Potrzeba silna jak oddychanie? Kilka refleksji o pracy aktywistycznej kobiet nieheteronormatywnych

Tekst powstał z inicjatywy wagiń Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* – Mai Korzeniewskiej, Agnieszki Małgowskiej, Moniki Rak, Magdaleny Wielgołaskiej.

Swoimi przemyśleniami podzieliły się: Suzi Andreis, Aneta Bilnicka, Agnieszka Frankowska, Anna Łagowska, Agnieszka Małgowska, Magda Pocheć, Monika Rak, Karolina Skowron, Magdalena Wielgołaska, Anna Wojkiewicz.

 

Kobietom działającym aktywistycznie przyświeca – jak się wydaje – zasada: jak my tego nie zrobimy, to kto to zrobi? Zapewne to konsekwencja marginalizowania spraw kobiet przez spatriarchalizowane myślenie społeczne – wiemy o tym i często pracujemy za darmo, dla naszego i wspólnego dobra, dla innych kobiet i dla dzieci, osób świadomych, że oddolna działalność w imię jakiejś sprawy jest konieczna, a często i dla tych, którzy nie zdają sobie sprawy z potrzeby takich działań, choć z nich korzystają. Mamy misje i działamy. Nic dziwnego, że kobiety nieheteronormatywne są ważną częścią wszelkich organizacji, projektów i inicjatyw feministycznych, tęczowych, prodemokratycznych, ekologicznych, tych, których podstawą działania jest troska o świat. Dlatego praca aktywistyczna to istotna część herstorii, ale nie tylko.

W nieheteronormatywnej przestrzeni praca aktywistyczna to praca, która wymaga wielu kompetencji, zaangażowania i wytrwałości, często poświęcania wolnego czasu, łączenia zadań wolontariackich z innymi rodzajami pracy. Kobiety najczęściej wykonują tak zwaną czarną robotę, pracują ciężko, długo, nierzadko ponad siły i cicho… Są fundamentem wielu tęczowych organizacji i projektów, ale nie zawsze chcą pokazywać twarz. Pracują na rzecz wszystkich liter w akronimie LGBTQ+ w przekonaniu, że tak trzeba. Często wspólna sprawa wygrywa z własną, kobiecą, przy czym wspólna sprawa nie uznaje kobiecej za własną, jedynie za marginalną. Dlatego niebywale kusząca jest myśl: co by się stało, gdyby kobiety odmówiły pracy aktywistycznej?

Jak na razie nie odmawiają, działają. W większości. My, jako Sistrum, odmówiłyśmy pracy w cichym tle na rzecz tęczowej społeczności, postanowiłyśmy ten sam wysiłek poświęcić kulturze lesbijskiej* (gwiazdka oznacza wszelkie formy kobiecej nieheteronormatywności). Stworzyłyśmy stowarzyszenie, oparte na kobietach i poświęcone lesbijkom*. Mamy długoletnie doświadczenia w różnych zawodach, ale chciałyśmy szerzej przyjrzeć się pracy kobiet nieheteronormatywnych, ze szczególnym naciskiem na pracę aktywistyczną. Zapytałyśmy więc znajome nieheteronormatywne aktywistki, czym jest dla nich praca, czy aktywizm w ogóle nazywają pracą? Jak taką pracę wyceniają? Jakie widzą główne wyzwania?

Udało nam się namówić na wypowiedzi kobiety pomiędzy 30. a 50. rokiem życia, z których wszystkie mają staż aktywistyczny – mniejszy lub większy. Część z nich na pracę społeczną przeznacza swój czas wolny, po „normalnej pracy”, niektóre łączą aktywizm z biznesem, część jest zatrudniona w organizacjach pozarządowych, dla innych aktywizm to całe życie, a aktywistyczna praca projektowa nigdy się nie kończy, niezależnie od tego, czy jest opłacana, czy nie jest opłacana wcale.

 

Aktywizm a tożsamość kobiet niehetero

Jako aktorka teatru repertuarowego musiałam wpisywać się w pewien ściśle określony format. Być kobieca. Nosić obcasy, długie włosy, wiecznie się odchudzać, a i tak moje umiejętności były oceniane przez moją seksualność. W teatrze rządzili mężczyźni, dramaty w większości pisali mężczyźni. W teatrze starsze koleżanki mówiły młodszym: są dwa rodzaje ról – kurwa albo anioł. Z czasem przestałam do tego modelu pasować i moja fizyczność, widoczna lesbijskość*, bo zaczęłam wyglądać jak butch– przekreśliła mnie zawodowo. Nie było dla mnie miejsca w teatrze. To było bardzo bolesne doświadczenie – zwłaszcza, że blisko 15 lat żyłam z tego zawodu.

Zmieniło się to, kiedy z moją partnerką zaczęłyśmy tworzyć Damski Tandem Twórczy i swój własny teatr. Na nowo wróciłam. Ale ciągle tęsknię za częstszą teatralną robotą. Potem zajęłam się grafiką i filmem. To są rzeczy, w których mogę się twórczo wyżyć, ale też w których spotykam ludzi z podobnymi do moich doświadczeniami. [Monika Rak] 

Moja płeć i orientacja miała ogromny wpływ na rodzaj pracy, którą wykonywałam. Wśród osób z niepełnosprawnością czułam się całkowicie akceptowana, również ze względu na wygląd i swobodę wyrażania siebie, a bez względu na moją orientację. Osoby, z którymi współpracowałam, widziały mnie przez pryzmat tego, jaką osobą jestem, a nie przez pryzmat seksualności, między innymi dlatego też czułam się bezpiecznie i przez dwie dekady nie zmieniałam pracy, mimo że branża, w której pracowałam, była niskopłatna. Podobnie było z pracą aktywistyczną, kulturalną i rozrywkową na rzecz lesbijek*, choć tu zdarzało się, że byłam lepiej opłacana przez klub, dla którego organizowałam wydarzenia, ale i w tym przypadku gratyfikacja była dla mnie mniej ważna niż zwalczanie homofobii i podnoszenie samoświadomości społeczności LGBT+. Niestety brak zmian systemowych wyczerpał moje zaangażowanie, choć przez długi czas się nie poddawałam. [Agnieszka Frankowska]

Pośrednio i płeć, i orientacja miała wpływ na to, jakie wybiorę miejsce życia i tym samym miejsce pracy. Wybrałam duże miasto, bo wierzyłam, że tu będę czuła się swobodnie, ominie mnie dyskryminacja i będę mogła żyć na własnych warunkach. Częściowo Kraków spełnił moje oczekiwania. Współtworzyłam Strefę Wenus z Milo i zarówno płeć, niepełnosprawność, jak i orientacja seksualna miały wpływ na kształt i podejmowane działania w ramach Strefy – miejsce pracy same sobie stworzyłyśmy. Szukałyśmy przestrzeni dla nieheteronormatywnych kobiet, gdy jej nie znalazłyśmy, stworzyłyśmy ją. Myślę, że płeć i orientacja mają wpływ na moją sytuację zawodową. W wymiarze pozytywnym i negatywnym. Pozytywnym, bo w swoich działaniach mogę łączyć perspektywy płci, orientacji seksualnej i niepełnosprawności, a osobiste doświadczenia pomagają mi lepiej zrozumieć temat, jak w przypadku współtworzenia z ramienia Strefy Wenus z Milo „Alternatywnego raportu o sytuacji osób LGBT z niepełnosprawnościami w Polsce” w 2018 r. Negatywny, bo coming out wciąż nie jest mile widziany w moim środowisku zawodowym – poza Strefą Wenus z Milo nie doświadczam bezpośredniej dyskryminacji, ale to, co zauważam od jakiegoś czasu, to nierówny podział zadań i zakresu decyzyjności, niemający uzasadnienia merytorycznego. [Aneta Bilnicka]

Kobiecość, bycie biseksualną kobietą, czy też odczuwanie swojej płci w sposób niebinarny czy transgresywny – to wszystko jest bardzo podstępne. Pierwszy raz wybierasz zawód, będąc młodą i nieogarniętą osobą. Masz młodzieńczą depresję i myśli samobójcze. Każdy i każda może mieć młodzieńczą depresję, a Ty do tego jeszcze nie jesteś z neurotypowej rodziny. Niby to funkcjonujesz „normalnie”, w normie nastolatków (impreza za imprezą), w heteronormie (tu chłopak, tam chłopak, jak coś wyjdzie na opak, to się przemilczy), w cisnormie (ten młody „chłopiec” na zdjęciu to wcale nie żadna trans czy queer jazda, po prostu moda punkowa i unisex tak wyglądała w tych latach, zresztą tu obok zdjęcie z warkoczem dwa lata później, weź to połap…). W bólach, pod presją bliskich osób wybierasz kierunek studiów. Wcześniej każdy, który proponujesz, jest poddawany hejtowi. Aktorka, matematyczka, analityczka biznesowa, filozofka, charakteryzatorka filmowa, nauczycielka polskiego – wszystko ma same wady, wygląda to tak, jakby nie było dla Ciebie dobrej drogi. Wybierasz polonistykę, not bad dla osoby piszącej wiersze, chcącej zmieniać świat i pokazać nauczyciel(k)om, jak się powinno wykonywać ich pracę, i dostającej wypieków przy czytaniu opisu studiów reżyserskich w filmówce.
Wychowała cię samodzielna matka, wykonująca coraz lepiej płatny zawód prawniczy. Twój ojciec jest szowinistą i wyznawcą „Płci mózgu”, ale takim nowoczesnym. Nie masz pojęcia, czym właściwie jest konserwatywny światopogląd. W wieku 20 lat wychodzisz za mąż i rodzisz dziecko, i okazuje się, że konserwatywny światopogląd to Twoja nowa rodzina, której kody usiłujesz zdeszyfrować, niczym zagubiona w obcej cywilizacji. Studiując, dzielisz się z mężem obowiązkami opieki nad dzieckiem, ale prac domowych nie chce wykonywać nikt, narasta złość i frustracja. Po skończeniu studiów opieka nad dzieckiem i małżeństwo są punktem odniesienia każdej decyzji – czy o powrocie do miasta pochodzenia, czy o miejscu i formie mieszkania.
Jak to wpływa na wybór zawodu? Jeśli chodzi o orientację – jestem trudnym przypadkiem biograficznym, bo zaczęłam być uznawana za osobę niehetero, gdy zakończyłam związek małżeński z mężczyzną, a zaczęłam związek z kobietą. Nawet jeśli wcześniej czułam się w środku siebie bi albo queer, nie było to raczej widoczne, nie miałam też na to przestrzeni w moim życiu. Byłam bardzo zajęta i sfrustrowana, urodziłam dziecko w wieku 20 lat, studiowaliśmy, potem pracowaliśmy. Dobrze, że rodzice jedni i drudzy byli nieźle sytuowani, to materialnie pomogli. Ale w kwestii obciążenia pracą domową, obowiązkami, ograniczeniami mobilności, dyspozycyjności – moi rówieśnicy i rówieśnice startowali w ogóle z innego pułapu i ich rozwój zawodowy miał zupełnie inną dynamikę. I bardziej bycie matką wpływało na moje wybory zawodowe niż cokolwiek innego, z tego właśnie, rodzinnego powodu przeniosłam się z miasta akademickiego do miasta urodzenia. Tam było duże bezrobocie i mały wybór opcji. Pracowałam w mediach lokalnych, a potem wylądowałam w sfeminizowanych środowiskach urzędniczych. [Anna Łagowska]

Lesbijki* długo musiały walczyć na przykład o godne miejsce w ruchu feministycznym, o to, by nasz głos był tam słyszany. Myślę, że w każdym miejscu i w każdym rodzaju pracy aktywistycznej, niestety, bycie kobietą nieheteronormatywną wpływa na to, jak się jest odbieraną i jest widoczne niezależnie od pozostałych cech, jakie ma dana aktywistka. Odkąd pracuję ściśle w środowisku prozwierzęcym, mam duże poczucie luksusu pod tym względem. To wyjątkowa grupa ludzi w ogromnej części naprawdę wolna od wszelkich uprzedzeń i komfortem jest to, że moja tożsamość seksualna nie ma tu dla nikogo znaczenia. Nie jest też przypadkiem, że tak jak przede wszystkim kobiety działają dla zwierząt, tak jest wśród nich duża liczba kobiet nieheteronormatywnych. Bycie w grupie dyskryminowanej nieuchronnie powoduje większą wrażliwość na krzywdę w ogóle, i tę empatię można przekładać na piękne działania. [Karolina Skowron]

Dziś z perspektywy widzę, że coś, co w młodości wydawało się uniwersalnym wyborem, było uwarunkowane płciowo. Oczywiście poszłam – na szczęście – za swoimi zainteresowaniami teatralnymi – ale to, że nie realizowałam ich w przestrzeni mainstreamowej, było podyktowane niechęcią do rywalizacji z mężczyznami i instytucjonalnym systemem. Wynikało to z niepewności i niezgody na stawiane tam warunki. Szukałam innych rozwiązań w przeświadczeniu, że to trudna droga, może bezdroże, ale nie miałam wyjścia. Z czasem uświadomiłam sobie, że ta – w powszechnym mniemaniu – marginalna przestrzeń może być siłą. To teren kobiecy i wolnościowy, w końcu kobiety od zawsze tworzyły swoje sposoby pracy, alternatywne do hierarchicznych. To się potwierdziło, gdy zaczęłam tworzyć i działać na rzecz kultury lesbijskiej*. Potwierdziło się też, że w społeczności tęczowej dyskryminacja dotyczy płci. Z racji ukrytej mizoginii lesbijki* są w gorszej sytuacji niż geje.
Moją lesbijską* aktywność traktuję jako pracę szczególną, to chyba ekstrakt niszowości i wolontariackości. Praca archeologiczna, poszukująca, która nie pozwala zniknąć czemuś, co jest częścią herstorii. Jednocześnie prawie niewidzialna, a jeśli już, to postrzegana jako zbędna. Tymczasem daje niezależność, uczy samodyscypliny, rozwija kompetencje. Jej wielowymiarowość od sprzątania po menagerowanie, od tworzenia po zdobywanie funduszy, to niezła samoedukacja. Gdyby wykorzystać te umiejętności w innych branżach, byłoby się niezłą specjalistką. Problem stanowi niedofinansowanie. Gdyby l*kultura była dofinansowana, nabrałaby pewnie znaczenia i wtedy nazwana byłaby wreszcie pracą. Teraz może być nazwana desperackim zajęciem, hobby, z którego zawsze można zrezygnować, by zająć się konkretną robotą. Dla mnie nie ma konkretniejszej i bardziej pożytecznej pracy. [Agnieszka Małgowska]

 

Czy aktywizm to praca?

Kiedyś myślałam, że praca to jest to, za co mi płacą. Po wielu latach pracy – zaczęłam jeszcze w technikum od praktyk zawodowych w fabryce w wieku 17 lat, a kiedy miałam 18, dostałam pierwszy angaż do teatru i tak już poszło – dochodzę do wniosku, że często wykonywałam pracę tylko po to, żeby przetrwać za marne pieniądze, a to co ważne robiłam za darmo – ogromnym wysiłkiem. I kompletnie, przez te wszystkie lata, praca nie przekłada mi się na finanse. Często za głupoty dostaję pieniądze, a ważne rzeczy robię za darmo.
Czym jest dla mnie praca? Teraz myślę, że czasem poświęconym danej idei. Praca jest częścią mnie. Uwielbiam pracę twórczą. Robotę teatralną. Pracę w zespole. Nawet w najgłupszych pracach ważne jest dla mnie towarzystwo, z kim pracuję, czy są to ludzie otwarci, ciekawi, pasjonaci. Sama nie jestem pracoholiczką, raczej pasjonatką. Jeżeli coś mnie wkręci, nie liczę poświęconego czasu.
Praca na rzecz kultury lesbijskiej* to praca, która utrwala to, co jest, daje poczucie kontynuacji i perspektywę na przyszłość. Jest częścią mnie, bo sama również tworzę tę kulturę.
Ale też jest w 95% nieopłacana, co wywołuje frustracje. W wielu przypadkach te parę groszy przydałoby się na rozwinięcie skrzydeł, na pchnięcie czegoś do przodu, a tak ciągle nasz zasięg działań nie jest satysfakcjonujący. [Monika Rak]

Muszę powiedzieć, że nigdy nie utożsamiałam się z określeniem „aktywistka”, zawsze podchodziłam do tego pojęcia z pewną nieśmiałością. Nie myślę o sobie i nie mówię o sobie w ten sposób. Wolę raczej mówić, że pracuję w obszarze zmiany społecznej. Tak jest właściwie od czasu studiów. Na 3. roku podjęłam staż w Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny i od tamtej pory byłam już związana z trzecim sektorem. Zajmowałam się feminizmem, równością i sprawiedliwością społeczną. Nigdy nie interesowała mnie komercyjna praca – zawsze w swoim życiu zawodowym potrzebowałam poczucia głębokiego sensu swojego działania. Potrzebuję też spójności pomiędzy moimi wartościami a tym, co robię. Trudno byłoby mi wykonywać pracę, z którą się w żaden sposób nie utożsamiam. Nie mam dystansu do swojej pracy – jestem z nią tożsamościowo, egzystencjalnie i emocjonalnie związana. To daje mi poczucie autentyczności, sensu i satysfakcji. [Magda Pocheć]

Praca odegrała bardzo ważną rolę w moim życiu. Najważniejszym efektem każdej pracy, jaką wykonuję, jest nie tyle wymiar materialny, ale pozytywne zmiany, które we mnie wywołuje – doskonalenie, rozwój umiejętności społecznych, spełnienie. Oczywiście pieniądze odgrywają bardzo ważną rolę, dają mi niezależność, poczucie bezpieczeństwa, możliwość finansowania zabiegów, które wpływają na moją ogólną (pozytywną) kondycję psychofizyczną czy pozwalają mi podróżować. Nie do końca wierzę w work-life balance. Nie wierzę w to, że coś robię do 16:00, a potem zaczyna się prawdziwe życie. Prawdziwe życie trwa cały czas, a praca nie zawsze jest opłacana, zatem raczej powiedziałabym o rozdysponowaniu czasu i energii pomiędzy zajęcia z kategorii „praca zarobkowa” a zajęcia z kategorii „czas wolny” czy „praca społeczna”, które zresztą się przenikają i ostatecznie trudno mi je uchwycić w sztywnych ramach. W czasie „wolnym” angażuję się w działania na rzecz kobiet, zwłaszcza z niepełnosprawnościami, jeśli do tego dodać aktywności z obszaru przeciwdziałania przemocy lub na rzecz osób LGBT+, to byłby kolejny etat. Jednak ta praca już nie jest opłacana, robię to z poczucia misji, ale przede wszystkim z potrzeby. Wolność i demokracja w Polsce są zagrożone i ja widzę potrzebę aktywizmu i zaangażowania, i to właśnie staram się robić.
Od 2014 roku aż do maja 2019 byłam związana ze Stowarzyszeniem Strefa Wenus z Milo, które współzakładałam. Strefa działała na rzecz kobiet z niepełnosprawnościami. Misją, jaka nam przyświecała, było działanie według zasady „Nic o Nas bez Nas” oraz włączanie kobiet i dziewcząt z niepełnosprawnościami w proces podejmowania decyzji i ich uczestnictwa we wszystkich dziedzinach życia. Przez kilka lat reprezentowałam organizację, ale też środowisko OzN, na przykład podczas konsultacji dotyczących raportu alternatywnego z wdrażania Konwencji o prawach osób z niepełnosprawnościami (OzN) w Polsce czy podczas konferencji i paneli dyskusyjnych poświęconych tematyce praw OzN. W tamtym okresie pracowałam w organizacjach, które swoje działania koncentrowały wokół OzN, więc praca zarobkowa, społeczna i ta wykonywana w czasie wolnym była tożsama, różniły je tylko poziomy wsparcia. Trudno powiedzieć, czy to była praca, misja czy pasja? Myślę, że wszystko po trochu. [Aneta Bilnicka]

Praca jest jedną z najważniejszych wartości w moim życiu. Mogę to potraktować jako element myślenia pozytywistycznego, etosu protestanckiego lub pracoholizmu. Pewnie dlatego, że jestem zadaniowczynią. Myślę, że dlatego nie grozi mi wypalenie. To, co może mnie powstrzymać, to niedyspozycja ciała.
Praca wydaje mi się też formą relacji, w której poznaje się człowieka najlepiej. Wspólne działanie pozwala zbudować pogłębiony, „przetestowany” związek. Dlatego mój stosunek do człowieka w dużym stopniu określa jego stosunek do pracy, bez względu na to, jaka ona jest.
Obserwuję, że w społecznościach offowych, w kobiecych buduje się aktywność na relacji towarzyskiej i tak zwanym koleżankowaniu. To alternatywa dla sformalizowanego, hierarchicznego, nierównościowego systemu pracy. Jednak moje doświadczenie podpowiada, że relacje towarzyskie nie gwarantują dobrej pracy, której celem jest wykonanie zadania, zwłaszcza długotrwałego. Za wiele zależy od charakteru relacji, jej temperatury i dynamiki. Stąd wiele projektów w społeczności kobiet nieheteronormatywnych znika, gdy znika relacja.
Praca w aktywizmie nie do końca podlega zasadom, nie zawsze bowiem związana jest NGO’sami i oficjalnie działającymi organizacjami czy projektami. Czasem jest wynikiem oddolnej inicjatywy, opartej na spontaniczności. Taka nieformalna działalność odbywa się bez żadnej prawnej podstawy, nawet bez ustalenia najprostszych zasad. Po prostu się dzieje. Wszystko jest niepewne. Ludzie się deklarują, często w wyniku impulsu, a potem odpadają z tysiąca ważnych powodów, które trudno kwestionować, ale obciążają te osoby, które sumiennie podejmują zobowiązanie.Bez pieniędzy i często żadnych rekompensat emocjonalnych, egodolarów –to zadanie dla niektórych heroiczne. Ale ma ten sam ciężar, co praca opłacana, wymaga kompetencji, czasu,dokończenia.  [Agnieszka Małgowska]

Do tej pory w moim życiu pracą było to, co pozwala mi się utrzymać i mieć wolny czas na realizację rzeczy, na których zależy mi bardziej niż na pracy. Z drugiej strony jest moja praca aktywistyczna, którą robię za free, ale nie nazywam tego pracą, bo jakoś do tego jeszcze nie dojrzałam, nie mogę się do takiego myślenia przyzwyczaić. Wydarzenia, które organizuję, teksty, które piszę, zdjęcia, które robię, organizacja, którą prowadzę… wszystko zajmuje bardzo dużo czasu i jestem świadoma, że to robię. Praca zarobkowa zajmuje mi 8 godzin, trochę więcej z dojazdami, 4 razy w tygodniu. Praca społeczna zajmuje mi prawie tyle samo – choć trudno dokładnie powiedzieć, nigdy tego nie policzyłam, ile realnie pracy wykonuję, ale na pewno dużo. Praca w restauracji to większy wysiłek fizyczny niż praca społeczna, ale mniejszy wysiłek emocjonalny. Na początku kosztowało mnie to dużo, bo wszystko było nowe, to było rok temu. Każda nowa praca na początku była bardzo wyczerpująca emocjonalnie, a potem już nie. A praca społeczna kosztuje mnie ogromnie dużo na poziomie emocji i dlatego, że jest to działalność, z którą się utożsamiam, więc mam zero dystansu. Pracowałam długo w korporacji dla pieniędzy, nie dla satysfakcji, teraz pracuję w restauracji w lokalu Vegan Bistro. Pracuję dla pieniędzy i dla satysfakcji, i dla dobra innych, bo ta praca wspiera różne grupy. Dzięki tej pracy jestem częścią bytu, który wspiera inne organizacje i grupy. To jest fajne. Moja obecna praca zarobkowa spełnia wszystkie te trzy przesłanki. [Suzi Andreis]

Mam to szczęście, że mogę połączyć swój aktywizm z biznesem. Prowadzę firmę, w której promuję najważniejsze dla mnie kwestie. Mam poczucie i otrzymuję informacje zwrotne, że realnie pomagam, że robię coś bardzo ważnego dla świata i robię to według ważnych wartości.
Praca to dla mnie zajęcie, które przynosi pieniądze, ale też jest moją pasją, poświęcam jej większość mojego życia. Zajmuje mi od 6 do 14 godzin dziennie, często również pracuję w weekendy. Kocham swoją pracę i misję, ale nie oznacza to, że nie kosztuje mnie sporo, zwłaszcza stresu. Jeśli nie mogę połączyć satysfakcji, pracy dla innych i zarobkowania, to bardzo szybko się wypalam. Zapłatą za mój wysiłek niekoniecznie zawsze są pieniądze, ale w biznesie, gdy nie ma pieniędzy, oznacza to, że coś nie działa. Zdaję sobie sprawę, że teraz, kiedy tak zapieprzam, to jest to szczególny moment w życiu. Chcę przejść na wcześniejszą emeryturę. Postawić firmę na dobrych fundamentach, założyć pasywne dochody i potem pracować nie dla pieniędzy. Zrobić wtedy coś, co nie będzie determinowane zarobkami. [Anna Wojkiewicz]

Praca to całe moje życie. Praca to misja. Praca to oddanie. To, co robię, to praca na rzecz osób wykluczonych i bardziej jest ona dla mnie walką niż „zwykłą pracą” od – do. Tak określona przeze mnie praca nigdy się nie kończy. W pracę angażuję się całą sobą, co jest niebezpieczne, bo można się wypalić i tak właśnie stało się ze mną, po 21 latach pracy straciłam zapał, czuję się wycieńczona fizycznie, psychicznie i jestem również w kryzysie finansowym. Straciłam poczucie sensowności moich działań i wysiłków, myślę, że w dużej mierze związane jest to z niedocenianiem mojej pracy finansowo, do czego sama się przyczyniłam, nie dbając o równowagę pomiędzy misją a wynagrodzeniem – zawsze miałam problem z wyceną swojej pracy. Większą gratyfikacją była dla mnie wdzięczność innych, akceptacja i poczucie przydatności. To dawało mi ogromną satysfakcję i poczucie wartości – praca na rzecz innych zwiększała moją samoocenę. Pracowałam przede wszystkim, by dokonać zmiany społecznej, by przełamywać złe stereotypy – czyli strach przed tym, co obce, co inne.
Mam jeszcze refleksję, że moja praca była, jak praca kobiety na rzecz rodziny – do utraty tchu, niskopłatna albo wcale. Po czym nastąpiło odstawienie chorej, psychicznie upadłej na boczny tor – ona już miała swoje 5 minut. Widzę to, niestety, dość patologicznie. [Agnieszka Frankowska]

Urodziłam się z wbudowanym imperatywem aktywistycznym. Towarzyszy mi, odkąd pamiętam. Ten imperatyw jest ze mną bardzo spójny i bardzo często nie daje mi żyć spokojnie. Zawsze wskazuje jakieś działanie, które powinno być wykonane dla dobra wspólnego. Kiedy stawiam opór, odczuwam to fizycznie. Chce mi się wymiotować. To uczucie nie ustanie, dopóki nie wejdę w działanie, które rozwiąże jakąś sprawę. Mogę z tym walczyć, czasem mogę się nie zgodzić, ale wtedy będę czuła, że nie zachowałam się fair. Z imperatywem aktywistycznym da się zaprzyjaźnić, dopiero ostatnio zaczynam mu też tłumaczyć, że nie muszę robić wszystkiego tego, co wydaje mi się, że powinnam, że są też inni ludzie, że czasem chcę odpocząć i zadbać o siebie. Poza tym to jest zawsze działanie związane z przekraczaniem siebie, swojego komfortu, czasami bezpieczeństwa, wystawianie się, ale zazwyczaj w ostatecznym rozliczeniu towarzyszy tym działaniom satysfakcja, której skala jest nie do opisania. Satysfakcja rozlewająca się po całym ciele. Takie poczucie, że stało się coś dobrego i mogłam w tym uczestniczyć i czegoś się nauczyć o sobie, o innych. Aktywizm pozwala na nieustanny rozwój i mierzenie się ze światem i ze sobą. [Magda Wielgołaska]

 

Misją nie da się najeść 

Nie mogę się też nie odnieść do kwestii ekonomicznych. Praca aktywistyczna często jest nieodpłatna, a jeśli dostajemy za nią wynagrodzenie, to przeważnie jest ono niewystarczające na zaspokojenie wszystkich ważnych potrzeb. Brak finansowego poczucia bezpieczeństwa bardzo odbija się na naszym dobrostanie. I tu dotykamy znacznie większego problemu, jakim jest finansowanie działań feministycznych i równościowych w Polsce. Nie ma stałych, wystarczających i przyjaznych pieniędzy na takie działania. To wpływa niekorzystnie na kondycję nas wszystkich. [Magda Pocheć]

Od początku mojego dorosłego życia nie skupiałam się na pieniądzach. Nie pieniądze decydowały o moich wyborach zawodowych. Wybrałam teatr, w którym się nie zarabia dużo, potem skupiłam się na teatrze offowym, niezależnym, gdzie nie ma kasy, a wybór aktywizmu na rzecz kultury lesbijskiej* właściwie wyeliminował możliwość zarobku. Pewnie dlatego nie wiem, co znaczy do końca dobre opłacanie. Po pierwsze dlatego, że żyjemy w świecie, gdzie niektóre zarobki szybują niebotycznie w górę, a inne są „głodowe”. I jakoś dziwnie, że nisko opłacane są te z „misją”, czyli kobiece, a wysoko wymagające specjalistycznych umiejętności, jak na przykład branża finansowa, czyli męskie. Po drugie naprawdę niełatwe jest przeliczenie pracy aktywistycznej na finanse. Praca na rzecz kultury lesbijskiej* wydaje mi się bezcenna. Wymaga wytrwałości, oddania, wielu umiejętności i psychicznej odporności. Uważam, że jest szczególnie wartościowa, ale nie ma dla niej odpowiedniej taryfy. Pewnie dlatego jestem opłacana skromnie albo wcale,a lesbijskie* projekty kulturalne rzadko dostają granty. Podobno dotyczą wąskiej grupy zainteresowanych, więc nie warto dać na to pieniędzy. Poza tym zdeterminowane lesbijki* i tak to zrobią za darmo. Ponadto lesbijskość* i kultura nie za dobrze „się sprzedają”, a wybór dokonywany jest według klucza kapitalistycznego – tego, co da większy efekt. Efekt, zwłaszcza szybki, to magiczne słowo, tymczasem praca aktywistyczna rzadko daje efekt natychmiastowy i spektakularny. Trzeba czasem bardzo dużo czasu, żeby było widać rezultat, ale i tak nie ma pewności, jaki ten rezultat będzie. Wsparcie najbardziej jest potrzebne, kiedy projekt wymaga działania długotrwałego i brakuje na niego funduszy. Najtrudniej przetrwać, jeśli nie ma pieniędzy. Niestety, nawet przy zminimalizowaniu potrzeb i największym poczuciu misji nie można żyć bez pieniędzy. [Agnieszka Małgowska]

Dla mnie ideałem byłby dochód podstawowy, który zapewniłby mi ubezpieczenie i pieniądze na rachunki, wyżywienie i transport publiczny. A ja wtedy mogłabym bez codziennego lęku robić to, co robię od lat. Ale tego raczej się nie doczekam.
Dobre opłacanie to dla mnie uczciwa wymiana pomiędzy czasem i umiejętnościami, jakie daję, a ekwiwalentem pieniężnym za nie. A to często zależy ode mnie – od tego, jak wyceniam na przykład film, który zrobię. Ile kosztuje godzina mojego czasu i użyty do niego sprzęt, na który wcześniej musiałam wziąć kredyt. Przestałam już bać się mówić, ile chcę za to pieniędzy. Oczywiście zawsze jest ryzyko, że ktoś inny zaproponuje mniejszą stawkę. Trudno. Nie zarobię. W tym czasie zrobię coś w przestrzeniach artystyczno-aktywistycznych. Na szczęście z partnerką wyznajemy podobny system wartości, wiele razy nie miałyśmy pieniędzy na życie, a robiłyśmy to, co robimy. Ale jestem już tym bardzo zmęczona. Luksusem jest dostawanie pieniędzy za to, co jest dla mnie ważne. Ostatnio zdarza mi się to coraz częściej, więc jest nadzieja. Nie tylko pieniądze są dla mnie zapłatą za moją pracę. To też towarzystwo, to wymiana energetyczna między ludźmi robiącymi coś ważnego społecznie, kulturalnie. Poczucie wspólnoty. Zadowolenie, że nasze działania czemuś służą. Są wsparciem dla innych. [Monika Rak]

Ponieważ cały czas się rozwijam i nabywam nowe umiejętności, mam też spore doświadczenie zawodowe w obszarze rzecznictwa praw kobiet, rekrutacji, prowadzenia szkoleń, uważam, że jestem niewystarczająco dobrze opłacana. Nie wiem, czy mężczyźni na tym samym stanowisku zarabiają tyle samo czy więcej, nie mogę tego zweryfikować. Jeśli chodzi o pozostałą pracę, nazywam ją społeczną, ponieważ nie otrzymuję za nią wynagrodzenia – prowadzenie przez kilka lat organizacji pozarządowej i realizacja jej celów, przygotowanie i przedstawienie spektaklu tanecznego w 2015 roku, organizacja spotkań wokół Konwencji, prowadzenie bloga edukacyjnego. W Strefie Wenus z Milo zapłatą była też satysfakcja i poczucie sprawstwa. Swoją pracę zawodową wyceniam o 20% więcej niż otrzymuję do tej pory. Pracę „społeczną” wyceniam przynajmniej na 500+ (to raczej symboliczna kwota, nawiązująca do programu wsparcia rodzin). Tak jak wspominałam, podejmuję się zadań, które służą zmianie postrzegania OzN/osób starszych lub odpowiadają na ich potrzeby (wsparcie bezpośrednie). Strefa Wenus z Milo jest jedyną mi znaną organizacją, która powstała z inicjatywy i na rzecz kobiet z niepełnosprawnościami i działała w oparciu o społeczny model niepełnosprawności oraz zapisy Konwencji o prawach OzN. Przykłady moich działań zawodowych i tych w wolnym czasie to: wsparcie samorządów i organizacji we wdrażaniu postanowień Konwencji ONZ o prawach osób z niepełnosprawnościami, w efekcie daje to wsparcie seniorom w zakładaniu gminnych rad seniorów (ciało o charakterze doradczym), co przekłada się na upełnomocnienie i angażowanie się, szczególnie kobiet, w sprawy gminy, które dotyczą bezpośrednio seniorów; wsparcie PES (Podmiotów Ekonomii Społecznej) w rozwoju, profesjonalizacji i ekonomizacji, co przekłada się na sprawniejsze funkcjonowanie i wypełnianie celów statutowych tych organizacji.
Jedno z moich ostatnich autorskich działań to prowadzenie bloga edukacyjnego o szczęściu i dostępności w miejscu pracy, o tym, jak je rozpoznawać i jak radzić sobie z barierami w jego osiągnięciu (www.happinessmanager.online). Wartość społeczna tego projektu to przede wszystkim upowszechnianie modelu dostępności usług, wydarzeń i pracy dla potrzeb OzN, zmiana postrzegania OzN, udostępnianie turystyki dla OzN i wreszcie tworzenie szczęśliwych miejsc pracy. [Aneta Bilnicka]

Zapłata to nie tylko pieniądze. Nawet w mojej zawodowej pracy mam – poza kasą – możliwość poznania ciekawej branży (szkolnictwo wyższe), sprawdzenia się na nowym stanowisku i nauki od osób, z którymi współpracuję.
Mam też wewnętrzny drive, satysfakcję z osiągnięć, tych docenianych, a czasem tych znanych tylko mnie. Branża społeczna „płaci” na przykład dostępem do szkoleń, do baz kontaktów, ale czasem też całkiem wymiernie, choć barterowo: jestem zaangażowana w imprezę, na której dostaję za pracę karnet i tak zwane „przywileje”. Albo robię coś dla organizacji i mam dostęp do jej lokalu lub kanałów promocyjnych itp.
Pracowałam też w kulturze dla samorządu, wtedy normalnie mi płacili za te potrzebne im (samorządowi) rzeczy, ale łączyło się to też z możliwością robienia czegoś innego i fajnego, lepszą marką osobistą, większą ekspozycją społeczną, co było przydatne.
Teraz chcę robić więcej kultury, ale już po swojemu (drag king), więc zaczynam od trybu non-profit/barter.
A w domu, to wiadomo, pracuje się dla relacji z najbliższymi i dla dobra związanego z tymi relacjami. Bo jak nie będzie dobrze mojej córce czy mojej partnerce, to mnie też nie będzie dobrze. Właściwie to bardzo nie lubię pracować bez „wartości dodanej”, jakiegoś większego sensu i zmiany społecznej, jaka miała by być wypracowana dzięki mojej pracy.
Aktualnie pracuję dla uczelni prywatnej i jednym z moich celów jest popularyzacja nauki. Znając misję uczelni, profil naukowy i podejście do wiedzy, jestem z tego wręcz dumna. Również jako osoba pracująca w PR małego miasta postrzegam swoją pracę jako wartościową, bo chodzi o komunikację społeczną w skali mikro, o wspieranie inicjatyw oddolnych i masę ważnych rzeczy. Wszystkie inne moje zajęcia mają wartość społeczną per se, bo to są cholernie pożyteczne i potrzebne dziedziny, polityka, kultura – wszyscy boimy się, że będzie coraz gorzej, no przecież samo się nie zrobi. [Anna Łagowska]

Kiedy ktoś zapyta mnie, kim jestem, pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, to taka, że jestem aktywistką. Lesbijską* aktywistką, dopiero później feministyczną. Jakiś czas temu starałam się zerwać z aktywizmem ze względu na wypalenie, ale szybko zorientowałam się, że to jest tak duża część mnie, że jeśli z tym zerwę, to zniknę i będę musiała budować tożsamość na nowo. Zobaczyłam też, że lubię ten ważny kawałek siebie. W związku z tym teraz przyglądam się aktywizmowi swojemu i innych kobiet, szukam złotego środka – aktywizm to dla mnie bardzo ciężka praca. Często nie mam w sobie zgody na to, że za mój czas, wkład i energię nie dostaję wynagrodzenia. To niekoniecznie muszą być pieniądze. Samo zauważenie wkładu to już coś. Coś, co pozwala pozbyć się nawracających myśli: Po co ja to właściwie robię? Czy jest sens? Ludzie biorą, zjadają i wyrzucają, nie zauważają pracy, która za czymś stoi, a to przecież mój wysiłek, cenny czas mojego życia. Czy warto? Potrzebuję czuć, że to, co robię, ma sens, również dla mnie samej. Oddaję swój wolny czas. Dlaczego miałabym nie chcieć dostać czegoś w zamian? Jeśli to egoizm, to już jakiś czas temu dojrzałam do tego, że tak jest zdrowo i że tak trzeba. Wymieniajmy się, doceniajmy. [Magda Wielgołaska]

 

Po co ja to robię? 

Efektywność. Gdy widzę bezpośredni efekt swoich działań, to jest satysfakcja najbardziej namacalna. Jedną z głównych inicjatyw mojej Fundacji Alberta Schweitzera jest przekonywanie wielkich firm i korporacji branży spożywczej do rezygnacji z jaj z chowu klatkowego, w którym kury są całe życie stłoczone na przestrzeni niewiele większej od kartki A4, bez możliwości rozciągnięcia skrzydeł, zobaczenia trawy czy słońca, wycieńczone i umęczone chorobami. Gdy firma za firmą składa deklarację odejścia od takich jaj, to wiem, że wpływa to na życie milionów zwierząt, które nie będą już tak cierpieć. To wspaniałe poczucie, że praca, którą włożyłam (wraz z moim zespołem) w doskonalenie sztuki negocjacji i innych niezbędnych umiejętności ma tak bezpośrednie przełożenie na tak wiele żyć. Większość z tego, co robię, to jednak praca długofalowa, a pełnych efektów pewnie za własnego życia nie zobaczę, będą też one wynikiem pracy bardzo wielu osób z całego świata. Czasami trzeba długo czekać na wybuch pewnych trendów, na które się pracuje latami. Obecnie obserwujemy radykalny wzrost weganizmu (a dokładniej – popularności opcji roślinnych wśród osób, które weganami nie są) i troski o dobrostan zwierząt. Praca aktywistyczna daje mi przede wszystkim poczucie sprawczości. Widząc tyle cierpienia wokół siebie można zrobić tylko trzy rzeczy – zobojętnieć w ramach mechanizmu obronnego (ale wtedy nic się nie zmieni), płakać nad światem lub spróbować go zmienić. Zawsze czułam, że ta ostatnia opcja jest jedyną możliwą dla mnie. To daje bardzo duże poczucie sensu, czy nawet misji. Mam też poczucie – górnolotnie mówiąc – moralnego obowiązku. Miałam to szczęście otrzymać od losu możliwość dobrego wykształcenia czy pewnych zdolności i chcę to oddać światu, wykorzystać wszystko, co potrafię i czego się nauczyłam, dla zwierząt, dla kobiet, dla osób LGBTQIA. Pracuję przede wszystkim dla zwierząt, bo akurat ta sprawa jest dla mnie najważniejsza. Istotne jest jednak także to, by nie zamykać się w jednym temacie i tam, gdzie to tylko możliwe, łączyć ruchy społeczne i środowiska. Dlatego przekonuję feministki, że nie tylko w ramach solidarności ponadgatunkowej, ale także w ich własnym interesie jest walka o poprawę dobrostanu zwierząt (to samo tyczy się osób LGBTQIA). Jednocześnie staram się wnosić więcej feminizmu w środowisko prozwierzęce. Dotyczy to zarówno promowania i faktycznego praktykowania siostrzeństwa w ramach ruchu, ale i tworzenia takiej kultury własnej organizacji, w której kobiety (w tym kobiety nieheteronormatywne) mogą czuć się bezpiecznie, być sobą i rozwinąć skrzydła. Drugą rzeczą, która mi przynosi największą satysfakcję, jest fakt, że po latach wolontaryjnego aktywizmu – wciskanego między pracę a inne obowiązki – doszłam do momentu, gdy mogę wreszcie pracować dla zwierząt zawodowo. To powoduje właśnie większą efektywność, bo teraz mam dla nich cały dzień pracy (i oczywiście nie tylko) wraz z narzędziami (budżet/instrumenty wspomagające pracę), których nie ma w aktywizmie z doskoku. [Karolina Skowron]

W mojej pracy najbardziej cieszą mnie i poruszają te momenty, kiedy doświadczam, że moje działania pozytywnie wpływają na konkretne osoby. Dzięki konkursom i pieniądzom Funduszu Feministycznego powstało wiele niesamowitych inicjatyw, które miały i mają ogromne znaczenie dla biorących w nich udział osób, kobiet i dziewczyn. Pieniądze, które możemy zaproponować, relatywnie nie są ogromnymi kwotami (kilka tysięcy złotych), jednak ich wpływ na rzeczywistość jest nie do przeceniania. Dzięki pieniądzom Funduszu, między innymi:
• blisko 80 kobiet ze wsi Sułkowice miało możliwość porozmawiania, w nieformalnej atmosferze, z ginekolożką podczas dwóch spotkań w miejscowej świetlicy;
• grupa dziewczynek wzięła udział w obozie leśnym w Puszczy Białowieskiej, podczas którego budowały szałasy, paliły ogniska, rąbały drewno i poznawały dziką przyrodę;
• lokatorki czynszówek nagłaśniały problem braku centralnego ogrzewania w mieszkaniach socjalnych w Warszawie;
• osadzone w Zakładzie Karnym w Krzywańcu wraz z Kolektywem Kobietostan wystawiły spektakl Maria K. o życiu Marii Komornickiej/Piotra Własta;
• kilkadziesiąt uczennic szkół podstawowych w Lublinie zmierzyło się w międzyszkolnym turnieju piłki nożnej;
• kobiety z niepełnosprawnościami z Poznania zorganizowały dla siebie warsztaty jogi, medytacji oraz nurkowania.

Równie istotne są też więzi, które powstały dzięki Funduszowi między feministycznymi inicjatywami z różnych miejsc w Polsce, które zwykle nie mają możliwości się poznać i spotkać. Fundusz to nie jest jakiś abstrakcyjny byt, to społeczność wspaniałych osób o progresywnych poglądach i wspólnych wartościach. Bycie częścią tej wspólnoty daje mi ogromnie dużo radości, siły, dumy i satysfakcji. [Magda Pocheć]

 

Jak przetrwać w roli niehetero aktywistki?

W takiej wolontarystycznej pracy najważniejsze jest dotrzymywanie zobowiązań, gdyż nie ma żadnych zabezpieczeń. Warto zawierać umowy, które nazywamy womeńskimi i które mogą być próbą takiego zabezpieczenia. Umowa to spis zasad, według których ma przebiegać projekt. Podstawą jest uczciwość, dlatego taka umowa nie zawsze się sprawdza do końca, czasem okazuje się, że osoby nie dotrzymują ustaleń przez siebie wynegocjowanych – świadczy to o osobie i na to nie mamy wpływu. Warto jednak próbować, bo zasady, przynajmniej w części, chronią pracę przed widzimisię nieuczciwych partnerek/uczestniczek projektu. Gdy pracujesz z tradycyjnie podpisaną umową, zawsze w jakiś sposób – choć nie łudźmy się, że zawsze skutecznie – istnieje forma obrony prawnej. Sąd. W pracy wolontariackiej trzeba liczyć na dobrą wolę, z którą bywa różnie.
Prowadząc długotrwałe projekty, nie mogę być ciągle w roli petentki, potrzebuję partnerek, na których mogę polegać, nie mogę nieustannie zastanawiać się, czy dana osoba odejdzie czy nie. Koszt psychiczny takiej pracy jest duży i gdy dochodzi taki podstawowy lęk, to trzeba mieć skórę słonicy, by przetrwać. A po to uciekamy z pracy hierarchicznej, z systemu folwarcznego, by nie musieć działać ze zgiętym karkiem.
W Polsce jednak nadal dominuje folwarczna mentalność w pracy, pod pejczem się buntujemy werbalnie, obmawiamy lidera_kę, szefa_ową, ale uginamy się. Niestety, taka metoda jest przenoszona do działań aktywistycznych, robią to też dziewczyny, które były ofiarami takich praktyk i nieświadomie je powielają. Na przykład pieniądze usprawiedliwiają każde zachowanie przełożonej_ego. Zdarzyło mi się też od uczestniczki projektu usłyszeć, że nie będzie znosiła konfliktów i dyscypliny, bo nikt jej za to nie zapłacił. Do dziś to mnie szokuje. [Agnieszka Małgowska]

To, co wysuwa się na pierwszy plan i o czym na szczęście coraz więcej rozmawiamy, również dzięki takim inicjatywom jak RegenerAkcja, to problem naszej kultury/stylów pracy i angażowania się. Często nasz aktywizm opiera się i przeradza w autowyzysk, co nieuchronnie prowadzi nas do wypalenia. Przestaje z czasem być zrównoważony, pracujemy ponad siły, brakuje nam czasu na regenerację, wypoczynek i bliskie relacje. Mamy też deficyty w obszarze wspólnej troski o siebie nawzajem. Wymagamy od siebie i innych zbyt wiele, stawiamy sobie nadmiernie ambitne cele. Pracujemy w nierealistycznych harmonogramach i budżetach. Wynika to między innymi z tego, że zinternalizowałyśmy kapitalistyczną normę nadefektywności. Często w naszych codziennych praktykach to ona właśnie bierze górę, a nie troska o dobrostan swój i koleżanek. Same zaczynamy odtwarzać działanie systemu, który tak bardzo przecież nie odpowiada naszym potrzebom i wartościom. Głęboka i trwała zmiana społeczna wymaga zmiany paradygmatu, w którym działamy, transformacji naszego własnego aktywizmu. We wszechobecnej i wszechprzenikającej retoryce kapitalizmu odpoczynek i odpuszczenie stają się radykalnym gestem oporu. I to jest właśnie prawdziwa rewolucja! Coraz częściej dostrzegamy problem w sposobie naszej pracy i angażowania się i otwarcie o tym rozmawiamy. To bardzo ważny pierwszy krok do zmiany. Trwałej zmiany nie osiągniemy, działając wyłącznie w pojedynkę. Tu nie chodzi bowiem tylko o nasze osobiste podejście do pracy i aktywizmu, choć niewątpliwie takie indywidualne praktyki dbania o siebie i stawiania granic są bardzo istotne. Zmiany muszą jednak zajść na poziomie całych społeczności. Rozmawiajmy o tym więcej z koleżankami i współpracownicami. Wspierajmy się w tym, wspólnie przełamując utarte schematy, dodawajmy sobie w tym odwagi, dając więcej przyzwolenia na wzajemną troskę o siebie kosztem pseudo-efektywności.
Nie da się przy tym abstrahować od kontekstu politycznego i społecznego, w którym jesteśmy i który jest po prostu koszmarnie przytłaczający. Potrzeba bycia razem, potrzeba dbania o siebie i wzajemnego wsparcia staje się jeszcze bardziej paląca. [Magda Pocheć]

Choć potrzebne są przede wszystkim rozwiązania prawne, to warto pamiętać też o tym, że poza poziomem indywidualnym możemy tworzyć takie miejsca pracy, gdzie szacunek i akceptacja są podstawą. Jestem dumna z tego, że w naszej fundacji dokładnie połowa składu to kobiety nieheteronormatywne, które mogą właśnie czuć się z tym „przezroczyste” i być sobą bez obaw, zapraszać swoje partnerki życiowe na wspólne wyjścia fundacyjne, mówić o sobie otwarcie z takim samym komfortem, jak i heteroseksualne koleżanki. Jednocześnie cały zespół silnie wspiera społeczność LGBTQIA teraz, gdy jest tak mocno dotknięta przemocą. Staram się na wszystkie dostępne sposoby wspierać kobiety nieheteronormatywne w naszej organizacji – od momentu rekrutacji, przez codzienną pracę, po popieranie szczególnych potrzeb wynikających z dyskryminacji, jaka jest w Polsce. [Karolina Skowron]

 

Refleksja na temat pracy bywa refleksją na temat całego życia. Możemy zobaczyć, jak stosunek do pracy, kobiece doświadczenia życiowe, świadomość feministyczna, odpowiedzialność za innych, także poczucie niesprawiedliwości sprawiają, że kobiety nieheteronormatywne oddają się aktywizmowi.

Nie ma pewności, czy zawsze popycha na tę drogę dobra intencja, czy kobiety – bez względu na orientację i pochodzenie – nie mogą wydostać się z narzucanych społecznie ról opiekuńczych, które prowadzą do tego, że muszą zadbać o wszystkich i wszystko, i w efekcie często nie mają już sił, aby zadbać o siebie same. Być może kluczową sprawą dla aktywistycznej pracy kobiet nieheteronormatywnych jest jednak płeć. Ciężka, nieopłacana lub niskopłatna, wyczerpująca praca na rzecz społeczeństwa. Dlatego warto powtórzyć fragment wypowiedzi Agnieszki Frankowskiej: „[…] moja praca była, jak praca kobiety na rzecz rodziny – do utraty tchu, niskopłatna albo wcale. Po czym nastąpiło odstawienie chorej, psychicznie upadłej na boczny tor […]. Widzę to, niestety, dość patologicznie.”

Intencja ratowania świata może kryć bardzo różne motywacje, które ujawniają się w procesie pracy. Stąd też dość duża rotacyjność w przestrzeni aktywistycznej, zdominowanej przez młode osoby, które poszukują siebie lub swojej drogi albo tworzą w NGO’sach podstawy swojej kariery. Praca aktywistyczna jest też rodzajem sprawdzianu determinacji, bo na „polu bitwy” pozostają najbardziej wytrwałe działaczki, te z imperatywem wewnętrznym.

W tym tekście zostały poruszone tylko niektóre aspekty tematu podjęte przez rozmówczynie, ale problemów związanych z pracą i z pracą w aktywistycznej przestrzeni kobiet nieheteronormatywnych jest więcej. Dlatego zachęcamy do lektury pełnych wypowiedzi naszych rozmówczyń.

Mamy nadzieję, że ten wielogłos pozwoli zobaczyć aktywizm kobiet nieheteronormatywnych z perspektywy insajderek.

Swoją drogą, wypełnienie ankiety, która posłużyła jako materiał do tego tekstu, to także praca wykonana przez dziewczyny/kobiety dla wspólnego dobra.

Bo przecież nadal walczymy o jakość naszego życia i tych kobiet, które przyjdą po nas.

 

Biogramy

Suzi Andreis, 47 lat, filolożka języków słowiańskich, współtwórczyni portalu Kobiety Kobietom, założycielka Chrząszczyków, piłkarskiej drużyny dla kobiet nieheteroseksualnych.

Aneta Bilnicka, 32 lata, specjalistka ds. turystyki, project managerka, animatorka, współtwórczyni Strefa Wenus z Milo, Akcji One BillionRising (Kraków) i Manifa Krakowska.

Agnieszka Frankowska, 47 lat, pracownica socjalna, asystentka pracy dla osób z niepełnosprawnością intelektualną, bezrobotna, osoba z niepełnosprawnością, poetka, współtwórczyni Stowarzyszenia Kobiet Konsola. Założycielka poznańskiej Wyspy Kobiet, współinicjatorka projektu Lesbijska Inspira.

Anna Łagowska, 39 lat, Content i PR managerka, wyuczony zawód – m.in. psycholożka biznesu; właścicielka firmy – marketing, PR.

Agnieszka Małgowska, 49 lat, reżyserka, teatrolożka, artaktywistka, archiwistka, 1/2 Damskiego Tandemu Twórczego, współtwórczyni  cyklu „O teatrze lesbijskim w Polsce”, „O’LESS Festiwalu”, Stowarzyszenia Sistrum – Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*, projektu „A kultura LGBTQ+ nie poczeka!”.

Magda Pocheć, 35 lat, feministka zaangażowana w rozwój partycypacyjnej filantropii. Pomysłodawczyni i współzałożycielka Funduszu Feministycznego.

Monika Rak, 48 lat, aktorka, performerka, slamerka, teatrolożka, 2/2 Damskiego Tandemu Twórczego, twórczyni filmu „L.Poetki”, współtwórczyni projektu Lesbijska Inspira, Stowarzyszenia Sistrum – Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.

Karolina Skowron, 33 lata, Dyrektorka Fundacji Alberta Schweitzera, członkini rady Kongresu Kobiet i twórczyni Centrum Zwierząt na Kongresie Kobiet, liderka VeganLadyboss w Polsce.

Magda Wielgołaska, 33 lata, kulturoznawczyni, slawistka, aktywistka, związana z Konopnymi Kuracjami, zaangażowana w Kręgi Kobiece, współzałożycielka Stowarzyszenia Tolerado, założycielka strony Strefa Les*,  współtwórczyni Stowarzyszenia Sistrum – Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.

Anna Wojkiewicz, 40 lat, przedsiębiorczyni, one women show, performerka, trenerka motywacyjna, twórczyni Konopnych Kuracji.

 

Stowarzyszenie Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |