzić ludzi?! Mówiłam ci tyle razy, żebyś zabierała klucze, zawsze musisz zapomnieć. Ostatni raz ci otwieram!
− Dzięki, mamo.
− Gdzie byłaś tyle czasu? Martwiłam się!
− A nic, normalnie z kumpelami. Było super, poznałam ludzi, bawiłam się, zgwałcono mnie i takie tam.
− To kładź się, bo wyglądasz strasznie! I co ty masz za brudne ubrania? Co powiedziałaś?! Co ci zrobiono?!
− Zgwałcono mnie. Nie wiem, gdzie byłam, pomóż mi. Nie wiem, jak tu dojechałam, doszłam, nic nie wiem. Boli mnie…
− Co cię boli? Matko, ty jesteś cała poobijana, kto ci to zrobił?!
− Nie to mnie boli, mamo! Boli mnie wszystko, ale nie fizycznie. Nie wiem, kto, nie wiem gdzie. Chcę usnąć… Proszę, chcę spać. Błagam…
Dostałam jakąś końską dawkę środków na uspokojenie. Nie wiem, ile dni spałam, pamiętam tylko, że nie potrafiłam wychodzić na zewnątrz. No i myłam się pięć razy częściej. Już nie tak jak na początku do krwi, próbując to z siebie zmyć, ten brud, który nie przypomina żadnego brudu. Jednak ciągle myłam się i myłam, jakby można było się tego pozbyć do końca kiedykolwiek.
− Kim są te panie, mamo?
− To panie z La Strady, pomogą ci.
− Jak? Bo chyba nie gadaniem?
− Czy jest pani w stanie wskazać w sądzie tych ludzi?
− Nie wiem, kim byli. Wiem już, że był to Pruszków, bo tyle sprawdziłam i znam ich imiona, nic więcej.
− Doskonale znamy tych panów, nie trzeba nam wiele więcej. Śledzimy ich działania od lat. Handlują kobietami. Wystarczą imiona i pani zeznanie, oraz rysopis.
− I wystąpienie razem z nimi, patrząc im w oczy na jednej wokandzie?
− No, jeśli jest pani jedynym świadkiem, wątpię, aby prokurator zgodził się, aby rozprawa toczyła się bez pani udziału, musi pani ich wskazać.
− Tak myślałam. To ja podziękuje.
− Nie chce pani pomóc innym kobietom, pokrzywdzonym, które może spotkać to samo?!
Jak widać, mnie samej też nikt nie chciał zawczasu pomóc. Sorry, ale wiem, jakby wyglądała ta rozprawa. O jakiej długości spódniczki by deliberowali. Nie. Na dziś mam dość. Może to nie jest godna postawa obywatelska. Ci panowie mają moje klucze odbite w kilku kopiach, a ja do końca życia będę unikać pewnej marki samochodu. Może kiedyś, gdy prawo się zmieni. Gdy stanie po stronie kobiet. Może kiedyś, gdy ochłonę.
Prawo się nie zmieniło. Ja nie ochłonęłam. Nawet jeśli się zmieni, nie zmieni niczego w głowie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL).
La Strada – Fundacja Przeciwko Handlowi Ludźmi i Niewolnictwu: telefon zaufania: 22 628 99 99.
Joanna Kessler
(1976) Uczęszczała do Istituto di Francesco Petrarca na Sardynii, którą to zakończyła jakimś medycznym dyplomem na Universita di Sassari, także na Sardynii. Widziana na kilku slamach i turniejach jednego wiersza, może nawet jakieś wygrała... Uczestniczyła w jakimś konkursie i zdobyła jakąś nagrodę... Poetka, może i prozaiczka. Choć do niczego się nie przyznaje...
Zobacz inne teksty autora: Joanna Kessler
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: