Opowiadania

Khsz khsz

Ławka była wygodna. Wygodna, że

– och, człowieku – mówi i częstuje człowieka papierosem. Człowiek się uśmiecha i mówi

– o – mówi, a ławka nic.

Spodobało im się, na niej więc siedzieli, a opodal wezbrał kurz. Zerwał się nagle, wstał, spojrzał na drzewo, skrzywił usta i usiadł.

– Co jest? – zapytał.

– Hehe – odpowiedział.

Przysiąc mógł, że widział jak człowiek się zaśmiał, ale sam nie wiedział, czy do końca. Sprawę zostawił otwartą, a paczkę zamknął i

– i po papierosach – powiedział, a on

– po – powiedział.

Ktoś przeszedł. Człowiek zaczekał jeszcze chwilę, palec wystawił, spojrzał, w końcu

– no to? – zapytał

– człowiek – odpowiedział i się uśmiechnęli. Następnie padły gratulacje, a ich po nich miny, bo

baran podchodzi i

– be, be, be – do nich.

Troskają się, układają sformułowania, chcą się z nim żegnać, a on

– be, be, be – do nich.

Odwracają głowy. Raczej stanowczo, ale starają się bez naprężeń. Przechodzień udał złe samopoczucie i siadł na ławce obok, zainteresowany.

Człowiek, zaniepokojony, wyciąga alkohol i sam teraz częstuje. Częstuje, że

– och, człowieku – mówi i przyjmuje od człowieka alkohol. Człowiek się uśmiecha i mówi

– o – mówi, a baran nic.

Zerwał się nagle, podbiegł za drzewo, wrócił i stanął z kolegą.

– Hehe – powiedział człowiek i potarł kciukiem o kciuk.

Spojrzeli na siebie, na barany, upewnili się co do ławki i wiedzieli, że coś jest nie tak. Przechodzień udał dobrą wolę i przedłużyć chcąc

– papierosa? – zaproponował, zainteresowany.

Odmówili początkowo, ale barany zaczęły się zachowywać, a inne nadchodzić. Niektóre sunęły wolno, inne szybciej, ślepe za grą dzwonków, głuche łap. Sunęły i sunęły, tak, że chwila i

– i po przestrzeni – szepnął, a on

– po – szepnął.

Odwrócił głowę.

– Poprosimy jednak te papierosy – poprosił i przyjmuje papierosy.

Siedzą i patrzą. W końcu, gdy och początkowe na szl im nadepnęło, za sobą pociągnęło, mówić nawet próbowali, ale mało co prócz dzwonków słyszeli. Człowiek, zdeterminowany, ając do ucha się nachyla, wypowiedzieć usiłuje, lecz zamiast głosu wydobycia trąceniem alkohol z butelki, ten na niego, ten zerwał się nagle, papieros upuścił, papieros w alkohol

i pali się. Niektóre części suną z się zwęglaniem wolno, inne szybciej. Człowiek się troska, układa sformułowania, chce mu pomóc, a on pada i żyjąc jeszcze, ale ledwo

– be, be, be – do niego.

Barany stoją.

***

Specjalny samochód przewiózł go do szpitala. Powiadomiono bliskich, którzy przybyli, usiedli na ławce i czekali.

Przywieziony, żył jeszcze, ale ledwo. Zmarł o danej godzinie na stole. Z niego pielęgniarka go zabrała, pod kranik, z krwi przemyła, w kocyk zawinęła, na ręce wzięła i wyszła do bliskich. Zaczekali jeszcze chwilę, w końcu

– no to? – zapytali

– człowiek – odpowiedziała i się uśmiechnęła. Oni też i mówią

– o – mówią, a ławka nic.

 

Prostokąt z możliwościami

Kanapa była zerwanego koloru, prawdopodobnie ósmego. Śniło się na niej dosyć dobrze, tym bardziej że. Trochę miała już jednak dychotomię, a oni bory, więc

– przy niej stanęli, z twarzami, porozumiewawczo.

Stali chwilę tylko, ale na tyle długą, aby on zdążył głową ruszyć nieco, jakby do przodu, później z powrotem. On to ominął, pewnie poszedł, jakby do przodu, później z powrotem, już z nożem. Nóż był z tych, które nie wybaczają, a on mimo to

– podał mu go.

Ostrość sprawdził palcem, delikatnie bardzo. Gdy ją poczuł, zrobił coś ustami i stanął jedną nogą na nodze, być może ze strachu. Usiadł jeszcze, po raz ostatni, po czym przeniósł się na podłogę, nóż wbił, zrobił coś ustami, spojrzał na niego, a on

– przestał być żywicielem rodziny.

Podjechała karetka.

Jej materiał szedł łatwo, być może ze strachu. Problem się pojawił dopiero, gdy zagłościł zanik od l e, z każdej strony i metra. Długo nie widzieli, co z tym zrobić, aż o najwyższej porze on przypomniał sobie o pewnego rodzaju nożyczkach w pobliżu. Uśmiechnął się dość, spojrzał na niego, pokazał ilość swoich rąk i

– sięgnął

– sięgnął

– sięgnął

– sięgnął

– sięgnął

po nie.

Przestraszył się nieco tego wylewu. Nie wierząc w to raczej, ale i starając się nie wyglądać, wstał, podszedł do kranu, omdlał trochę wody. I ruszył, jakby do przodu, później z powrotem, i znów jakby do przodu. On doznał na to nawrotów głowy, a on usiadł spokojnie, dokończył materiał nożyczkami, po czym wziął śrubokręt. Przytył. Kanapowe śrubki nie miały najlepszej ostrości, nie były też takie jak, ale szło mu to nawet sprawnie i dobrze. Aż uśmiechnął się i wstał, do niego dołączając. Stali tak trochę, patrząc na kanapę, w różnych konfiguracjach, czasami z kimś zgarbionym, czasami z kimś po lewej, czasami obaj podobnie. Nagle

]

usłyszeli i aż zrobili coś ustami, być może ze strachu. Po czym przenieśli się na podłogę. Słyszeli to ciągle, wzięli więc bory i

– przy dźwięku z uszami usiedli i nie mogli się już z niego wy

dostać się on tymczasem w niego próbował bardziej jeszcze, on z kolei uznał to za drobne przerwy pracy w toku, jakby paski wyrazistości. Pomyślał, że potrzeba by prawdziwego telewizora, aby to wszystko zapamiętać.

] tymczasem do tego stopnia był już sytuacją, że on wziął naraz nóż, pewnego rodzaju nożyczki i młotek. Wszystko przyłożył do kanapy, przejechał wolniej i szybciej, wygładził, delikatnie nawet stukał

karetka odjeżdża na sygnale

kanapa jednak ciągle była powodem. Przyjrzeli się jej trochę, pozrywali nieco tasiemek i oparć, stanęli w różnych konfiguracjach, jeden i drugi raz z lewej, jeden i drugi raz z lewej, po czym wpadli na pomysł „i”

– bardzo zmęczeni pokroili kanapę na kawałki.

Po czym należało to wziąć i wynieść. On wstał, podniósł, wziął i wyniósł. Sam. Gdy tak szedł, najlepszy listonosz w mieście przystanął, torbę zdjął i patrzył z podziwem. On zajmował się tym naprawdę spokojnie, aż we właściwym miejscu opuścił wszystko jak teatralną lalkę dwade, podobnymi znikającymi okręgami. Głową jeszcze ruszył nieco, jakby do przodu, później z powrotem. Idąc znowu, uśmiechnął się i listonoszowi pokazał ilość swoich rąk.

Po powrocie on spojrzał na niego, z twarzą, porozumiewawczo. Wciąż było

]

ale na szczęście wiedzieli już jak sobie

listonosz podniósł torbę.

Łukasz Dynowski

Publikował m.in. w "Wizjach", "Kontencie" i "biBLiotece" Biura Literackiego. Mieszka w Warszawie, gdzie pracuje jako wydawca i dziennikarz.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |