Kobieca twarz kryzysu. Z Ingą Iwasiów, Agnieszką Małgowską, Joanną Mueller i Bianką Rolando rozmawia Sylwia Głuszak

Sylwia Głuszak: Wydaje się, że pewna część kobiet odczuwa ostatnie kilka lat jako wyjątkowo opresyjne. Redagując wraz z Beatą Gulą i Olą Wasilewską antologię „Wiersze dla opornych”, złożoną z wybranych wierszy publikowanych w czasopiśmie „Wakat”, zauważyłyśmy, że poetyckie rozważania związane z patriarchatem, przemocą wobec kobiet, kapitalizmem i kryzysem ekologicznym brzmią niezwykle wyraziście. Od kilku miesięcy żyjemy w okresie kolejnego kryzysu. Chciałabym zacząć tę rozmowę od emocji związanych z pandemią – lęków i nadziei. W moim przypadku większość lęków koncentruje się wokół rozmontowywania usług publicznych. Jednocześnie mam nadzieję, że pandemia to skuteczny dzwonek ostrzegawczy, za sprawą którego politycy, światowi decydenci, zaczną poważnie traktować zagrożenia ekologiczne. Jak to wygląda w waszym przypadku?

Inga Iwasiów: Obawiam się, że alarm nie zabrzmiał dla wszystkich jednakowo. Przeciwnie – pod osłoną pandemii coś znika, już zniknęło. Realnie się boję, że rzeczy dla mnie istotne bardzo łatwo zlikwidować. Cały czas pracowałam, ale czułam, że straciłam kontrolę – nie tylko dlatego, że inni ludzie tracą pracę, także dlatego, że wiele rzeczy po prostu przestaje istnieć – znane mi formy aktywizmu, ale także uniwersytet w dawnym kształcie. Gdy poprawiam ten tekst, okazuje się, że na Białorusi i w Polsce wychodzimy na ulice i napotykamy brutalny opór. Pokojowy, happeningowy aktywizm, ale też mozolna praca długofalowa na zapleczu odchodzą w przeszłość. W tym samy czasie na uczelniach słyszymy, że pandemia nauczyła nas nowych rzeczy, podobnie mówi się o szkolnictwie. Wydaje się, że szkoły spuszczą z tonu, z wielu powodów (przede wszystkim zresztą w ramach pragmatyki ekonomicznej, uniemożliwiającej przetrzymanie dzieci w domach, gdy rodzice powinni pracować; podjęte w sierpniu decyzje wydają się chaotyczne), natomiast uniwersytety mogą uznać zdalne nauczanie za lepsze – ponieważ można zapraszać więcej wykładowców zagranicznych i studentów zagranicznych i nie będziemy musieli się tłoczyć w salach. Co oznacza, że likwidujemy być może najważniejszą formę kształtowania relacji wzajemnego oddziaływania na siebie, edukowania także w tych kwestiach społecznych, które są dla mnie najważniejsze – uwrażliwiania na literaturę, realnego patrzenia na żyjących w tym kraju ludzi. Bycia razem. Zapewne przy okazji pandemii znika część świata, który znałam.

W kwietniu pod moim postem jedna z koleżanek napisała, że moje lęki ją bardzo dziwią, ponieważ ona właśnie przeżywa najpiękniejszą wiosnę życia. Z zawodu jest ortodontką i po raz pierwszy w życiu cieszy się wiosną – je w domu przy stole, a nie w gabinecie, chodzi na spacery i siedzi z książką na balkonie. Kusiło mnie, aby ją zapytać, dlaczego nigdy sobie sama tego nie regulowała, w tym zawodzie to możliwe. Wydawałoby się, że jest w momencie życia, w którym może wszystko, ma dorosłe dzieci, nic nie musi, w takim osobistym i praktycznym sensie. Nie zadałam tego pytania, bo odniosłam wrażenie, że lepiej dać sobie miejsce na wysłuchanie się wzajemne. Jednak cały czas mnie zastanawia ten prosty przykład naszego uwikłania, działającego nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że jesteśmy wolne. Czyli nawet w sytuacji, gdy nie mamy żadnych obaw, nie czujemy się gnębione genderowo ani ekonomicznie, nie odczuwamy żadnej niepewności egzystencjalnej, to np. jesteśmy przywiązane do imperatywu pracy, który nie pozwala nam odetchnąć.

Z drugiej strony protesty, które się pojawiły w okresie zamknięcia w reakcji na działania władz wobec kobiet i wolności prokreacyjnej, przypomniały mi, że jednak na zewnątrz istnieje świat, w którym nadal możemy protestować, „zawieszony”, nie „wyłączony” i od nas, ode mnie także zależy, jak go „odwiesimy”. To mnie jakoś pocieszyło. Ta straszna chwila, w której okazało się, że radykalizacja nastrojów, instrumentalne traktowanie tematyki wolnościowej doszły do takiego poziomu, który wydawał mi się dwa lata temu niemożliwy, dała mi też siłę i nadzieję. I poszłam na demonstrację (a w tygodniu, gdy poprawiam ten tekst, byłam na trzech protestach).

Agnieszka Małgowska: Jestem fanką pracy, szczególnie aktywistycznej. Pandemia zmusiła mnie do złapania oddechu. To była jedyna sytuacja, która sprawiła, że mogłam odpocząć. Czuję, że tylko sytuacja zewnętrzna mogła mnie do tego zmusić. Myślę, że wiele aktywistek poczuło to samo – nagle mogły odpuścić. Przeraża mnie to, że mając świadomość, co aktywizm robi z kobietami, od czego je odrywa, jak bardzo je wykańcza i psuje relacje międzyludzkie, w tym także związki nieheteronormatywne, nie umiemy tego regulować, dopiero robi to globalna choroba. A właśnie teraz nie możemy się wycofać. Dlatego wpadam w panikę, gdy słyszę, a słyszałam to ostatnio często, że musimy sobie dawać czas i odpoczywać. Z jednej strony zamknięcie pandemiczne nas rozluźniło i to rozluźnienie było potrzebne, z drugiej strony to rozprężenie, które postrzegam jako coś niebezpiecznego. Ja podjęłam decyzję, że walczę do końca. Nie ma innego wyjścia, choćbyśmy były u kresu sił. Trzeba po lockdownie zebrać siły i działać dalej. Taki czas.

Przed naszą rozmową zaczęłam się zastanawiać nad słowem „kryzys” – jesteśmy przecież w kryzysie pandemicznym – ale z mojej feministycznej oraz lesbijskiej perspektywy kryzys jest permanentny. To, co powiedziała Inga, jest dla mnie ważne w tym sensie, że w zamknięciu zobaczyłyśmy, jak bardzo tą naszą aktywnością utrzymywałyśmy feministyczną sieć, która była jak siatka zabezpieczająca. To było niewidoczne, bo była ona pleciona przez lata siłą rozpędu. Są już od lat kobiece organizacje inicjatywy, które czuwają. Można na nie liczyć. Patriarchat coś wymyśla, od razu jest odpowiedź. Miałyśmy tyle siłę, żeby nas nie pożarł i mogłyśmy stawiać opór. To dawało poczucie bezpieczeństwa. I nagle nastąpiło cięcie. Teraz podczas pandemii przez nałożone ograniczenia patriarchat może szerzej otwierać paszczę i kłapać. Na szczęście dziewczyny nadal są czujne, zmieniają strategie, świadczą o tym chociażby działania Strajku Kobiet w obliczu prób zmiany prawa dotyczącego aborcji. Ale przed pandemią dzięki Czarnemu Protestowi czułyśmy się już smoczycami, a teraz przyjdzie nam stać się komarzycami. Nie bardzo mi się to podoba, bo to odbieranie przestrzeni i mocy. Ale jak trzeba to trzeba. Mimo osłabienia przez pandemię ruch feministyczny jest silny, inaczej z aktywizmem lesbijskim, który dopiero zaczyna działać programowo. Z punktu widzenia feminizmu jest mniej ważny, bo dużo ważniejsza jest sprawa aborcji, utrzymanie Konwencji antyprzemocowej. To oczywiste. Z perspektywy tęczowej jest nieznaczący, bo marginalny, a musimy zabiegać o wspólne sprawy: związki partnerskie, małżeństwa i walczyć z nagonką na całą tęczową społeczność. Nie wypada podkreślać swojej odmienności. Rozumiem to, ale mam poczucie, że to oddala od głównego celu Sistrum – szukania autonomii i swojej drogi.
Jednocześnie to podczas pandemii i szczucia na LGBTQ+ po wielu latach działalności Damskiego Tandemu Twórczego i Sistrum dostałyśmy grant – niezbyt dużą kwotę jak na pracę, którą wykonujemy – ale chyba po raz pierwszy oficjalnie na stronie miasta stołecznego Warszawa jest informacja o projekcie Co lesbijka ma w słoiku? Wywołało to burzę wśród prawicowców normalsów. Dotarły do nas informacje, że tym głupim pomysłem odbieramy dzieciom jedzenie, komputery do edukacji, rehabilitację ludziom niepełnosprawnym itd. Tą dotacją ograbiłyśmy cały naród polski. Boję się więc, że skoro do tej pory byłyśmy, my, lesbijki, tak mało widoczne, to zaraz całkiem znikniemy. Zawsze są sprawy ważniejsze. Lesbijki znowu będą musiały poczekać. Ledwo pomyślały, że mogą przestać czekać.

Bianka Rolando: Wydaje mi się, że ta dwubiegunowość między lękiem a nadzieją to rodzaj napięcia, które się różnie układa w zależności od czasu. Na początku pandemii czułam, że to właściwy moment na oddech i zastanowienie się nad tym imperatywem, o którym mówiła Inga. Imperatyw pracy zawsze dawał mi poczucie wolności i samostanowienia. To był dla mnie moment, aby zastanowić się nad tym sposobem neoliberalnego myślenia o pracy, który mówi, że trzeba jej dużo, a praca ma nam zapychać każdy moment oddechu i odpoczynku. Też mam problem z tym, że lubię się zapracowywać. W tamtym momencie się zatrzymałam i zaczęłam się zastanawiać, czy pewnych rzeczy nie należałoby odpuścić. O ile na początku czułam nadzieję, o tyle później zaczęło się to przemieniać w lęk. Znam wiele osób, które straciły środki do życia. Dla kobiet jest to sytuacja szczególnie trudna – ja sama osobiście mocno to przeżyłam. Czułam niepewność. Choć wydawało mi się, że niektóre rzeczy są stabilne, myliłam się. Neoliberalizm „w dobie kryzysu”, który ciągle jakby trwa i ciągle się nasila jest niebezpieczny zwłaszcza dla kobiet. Patrząc ogólniej na to, co się dzieje w polityce i w sytuacji ekologicznej, myślę, że to moment szczególny dla całego świata, aby zastanowić się, na ile w naszej mikroskali jesteśmy w stanie coś zdziałać. Potrzeba świadomości, że jesteśmy w stanie coś uprawiać, wytwarzać, a nie tylko konsumować. Obawiam się, że kwestie zatrudnienia będą teraz bardzo odczuwalne. Niestety nie ma pod tym względem równouprawnienia i nastąpią trudne dla kobiet przeszeregowania.

Joanna Mueller: Mówicie o wycofaniu się – to marcowe zamknięcie, które spowodowało, że przestaliśmy się spotykać, chodzić na koncerty, seminaria, z początku przyniosło mi ulgę. Jestem mamą piątki dzieci – dla mnie zorganizowanie wyjścia z domu jest wyczynem. To odwołanie wszystkiego spowodowało, że poczułam ulgę – mogę się wycofać i nikt nie ma nic przeciwko. Później odczułam, jak ta rezygnacja z życia na zewnątrz jest dla mnie trudna. Od marca nie byłam sama w domu. E-nauka dzieci spadła głównie na mnie i kiedy tak organizowałam dzieciom lekcje, pracując przy tym zdalnie, z każdym dniem odczuwałam większy ciężar. Dzieciom coraz bardziej nie chciało się podejmować e-nauki, a ja czułam, że wycofanie byłoby w tym momencie poddaniem się. Sytuacja pandemicznego zamknięcia pozwala na łatwą rezygnację (z obowiązków, z pasji, ale też po prostu z samej siebie) – zamknięta w pełnym domu na własnej skórze poczułam, o co jako feministki walczymy, i jak łatwo jest przestać walczyć. I to sprawiło, że poczułam lęk.

Sylwia G.: Poruszyłyśmy tu wiele wątków i teraz pozostaje kwestią wyboru, co nam najbardziej leży na sercu, albo też co jesteśmy w stanie zsyntetyzować. Na pewno pozostajemy w stanie wyjątkowości, chociaż być może po prostu tak jest, że to kapitalizm we własnym interesie utrzymuje nas w stanie kryzysu. Albo czujemy się osobiście winne, że pracujemy za mało, robimy niewystarczająco wiele, albo mamy poczucie biegania w kołowrotku, bez wytchnienia i bez końca. Czy pandemia stwarza szanse, aby ten układ kapitalistyczny uległ zmianie? Czy waszym zdaniem wszystko wskazuje na to, że wrócimy do „normalności”, tej opresyjnej normalności, która nas zmuszała do pracy ponad miarę, utwierdzała nas w poczuciu odpowiedzialności za wszystko – począwszy od segregacji śmieci, kończąc na tym, że odbieramy osobom potrzebującym pieniądze, gdy przeznaczamy je na akcje feministyczne czy kulturę. Czy coś się zmieni?

Inga I.: Zgadzam się z tym, co powiedziała Agnieszka – różne podmioty, które ogólnie można nazwać podmiotami słabymi w sensie filozoficznym, Vattimowskim, ale też przez swą niewidzialność i brak praw, istotnie nauczyły się żyć w kryzysie i jednocześnie w poczuciu coraz większej sprawczości. Te lata bowiem, bez względu na to, co udało się osiągnąć, były bardzo udane. Organizowane protesty dały nam porcję sprawczości, której bardzo mi brakowało przez lata pracy. I nastąpił lockdown. Miasta opustoszały, a ja, tak to widzę, wycofałam się na balkon z widokiem na plac, który nie był otoczony kordonem policyjnym, tylko nieokreśloną pustką. Pustka stała się dominującym obrazem miasta. Można ją zagospodarować nostalgią i metaforami, ale w praktyce to jest przestrzeń skontrolowana przez rządzących i pozbawiona naszej aktywności. Myślę o tym, że najłatwiej będzie usuwać z niej to, co wątłe, i to w imię wspólnoty. Ponieważ musimy się ocalić jako byty biologiczne, musimy ocalić gospodarkę, swoistość państwowo-narodową. Tych opowieści o tym, co mamy ocalić, jest wiele. Wśród nich i ta, którą słyszymy chyba najczęściej, że już chcemy normalnie żyć. To jest mowa nadziei i ja jej nie lekceważę, sama tę nadzieję w sobie mam, ale jednocześnie widzę w niej niebezpieczeństwo, przymus podporządkowania się nieokonserwatywnej wizji. Nikt nie chce słuchać nas, specjalistek od kryzysu – w tej chwili w telewizji wypowiadają się inni eksperci. W tych wypowiedziach nie słyszę tego, że ktoś chce zmienić kapitalizm, relacje, albo sposób myślenia, albo interesuje się nami jako podmiotami niosącymi doświadczenie. Przeciwnie, wzmocniły się te przekazy, które chcą na kobiety zrzucić różne ciężary, począwszy od tego, co dotyczy opieki i edukacji, by „uratować” świat, wcześniej krytykowany przez nas jako wadliwy, nie do zniesienia. Rewolucja jest potrzebna, ale jestem realistką – brakuje mi optymizmu.

Bianka R.: W tym wszystkim jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo: stan kryzysu staje się kamuflażem wielu manipulacji – tak, by wywołać w ludziach stany lękowe, pozamykać ich w oddzielnych klatkach jak przy hodowli klatkowej zwierząt i sprawować nad nimi pełną kontrolę. Kiedy jesteśmy oddzielne i pozamykane, nie mamy z innymi fizycznej bliskości. To dla mnie ważne, że mogę kogoś zobaczyć, poklepać po ramieniu, przytulić. To oddalenie powoduje osłabienie. Nasza siła nie leży w każdej z osobna – razem jesteśmy silne. Ta wspólna siła jest wektorem zmiany. Widzę, że socjotechnika i język ciągłej motywacji, a także utwierdzanie nas w poczuciu kryzysowości pozbawiają nas poczucia sprawczości. Są to bowiem sprawy tak bardzo poza naszym wpływem, że jesteśmy w stanie oszczędzać tylko na naszych ambicjach i pomysłach. I poczucie pustki bierze się stąd, że jesteśmy rozdzielone. Kontakt przez internet nie wystarczy – jest we mnie ogromna tęsknota za spotkaniem, takim niewyreżyserowanym. To, że widzimy swoją twarz, rozmawiając online, jest straszne, bo gdy rozmawiasz z drugą osobą, to koncentrujesz się nie na niej, ale na sobie. Zawsze mamy to boczne lusterko, w którym się widzimy i oceniamy. To nas dodatkowo osłabia.

Agnieszka M.: Patriarchalne mechanizmy nabierają siły właśnie z powodu lęku, który albo jest wytwarzany, albo wykorzystywany, tak jak ten pandemiczny. Patriarchat i kapitalizm są w mocnym związku i covid-19 to znowu nam unaocznił. Zachwiał poczuciem bezpieczeństwa wielu kobiet, które straciły_tracą pracę i będą pewnie drugie w kolejce do pracy, bo przecież mężczyźni powinni odzyskać ją pierwsi. Kapitalizm znowu poczuje wiatr w żaglach. Pracodawca nabierze znowu mocy ekonoma, bo ludzie będą szukać możliwości zarobku. Pogorszy się sytuacja zawodowa kobiet. To duży krok w tył.

Mnie pandemia ekonomicznie nie dotknęła dzięki Monice, mojej partnerce, która podjęła cztery miesiące przed lockdownem niekoniecznie satysfakcjonującą pracę, ale zadziwiająco stabilną jak na polskie warunki. W sumie od bardzo dawna nie czułyśmy się tak bezpiecznie finansowo, bo na ogół w związku z działaniami ataktywistycznymi żyjemy na granicy – pieniądze raz są, raz ich nie ma. Pandemia podstępnie podpowiada, żeby trzymać się takiej pracy, ale efekt jest taki, że Monika została w znacznym stopniu odebrana aktywizmowi lesbijskiemu i feministycznemu. To właśnie mnie martwi, że wiele innych kobiet zostanie zaprzestanie aktywizmu, bo trzeba będzie walczyć o byt. I trudno to kwestionować.

Jeśli chodzi o kontakt przez internet, to ciągłe gapienie się na siebie samą w komputerze jest okropne. Narcystyczne i męczące. Niepokoi mnie, że sztuka zbytnio polubi onlinowe formy ekspresji i.będzie je wybierać nawet po pandemii. Z wygody. Ja zajmuję się teatrem, nie wyobrażam sobie teatru online. Aż strach o tym myśleć.

Sylwia G.: Wiadomości prasowe dotyczące sytuacji kobiet w pandemii mówiły o tym, że zostałyśmy wycofane do domów, bardziej narażone na przemoc, zagrożone ekonomicznie itp. Jednocześnie wśród tych bardzo złych wiadomości były też takie, że tam, gdzie kobiety miały władzę, pandemia przebiegała z inną dynamiką. Było to związane z wizją budowania wspólnoty i dbania o nią. Czy to jest właśnie ten moment, żeby przemyśleć koncepcję wspólnoty i władzy kobiet?

Inga I.: Zacznijmy od realiów – w Polsce nie mieliśmy kandydatki w wyborach prezydenckich. I to mówi wszystko. Wiemy, kto będzie z nami rozmawiał o tym, jak można wykorzystać rodzaje umiejętności przypisywane kobietom – te, które wiążą się z postawą troski i opiekuńczości. Moim zdaniem będą one działały na naszą niekorzyść, a nie dodawały nam politycznej siły. Istnieje ekonomia oparta na polityce troski, ale jest powszechnie niestosowana, traktowana jako utopijna. A w Polsce, jak w każdym patriarchalnym, niechcącym się podzielić władzą społeczeństwie, te cechy nie są traktowane jako przydatne w kształtowaniu polityki, tylko przeciwnie, są sposobem, aby skierować nas do pilnych zadań w domach. Jednym słowem opiekuństwo kojarzy się u nas z pielęgniarstwem. A jak jest traktowany ten zawód w czasie pandemii, to wszystkie wiemy. I nawet gdy zaczęła się afirmacja wobec zawodów medycznych, mniej dotyczyła pielęgniarek, bardziej mężczyzn-lekarzy, gwiazd epidemiologii.

Bianka R.: Jeśli już kobieta ma jakąś władzę, to często pokazuje się ją jako osobę, którą trzeba się opiekować. Ma wtedy stanąć za panami i zasadniczo jest oceniana w taki sposób, że jako kobieta nie przyniesie partii, społeczności żadnej korzyści. Słuchałam wypowiedzi premierki Nowej Zelandii Jacindy Ardern, widziałam dynamikę i satysfakcję z tego, jak ona opowiada o swoich sukcesach. Postrzega przestrzeń władzy jako pracę zespołu – i to jest niesamowite. Żaden polityk w Polsce nie jest w stanie takiej energii wytworzyć. Nawet mężczyźni, którzy wiedzą, że kobiety robią fantastyczne rzeczy, nie są w stanie z nimi realnie podzielić się władzą.

Sylwia G.: Czy wirus okaże się katastrofą dla feminizmu? Czy jesteśmy świadkiniami backlashu? Jest tu jakaś analogia z kryzysem lat 90?

Inga I.: Przede wszystkim LGBT+ stało się straszakiem i celem. Trudno to porównywać z latami dziewięćdziesiątymi, w których wiele rzeczy otworzyło się spontanicznie, często na bazie przestrzeni uniwersyteckiej albo doświadczeń związanych z konkretnymi kobietami, które wtedy wracały z zagranicy z nowymi ideami lub dochodziły do nich przez lata pracy, którą nazwałabym lokalną. Nawet pierwsze feministyczne zjazdy odbywały się na mniejszą skalę, choć tak bardzo nas poruszały. W ostatnim czasie młodzi ludzie wychodzą na ulice, wyrażając inne strategie, w ogóle nie zastanawiają się, czy „mają głos”. Oni mówią o sobie i swoich prawach o wiele bardziej świadomie i bez oglądania się na przyzwolenie czy autorytety. Przekonania dotyczące równości są dziś masowe, zupełnie inaczej niż w latach 90. To jednak temat nie na krótką rozmowę, ale na książkę. W jakim stopniu wpłynął na nas kapitalizm, ale i kultura masowa, jak te lata zmieniły nastawienie kobiet i rzucały nas w przeciwstawnych kierunkach. Z jednej strony pokazywały nam życie bez ograniczeń, a z drugiej strony narzucały nam te nowo-stare ograniczenia.

Agnieszka M.: Od jakiegoś czasu krąży nad nami widmo Opowieści podręcznej Margaret Atwood. Pamiętam, że gdy ostatnio odświeżyłam sobie tę lekturę, uderzyło mnie, że niektóre bohaterki mają siłę do walki, bo pamiętają moc sprzed powieściowej dobrej zmiany. Podobnie my za rządów PIS poczułyśmy moc, którą zbierałyśmy przez lata, zobaczyłyśmy, że ona naprawdę działa. Coraz więcej kobiet jest świadomych, mamy więcej literatury feministycznej, rodzimej i światowej. Jest oczywiście dostęp do internetu. My nabrałyśmy siły, ale druga strona też jej nabiera, zwłaszcza politycznie. Jesteśmy atakowane z każdej strony, sukcesywnie ogranicza się nasze prawa, a pandemia nieszczęśliwie wsparła autorytarne zapędy władz i jednocześnie z powodu lockdownu zmieniły się pragnienia i potrzeby społeczne. Marzeniem staje_ło się tzw. normalne życie, które potrafi rozleniwić. Walka o demokrację, prawa człowieka zostanie zepchnięta na dalszym plan. Na razie jak widzimy walka trwa, ale co będzie za czas jakiś? Boję się, że przyzwyczaimy się do ograniczeń i że za duże będą konsekwencje buntowniczych, obywatelskich gestów. Będziemy szukać świętego spokoju. Nie widzę przyszłości pozytywnie. Jestem dystopistką.

Bianka R.: Mam nadzieję, że jako poetka, artystka zasieję w kimś ziarno niepewności i pogłębionej refleksji. Prowadziłam kiedyś wykłady na polonistyce, już wtedy zauważam, że nawet zdolne dziewczyny bardzo szybko się poddają i rezygnują ze swojego głosu. One są wprawdzie świadome, ale żyją w jakimś lęku i schematach. Ta energia, którą mają w sobie, ginie, a przecież mogą tworzyć spektakle, pisać książki, rozwijać się. Tymczasem słyszę, że tego nie robią, bo ich chłopcy są niezadowoleni. Mogę tylko odpowiedzieć, że to dobry argument, by zmienić chłopca.

Sylwia G.: Mam wrażenie, że to nie tylko dotyczy młodych. Nawet w bardzo progresywnym środowisku nasi koledzy potrafią nam mówić, jakimi mamy być feministkami, jakim językiem mamy mówić np. o tworzeniu wspólnoty.

Joanna M.: Mówisz o zawstydzaniu i wypychaniu z przestrzeni publicznej. Usłyszałam ostatnio, że zdalna edukacja udowodniła, że tradycyjna szkoła do niczego nie jest potrzebna – jedynie feministkom, żeby mogły zagnać kobiety do pracy poza domem, oczywiście do pracy na rzecz szefa, którym zwykle jest mężczyzna…

Sylwia G.: W publicystyce i zdalna edukacja, i służba zdrowia były pokazywane jako rozgrywki między kobietami – nauczycielki kontra matki, pielęgniarki kontra kobiety potrzebujące opieki.

Inga I.: Oczekuje się ode mnie, że będę cały czas profesorką – muszę więc używać języka teorii, a jeśli ta teoria nie pasuje do mojego doświadczenia, to mam znaleźć lepszy dyskurs, pasujący do mojego doświadczenia lub je przemilczeć. Brak możliwości, żebym wypowiadała się po prostu ze środka doświadczenia. A przecież tego chciał dla nas feminizm. Założenie reprezentacji i naprawczego trybu debaty zamieniło się wręcz w slogan, niestety odległy od praktyki. W życiu akademickim musiałam się przystosować, odgrywać autorytet. Dzisiejsze studentki często mają łatwość wyrażania poglądów i jednocześnie wizję bycia w kulturze – czasem taką, która ma im przynieść szybką satysfakcję – ale też często po prostu nie obchodzą ich żadne schematy, gdy chcą się wypowiedzieć. Cieszę się, że mają siłę, bo robią to dla własnego dobra.

Bianka R.: Myślę, że to rzeczywiście jest bardzo zróżnicowane – wpływ na twórcze działania kobiet mają też inne kobiety, które często nie chcą ich wspierać. Być może dlatego, że same nie były w stanie pozbyć się swoich ograniczeń.

Agnieszka M.: Obserwuję, że świat ceni te kobiety, które prą do przodu. Jednak nie wszystkie musimy być przebojowe. Nie wszystkie mamy takie cechy osobowe. Nie wszystkie musimy być neoliberalnymi kobietami sukcesu albo wiodącymi lud na barykady. Potrzebne są też takie, które działają na zapleczu, wykonują codzienną, bywa nudną i nieefektowną, robotę. Zawsze to one zmieniały świat, wspierały frontmanów rewolucji. Wystarczy przypomnieć kobiety Solidarności. Teraz dobrze, żeby te kobiety wspierały inne kobiety, a nie mężczyzn. Powinnyśmy doceniać różnorodność, pełnimy przecież różne funkcje, po prostu jesteśmy różne.

Sylwia G.: Agnieszka wspominała już o feminizacji biedy – czy rezygnacja z obecności w przestrzeni publicznej, a czasem i z własnego głosu, nie jest konsekwencją łączenia pracy opiekuńczej z zarobkową? To jest coś, co bez wsparcia systemowego trudno przeskoczyć.

Bianka R.: Nie da się tego przeskoczyć. Dodatkowo idą cięcia w kulturze i nie otworzą się nagle przed nami programy kulturalne w sieci. To jest zwykły blef. Nawet gdy ktoś dostanie grant w wysokości pięciu tysięcy, to co z tym zrobić? Co to jest na pół roku! Poza tym jeśli mam zrobić projekt w sieci, to muszę kogoś wynająć, aby mi pomógł. To zawsze jest praca zespołowa. Bardzo na tym kryzysie straci kultura, zwłaszcza ta robiona przez kobiety. Dla twórczyń, które działają niezależnie, bez wsparcia instytucji, zacznie się dramat.

Inga I.: Jakiś czas temu przeprowadzono badania pokazujące, że kobiety w nauce, gdy zakładają rodzinę, mają o wiele mniejsze osiągnięcia od mężczyzn w tym samym czasie. Skierowanie nas do pracy opiekuńczej osłabia nasze możliwości twórcze i naukowe. W Polsce nie mogą zaistnieć książki rozważające instytucjonalno-prywatne ograniczenia nauki, takie autoetnografie, które lubimy czytać, bo nie zmieściłyby się w przestrzeni okołoakademickiej. Karmimy się książkami tłumaczonymi. Trochę więcej nam wolno, gdy jesteśmy artystkami. Ale czy naukowczyniom wolno by było pisać książki zbierające doświadczenia egzystencjalne, seksualne czy tożsamościowe? Nie – nadal nie mamy takich praktyk, a każda próba wykroczenia poza ramy stylu i metodologii naraża na konkretną karę – wstrzymanie awansu, nieprzyznanie grantu itp. Jesteśmy pod taką presją kontroli, nawet w naszych środowiskach, nawet gdy podzielamy z mężczyznami stosunek do kultury, nadal musimy używać narzuconego języka. A w tym języku nie da się pisać książek, które są nam potrzebne.

Joanna M.: Tak, to jest zawstydzanie języka kobiet. Widzę to ciągle, nawet tematyka, która jest mi bliska, macierzyńska, wymaga ode mnie języka teoretycznego. Mam poczucie, że gdybym chciała napisać książkę o tym, jak wygląda moje życie w pandemii, byłoby to nieciekawe, nieeleganckie. Pewnie nie jestem jedyna, może każda z nas ma w sobie ten wewnętrzny szejming. Najczęściej jednak obrywa się od kolegów, koleżanek, które pewne zagadnienia mają teoretycznie ogarnięte, ale tak naprawdę to bardzo odległe dla nich doświadczenie.

Inga I.: Tak, i to niezależnie od tego, czy mówimy o lesbijskiej egzystencji, czy też o macierzyńskiej. Ten cenzor, który jest obok nas, choć podziela teoretycznie nasze poglądy, jednak nas tłamsi. Takie mam odczucie pandemiczne. Gdy jest mowa o pisaniu pamiętników pandemii, to widać, że one same w sobie nie będą teraz cenione – nabiorą znaczenia, gdy ktoś zmierzy, zważy zapiski i napisze analizę. Uderza mnie to. Często czytam w prognostycznych artykułach pisanych przez kolegów, że teraz nas zaleją pandemiczne wylewy uczuć i wrażeń ze szkodą dla literatury. I to jest dopiero ciekawe – coś, co jest porównywalne ze stanem wojennym w Polsce, jest doświadczeniem pokoleniowym, może być uznane za nieciekawe, jeśli zostanie podane przez filtr emocjonalny lub egzystencjalny ze znakiem „kobieta”.

Joanna M.: Kobiety będą pisały te pamiętniki, jeśli będą miały na to czas. Ja nie mam.

Sylwia G.: Pojawiają się teksty w przestrzeni publicystycznej o tym, jak kobiety są obciążone pandemią. Jednak też widzę, jak bardzo potrzebujemy, aby ktoś to zauważył. Na wielu poziomach możemy czuć frustrację. Boję się, że szkoła publiczna zrejterowała. Martwię się, jak wpłynie to na przyszłość moich dzieci i całego pokolenia. Przykro mi, gdy obserwuję wielu rodziców, którzy nie mają kompetencji, aby pomóc swoim dzieciom – oni zostali z tym sami. Jako była nauczycielka wiem, jak ta grupa zawodowa została obciążona. Gdyby to dotyczyło mężczyzn, wywołałoby to powszechny gniew, a my to jakoś dźwigamy. Pandemia jest jedynie pryzmatem, przez który możemy spojrzeć na naszą sytuację, ale to dotyka nas od lat. Dziękuję za spotkanie i za to, że mogłyśmy sobie opowiedzieć o naszych doświadczeniach i obawach.

 

Rozmówczynie:

Inga Iwasiów – profesorka literaturoznawstwa, krytyczka literacka, pisarka. W latach 1999–2012 redaktorka naczelna szczecińskiego dwumiesięcznika kulturalnego „Pogranicza”. Pracuje na Uniwersytecie Szczecińskim. Była członkini jury Nagrody Literackiej Nike, jedna z inicjatorek Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia, prezeska Polskiego Towarzystwa Autobiograficznego. W 2019 została członkiem pierwszej kadencji Rady Doskonałości Naukowej. Jest autorką opowiadań, tomików poetyckich, a przede wszystkim rozlicznych rozpraw i esejów, w których zajmuje się literaturą polską XX i XXI wieku ze stanowiska krytyki feministycznej. Autorka powieści: Bambino (2008), Ku słońcu (2010), Na krótko (2012), W powietrzu (2014) i Pięćdziesiątka (2015) oraz eseju autobiograficznego Umarł mi (2013) i zbiór felietonów Blogotony (2013).

Agnieszka Małgowska – reżyserka, teatrolożka, artaktywistka, archiwistka, 1/2 Damskiego Tandemu Twórczego, współtwórczyni  cyklu „O teatrze lesbijskim w Polsce”, „O’LESS Festiwalu”, Stowarzyszenia Sistrum – Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*, projektu „A kultura LGBTQ+ nie poczeka!”.

Joanna Mueller – poetka, eseistka, redaktorka, wielodzietna mama. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe, Zagniazdowniki/Gniazdowniki, Wylinki , intima thule  i Waruj (poemiks wraz z Joanną Łańcucką), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie i Powlekać rosnące, a także zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty  i bajkę Szkoła Czi-Tam w formie kamishibai . Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji. Mieszka w Warszawie, gdzie m.in. współtworzy seminarium o literaturze kobiet Wspólny Pokój.

Bianka Rolando – poetka, artystka sztuk wizualnych, wykładowczyni akademicka. Autorka książek: Rozmówki włoskie, Biała książka, Modrzewiowe korony, Podpłomyki, Mała książka o rysunku, Łęgi, Pascha, Stelle. Wspólpracuje z Galerią Foksal i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

 

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |