Istnieje taka pradawna nauka o kablach, ciemna wieczorna kabała,
nauka balistyczna
taktyczne studia nad caratem, jego detronizacją, wywłaszczenie do pulsacyjnej muzyki (bo jakiej) – i jeśli dostroisz swój romanowski mózg do tych fal – pałacowe komory, przedsionki cerkiewne i popowskie przejścia, i wszystko, co łączy półkule i rozgałęzia się w głąb i zakorzenia jak zęby – jeśli opanujesz bezruch, zastygniesz w swoim Pałacu Zimowym, zapiszesz mi się, ikono, w ten rytm na dwa (bo jaki), to skończysz się jak piosenka.
Moja piosenka miała na imię Dajana i trafiłyśmy raz na koncert gry na bimbirale. Ja z mojej półkuli, ona ze swojej, połączyły je chińskie smoki napędzane ogniem, jeden lampion sunący po niebie to, szepczesz mi krzywoprzysięzco, jedna zaliczona laska. No więc ta zima to był jakiś przekręt, nikt w to do końca, Dajano, nie wierzył, a ja bardzo uważałam, żeby nie dotknąć dłonią śniegu, bo to było jakieś obrzydliwie organiczne i właziło pod płaszcze (ten śnieg, z oszustów, umiał wejść i pod to). A teraz piosenka.
Ta zima to był jakiś przewrót i ten pokój był wcale nie lepszy, chociaż większy niż cały styczeń, niż każdy wtorek, który w życiu mi się przewinął przed oczami; ten pokój był przepastny, to była przepaść, sam sobą pochłaniał światło; to była wstęga Moebiusa zaciskająca mi się w jednym punkcie: ja wiecznie na zewnątrz i wiecznie wewnątrz, muzeum techniki, wiecznie kurwa nieczynny iluzjon, na którego dachu okoliczni studenci składowali zgrzewki przeterminowanego piwa; tam się wszystko przelewało, w tym moim pokoju, ciemność w ciemność, jak gęsta paczka nierozcieńczonej koli, ciecz do syfonu, kubatura koli, trujący roztwór, kondensacja.
Muzyka w sumie trochę rozbijała te bąbelki, ustawiała mi siatkę przestrzenną, ja-wieża i dwa ślepe głośniki, okienko wyświetlacza z idealnie kolistym nosem, mój display liczący sekundy, nietoperz sondujący to wnętrze; czasem rozmowa ja i wentylator w łazience, machałam mu ręką, odzdrawiał – i pogrążaliśmy się. On jednak tworzywo, a ja w stronę mięsa, które nijak się mogło rozłożyć na kafelkach, zimnej fugowej klatce; wyściełali mi to włoskami i pleśnią, ale za małe to łoże, nieprzyjazne, zresztą to tylko intermedium w historii o zimie,
O pani zimie, jej królestwie. Wentylator interrex, a w tym świecie panował jednak pokój (ja miss pokoju, niepewnie odbierałam wstęgę), pod sufitem zbierało się światło i można je było starannie wylizać, aż szły pod sufit białe dymy;
w papieskim pozdrowieniu rozkładałam ręce na to światło, w jednej dłoni gromadziłam plusy, w drugiej same półśrodki, połówki. Prawa iskra pozdrawia lewą iskrę, wytrzaskuję sobie prąd, teslańskie pulsowanie i te całkiem zlaicyzowane fale, mała dwoistość teorii, ja cząsteczka, ja falowanie, ja niedobór zaimków na łóżku.
Nic mnie z niego nie zdołało wyegzorcyzmować, żadna płyta, żadna namagnetyzowana Dukiem Ellingtonem kaseta: magneto-fony, fono-sygnety, przedmioty bezwiednie składają się w takie pary. Ulegają przyciąganiu, a ja chcę być bardziej jeszcze uległa, trzymają się blisko powierzchni, a dla mnie nie ma miejsca w tej siatce sił. Kiedy chcę je rozrysować, te wszystkie strzałki i wektory nie są, niestety, wymierzone we mnie.
I wtedy wymyśliłam sobie miasto: Lesbona,
światową stolicę bezdzietnych związków. Spiskową warownię, którą obchodzimy, Dajano, w plastikowych klapkach, sizalowe torby na plażę, perłowe masy, iworyjskie wojny. Może nawet gra na bimbirale, bim! i jesteśmy w Chinach, zapomniałam powiedzieć, że te papierowe smoki, że one pluły i spłonęły płasko na ekranie, że to tylko Pegasus, przejście do drugiego levelu.
A może lewe lewe, abdykujemy cię, Watykanie, ty i ja to ostatnia monarchia elekcyjna, wybieramy sobie następców, po nas właśnie potop, deszcz meteorytów, cesarz Franz Ferdinand przypina mi Gwiazdę Śmierci, po kosmicznym zamachu proklamuje Astro-Węgry, nadajemy sobie imiona: M83, M831′, etc.
Planety i ich pomniejsze imiona, a więc: 3837 Carr (1981 JU2), 3836 Lem (1979 SR9), 3835 Korolenko, tak dużo cyferek na liście kontaktów, że numery telefonów ułożyły się w słowa, można wydzwaniać całymi zdaniami, można rymować tym wydzwanianiem, a pierwsze trzydzieści sekund połączenia jest, proszę cara, za darmo, zdąży pan pozdrowić sąsiednią mgławicę.
A potem wszystko odbywa się w punktach. Więc może:
1. Cesarz ogłasza reformy, nieskromnie mierzymy to w tetach: kwartet, kwintet, spontaniczne organizowanie się planet w podzespoły.
2. Zawiązujemy spiski, my poddani grawitacji i innych pięknych zjawisk o książęcych imionach.
3. Cesarz Nikolai Tesla jest jedynym nośnikiem imienia, wszyscy mu zazdrościmy – kiedy Księżyc podpływa blisko, przy lunetach wymierzonych w to nadęte brzuszysko słychać tęskne „Nikolai” szeptane milionem ust, ciałem ponumerowanego narodu.
4. Nikolai. Niko-laaaai.
5. Jest nas już tylu zasiedleńców, że trudno się doliczyć, wołamy do siebie po ostatnich trzech cyfrach, a minister cyfryzacji ma w imieniu dwie gwiazdki i jeden księżycowy nawias.
6. Pełnia, nadyma się cesarz i z cichym trzaskiem pękają srebrne guziki, odpryskują w nas ich srebrne ogony, szczypią mnie w ramiona pochylone nad lodowatą lunetą, lunarny pochód, Czelabińsk.
7. I wtedy odkrywamy, że *)* wygląda jak fiutek, co ostatecznie przesądza o naszym powrocie na Ziemię.
O naszym powrocie na Ziemię, my znowu tutaj, carówno, nasze here-story, nasza zbiorowa mogiła, czarnoziem. Odłączam cię od telewizora, który śnieży jak potępieniec, który się wije jak kable pod wylizanym sufitem, przełączam pulsowanie na disco, na stroboskopy, ogłaszam koniec zimy, ogłaszam się ministrem roztopów.
Jest taka tajemna nauka o światłach, o świeceniu cząsteczek, ich fizyce. Jest taka nauka o roztworach, po których wszystko przechyla się na fizyczność – i wtedy robi się dobrze między nami, wtedy przedmioty przestają grać ze mną w Babę Jagę, nawet wieczorami, kiedy śnię caraty, kiedy to kino nie jest już be, a jeszcze bardziej, bardziej nie do przejścia.
Ola Wasilewska
Ola Wasilewska (1989) – graficzka, wideoklipperka, słowoskładaczka. Redaguje warszawski „Wakat/Notoria” i kobiecy zin „Sklejka”. Jej najnowszą animację wyświetlano na fasadzie Muzeum Sztuki Współczesnej w Zagrzebiu.
Zobacz inne teksty autora: Ola Wasilewska