Diagnoza współczesnej polskiej sytuacji społecznej w Ościach Ignacego Karpowicza sytuuje się gdzieś pomiędzy niedawną aktualizacją słownika internetowego „pons.eu” – która umożliwia tłumaczenie z niemieckiego na elficki – a rozmową dwóch bohaterów drugoplanowych z polskiej komedii To ja złodziej: „– Trzeba mieć jakieś miejsce, w którym się nie smrodzi. – Nie ma takiego miejsca. Nie nasmrodzisz ty, nasmrodzi kto inny”. Z jednej strony – słownik języka, którym pogadać będzie można tylko samemu ze sobą albo ze znajomymi na forach fantasy, czyli niegroźne dziwadło: coś, co większość uzna pewnie za absurdalne, lecz fakt, że taki kod stworzono, pozwala przypuszczać, że komuś właśnie jest do szczęścia potrzebny. Z drugiej strony – brak komentarza: jakby nadawca wypowiedzi inicjującej dialog chciał swoim milczeniem uczynić odpowiedź kolegi niebyłą; jakby zatykał nos na smród o proweniencji innej niż jego własny (choć, po prawdzie, bohaterowie używali czasownika bardziej dosadnego, który z obranym przeze mnie zamiennikiem pozostaje w relacji przyczyny i skutku). Fakt, że, jak na razie, na elficki da się tłumaczyć tylko z niemieckiego, nijak nie przeszkadza w przeniesieniu tej sytuacji na grunt polski. W zjednoczonej Europie bowiem – co raz okazało się potrzebne jednym, później zawsze może być potrzebne innym.
Dynamikę najnowszej powieści Karpowicza wyznacza dyskursywna żonglerka, której bohaterowie dokonują trzema rodzajami języka: ojczystym, ogólnym i prywatnym. Pierwszy, jako język zasadniczy dla formułowania myśli, zdaje się jedynym trwałym kryterium określania przynależności narodowej (22). Zarazem, uwikłany w historię (73) obciążony jest bagażem znaczeniowym na tyle dużym i hermetycznym, aby uprawnić do konstatacji, że „każdy język, zwłaszcza język ojczysty składa się wyłącznie z wyrazów obcych” (257). Drugi, czyli ów „każdy” inny niż ojczysty z przytoczonego właśnie cytatu, będzie językiem kurtuazji, porozumienia lub „odczarowanej hipokryzji”, o której pisał w swojej recenzji Przemysław Czapliński; językiem elips, za pomocą których bohaterowie mogą przemilczeć to, czego nie chcą powiedzieć – co ich zdaniem „śmierdzi”. Od języka pierwszego różni się brakiem emocjonalnej więzi ze strony użytkowników: nie funkcjonuje w przestrzeni tradycji (z negatywnym lub pozytywnym stosunkiem do niej), ale pragmatyzmu. Tak samo jak angielski, którym w powieści posługuje się między sobą czwórka kochanków z Polski i z Niemiec, jest to język „zrozumiały, obcy dla każdego” (462). Wreszcie język trzeci – który nie służy komunikacji, ale pozwala snuć jednostce jej własną narrację i obdarzać sensem jej osobiste pomysły na życie. Podobnie jak we wspomnianym wcześniej elfickim w wydaniu „pons”, nie uświadczy się w nim słów wulgarnych, nieprzyzwoitych, czyli niegodnych elfa wysokiego rodu. Nie chodzi o to, że bohaterowie Karpowicza nie klną (bo klną!) – lecz o to, że każdy z nich posiada jakąś swoją sferę sacrum, której język symboliczny nie obejmuje niczego, co poza nią, a co jawi się jako „smród”. W postrzeganej rzeczywistości brak pojęcia skutkuje zaś nieobecnością rzeczy. Dzięki temu Maria, której katolicki światopogląd nie dotyczy zdrady homoseksualnej, potrafi przejść do porządku nad faktem, że jej mąż z końcem tygodnia przeobraża się w drag queen; Bruno może jawić się jako „wrażliwy punkowiec anarchista o […] konserwatywnych poglądach” (248); wreszcie Szymon pozostaje wiernym mężem pomimo faktu, że swoją podziwianą intelektualnie kochankę adoruje, jak „niektórzy adorują Matkę Boską” (419). Przykłady można by mnożyć.
Ów trzeci rodzaj języka to właśnie tytułowe „ości” – rusztowanie, na którym utrzymują się „mięśnie” (191) tkanki społecznej, pokryte z kolei wierzchnią (a wręcz powierzchowną) warstwą narodowości w dowodzie osobistym oraz sakramentów przyjmowanych dla świętego spokoju lub dlatego, że tak wypada. Język prywatny jest rodzajem meta-języka – pozwala spojrzeć na to, co pozaludzkie i pozajednostkowe, a więc społeczne i dyskursywne, nie tyle jako na zagrożenie dla „ja”, co jego dopełnienie (394). Jednocześnie zdaje się on stanowić wariację złotej reguły etycznej („nie czyń innym tego, czego nie chcesz, by czynili tobie”):
[…] etyka i moralność nabierają ciężaru i sensu wyłącznie po oskrobaniu z religii do ości. Etyka religijna przypomina […] panią nauczycielkę, pilnującą, żeby dzieci w czasie dużej przerwy nie kopały się po kostkach. Etyka oskrobana z religii do ości przypomina natomiast grupę dzieci, usiłujących nie rozkwasić sobie wzajem nosa, gdy próby restytucji powalonej zawałem pani nauczycielki nie przyniosły były pozytywnego rezultatu. (346)
W sytuacji, gdy podważa się zasadność pytań metafizycznych, a religia sprowadzona zostaje do poziomu umowy społecznej, ludzki wymiar zyskuje również kategoria piekła – które wtedy przestaje być już piekłem, a staje się Mordorem. Sporadyczne odniesienia do Władcy pierścieni należą do wielu intertekstualnych wstawek Karpowicza: w jego kategoriach Maja opisuje na blogu swoje znienawidzone miejsce pracy. Gdyby jednak odnieść się do dzieła Tolkiena i odczytać je przez pryzmat ówczesnej oraz współczesnej sytuacji społeczno-politycznej, okazać by się mogło, że w jego zakończeniu spotykają się dwa przełomowe momenty w historii Zachodu – jeden z końca, drugi z początku XX wieku. Chodzi o antycypowany upadek bloku wschodniego (wyraźny podział na światły zachód i mroczny wschód) oraz początek epoki nowożytnej: elfy i czarodziej Gandalf odpływają w siną dal, a Śródziemie wyzute z magii i mityczności staje się krainą ludzi, która, w domyśle, ma się rządzić zasadami racjonalności. Teraz jednak elfy wracają – za pośrednictwem słownika, którego pozorna bezużyteczność świadczy tylko o tym, że kwestią indywidualną są oceny racjonalności i normalności własnych bądź cudzych działań. Śródziemie jest już jednak większe, a za sprawą faktycznej nieobecności Mordoru na politycznej mapie świata (pomijam sporadyczne próby mianowania Mordorem krajów arabskich lub Chin) – bardziej nieokreślone. Przynajmniej w powieści Karpowicza, gdzie Polska przestaje wreszcie należeć do wschodu, względnie środka Europy, a staje się integralną częścią globalnie pojmowanego Zachodu.
Histeria i kanibalizm
Czytelnikowi Ości rzuca się w oczy dwudzielne formatowanie tekstu: tekst główny, a w nim właściwy bieg akcji, poprzetykany jest gdzieniegdzie wstawkami wydzielonymi kursywą i mniejszym rozmiarem czcionki. Zawierają one cytaty, informacje na temat fabuły, kontekstu sytuacyjnego, charakterystyki bohaterów, oraz dygresje meta-tekstowe. Wśród tych ostatnich znajduje się jedna, która występuje w powieści dwa razy, w rozdziale pierwszym i w epilogu, a także przenika z tekstu „pomocniczego” do „głównego”:
Srebrenica, data urodzenia: lipiec 1995; rodzice: holenderski batalion ONZ oraz oddziały serbskie; liczba potomstwa: około 8000 zamordowanych bośniackich muzułmanów; znaki szczególne: ślad po kuli; orientacja seksualna: nieaktualna; orientacja światopoglądowa: nieaktualna; narodowość: nieaktualna; stosunek do ofiar Holocaustu: nieaktualny; rzucany cień: nieusuwalny. (13)
Wersja z końca książki różni się od zacytowanej powyżej ostatnim słowem – „nieusuwalne” zamieniono na „ogromny”. Czy ta zmiana ma znaczenie? Nie wiem. Wydaje mi się jednak, że fragment, obecny zarówno na obu krańcach książki, jak i w obu jej porządkach tekstowych, pełni w powieści Karpowicza funkcję interpretacyjnej klamry. Zamieszczona w tekście pobocznym notka wydaje się wiadomością z „innego” świata; wstrząsająca w swojej treści, a zarazem, zdawałoby się, na tyle niezwiązana z sytuacją bohaterów, aby w toku narracji sprowadzić ją do poziomu anegdoty. Sformułowanie „rzucany cień” zmienia przy tym obszar znaczeniowy i zaczyna dotyczyć nosa jednej z bohaterek:
Najchętniej ukryłaby nos, strzelisty jak wieża Isengardu, w cieniu kapelusza. Już teraz, oszacowała, potrzebowałabym gigantycznego meksykańskiego sombrera, a jeśli temperatura wzrośnie, to nic mnie nie zasłoni, ewentualnie cień rzucany przez ludobójstwo, najlepiej bliskie i świeże. (13)
W epilogu zamiana porządków tekstowych pomiędzy niedawnym kontekstem a akcją zwiastuje wygaszenie tejże – opisane w powieści losy ustępują miejsca „wielkim” sprawom, wśród których oprócz ludobójstwa wymienia się również problem globalnego ocieplenia i rozwój współczesnej medycyny (467–469). Jednocześnie powtórzenie fragmentu o Srebrenicy sygnalizuje kruchość zaproponowanego w powieści społecznego układu, którego zasadą jest niedostrzeganie wszystkiego, co ideologicznie „śmierdzi”, i który pod pewnymi względami jawi się jako histeryczny.
Określenia „histeryczny” używam w znaczeniu zbliżonym do tego, jakie nadał mu w roku 2001 angielski krytyk James Wood w odniesieniu do Białych zębów Zadie Smith. Posłużył się on wówczas terminem „realizm histeryczny” – pejoratywnym określeniem konwencji literackiej, której wyróżnik stanowić miało tak radykalne nagromadzenie możliwych, acz mało prawdopodobnych wydarzeń, aby nie dało się już zaakceptować ich w kategoriach realizmu. Zdaniem krytyka, konwencja ta wiązałaby się m.in. z prymatem konceptualizacji nad pogłębioną analizą psychologiczną. Abstrahując od nie najlepszej opinii, jaką o realizmie histerycznym miał sam jego „odkrywca”, należy zwrócić uwagę na przydatność tego terminu w sytuacji, gdy powieść czyni swoim tematem możliwie jak największą ilość sporów i opcji światopoglądowych, które w kontekście aktualnego układu sił w przestrzeni publicznej jawią się jako kluczowe. W przypadku Białych zębów dotyczyły one: polityki wobec imigrantów i enklaw etnicznych, przeszłości kolonialnej, rasizmu i sekularyzacji – które w akcji powieści przełożyły się na organizację terrorystyczną o akronimie KEVIN (w polskim przekładzie: SROM), postnazistowskiego naukowca in cognito, kumulację całego dorobku naukowego ludzkości w stworzeniu zwanym myszą przyszłości i wreszcie fetę Świadków Jehowy z okazji końca świata. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim kręcą się jeszcze: zasymilowany hindus Samad – który dla spokoju sumienia wysyła jednego z synów do kraju przodków, aby nauczył się żyć według tradycji, zaś drugiemu (sprawiedliwie) pozwala chodzić samopas – oraz pocieszny gamoń Archi, który sparaliżowany aksjologicznym chaosem nawet najważniejszych decyzji nie potrafi podjąć inaczej, niż przez rzut monetą.
W Ościach tło światopoglądowe wyznaczają napięcia w kwestii praw mniejszości seksualnych, stosunku do PRL-owskiej przeszłości, przyporządkowania ról społecznych do płci oraz adekwatności religii katolickiej i dominującego modelu rodziny do dzisiejszych możliwości i potrzeb. W miejsce klasycznego wzorca „mąż+żona+dziecko/dzieci” bohaterowie powieści tworzą skomplikowane figury erotyczno-intymno-pokrewno-przyjacielskie, w porównaniu z którymi nawet miłosny trójkąt, tradycyjnie ujmowany w kategoriach dewiacji lub ekscentryczności, jawi się jako zaściankowy. Wśród postaci istnieją zaś takie indywidua, jak ultraprawicowiec, któremu homoseksualny związek z Wietnamczykiem nie przeszkadza pozostawać w niechęci do gejów i Azjatów, czy chory na nadnormalność syn solidarnościowej działaczki, z którego psychoterapeutka po cyklu wizyt chciałaby uczynić wzór dziecka „wielkich” rodziców – przyjmującego psychotropy lub przynajmniej obwiniającego swoich rodzicieli o nieobecność i niedostateczną miłość (234).
Kruchość misternych konstrukcji rodzinnych ujawnia się w powieści wówczas, gdy odporność bohaterów na to, co im „śmierdzi” u innych, chwilowo się nadwyręża – i ustępuje. Przykładem kłótnia dwóch sióstr, z których jedna posługuje się inwektywą „egoistyczna, kawiorowo-lewicowa pizda”, zaś druga odpłaca jej mianem „instalacji rozpłodowej mamusi” (406). Oba sposoby postrzegania innego (innej) są skończone w tym sensie, że nie dopuszczają dalszej specyfikacji, w czym zaznacza się ich podobieństwo do rasizmu i antysemityzmu (418).
Ciężko określić, który z wydzielonych wcześniej języków symbolicznych odgrywa tu największą rolę. Być może jednocześnie ojczysty, jako nosiciel utrwalonych w kulturze uprzedzeń, i prywatny, jako domena megalomanii, gdzie upieranie się przy raz obranych kliszach bywa kwestią samooceny? Gdyby bohaterowie Ości mieli funkcjonować tylko w oparciu o te dwa rodzaje języka, przypominaliby bohatera Dziennika obłąkanego Lu Xuna – gdy doszła go pogłoska, że w pobliskiej wiosce dokonano aktu kanibalizmu, doznał takiego wstrząsu, że nawet w książkach – co do których wydawało mu się, że jedynie pozornie dotyczą czegoś innego – widział już tylko dwa słowa: „zjadanie ludzi”. Od tamtej pory potrafił postrzegać świat wyłącznie przez pryzmat tych dwóch słów: wszyscy ludzie jawili mu się jako kanibale, dla których on stanowi potencjalny kąsek. Jeżeli więc jedynym lekarstwem na obłęd nadużywanych klisz ma być tryb niechby i histerycznego unikania konfliktu – to chyba wszystko ok. Zakładam, że dlatego w roli interpretacyjnej klamry wykorzystano w powieści wzmiankę o Srebrenicy, gdzie przynależność narodowa i wyznaniowa stłumiła człowieczeństwo morderców i przysłoniła je w przypadku pomordowanych. Alternatywą dla zaproponowanego w Ościach sposobu unikania konfliktów wydaje się masakra – niekoniecznie krwawa, jak ta w Srebrenicy, ale symboliczna na pewno.
– Kto ty jesteś? – Brzydal mały.
We Władcy pierścieni, obok wspomnianych już elfów i ludzi, występują też orkowie; paskudy, o których pisze się, że kiedyś były elfami, lecz zbrzydły poniżane i poddawane torturom. Gdyby spróbować nałożyć topografię dzieła Tolkiena na zimnowojenną mapę polityczną, Polacy okazaliby się pewnie orkami, którzy pod koniec lat osiemdziesiątych przehandlowali klucz do Czarnej Bramy i od tamtej pory poddają się systematycznemu liftingowi, aby na powrót stać się takimi, jakimi kiedyś byli. W przypadku Karpowicza terapia zakończyła się o tyle, o ile proponowana przez niego koncepcja możliwie bezkonfliktowego współżycia pozostaje w zgodności z ideą Europy jako swoistego imperium konsensusu – lansowaną przez Ulricha Becka w książce Europa kosmopolityczna. Zgody nie wypracowuje się tu poprzez dążenie do jednomyślności, lecz na drodze przymusowej pacyfikacji – powstrzymywania pokusy własnego światopoglądu na korzyść pokojowej koegzystencji z tymi, którzy myślą inaczej.
Rewaloryzacja tradycyjnych modeli współżycia społecznego sytuuje Ości w skrajnej opozycji w stosunku do chyba najbardziej znanej współcześnie powieści na ten sam temat: Cząstek elementarnych Michela Houellebecqa. W swojej krytyce współczesności autor ten podążał niejako śladem Jana Jakuba Rousseau. Diagnoza niezdolności kultury współczesnej do kompensacji lęku przed śmiercią dała Houellebecqowi okazję ku temu, by uznać kulturę za źródło ludzkiej degeneracji i proklamować powrót do natury – czyli w przypadku Cząstek: nauk przyrodniczych. W efekcie Houellebecq jedynej szansy na pokojową przyszłość upatrywał w rewolucji światopoglądowej, która nie byłaby już mentalna, a genetyczna – w zastąpieniu rasy ludzkiej doskonalszą, postludzką. Natomiast Karpowicz właśnie w kulturze pokłada nadzieje – w ciągłym wypracowywaniu i dopracowywaniu w jej obrębie mechanizmów społecznego powstrzymywania agresji i łagodzenia jednostkowych cierpień. Kultura jest tu bowiem trybem nieprzerwanego rozwoju i poprawiania starych błędów.
Ignacy Karpowicz, Ości, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.
Paweł Rutkiewicz
(1987) Prozaik i krytyk literacki. Absolwent Uniwersytetu Łódzkiego i doktorant na Wydziale Filologicznym tej uczelni. Studiował również, w ramach programów stypendialnych, na uczelniach w Poznaniu (UAM) i Dreźnie (TU Dresden). Stypendysta MNiSW w roku akademickim 2010/2011. Publikował m.in. w Zagadnieniach Rodzajów Literackich, Opcjach, Odrze, artPapierze i E-Splocie. Pochodzi z Kielc.
Zobacz inne teksty autora: Paweł Rutkiewicz
Recenzje
Z tej samej kategorii: