Proszę sobie wyobrazić rzeczywistość trzymającą się na dwóch sprężynach. Jedną stanowi frustracja telewizyjnego wróżbity, od którego odwróciły się karty i nieustannie podstawiają mu nogę, mylą trop i wypinają się na całą tę tak zwaną przyszłość. Na znak karcianego mutyzmu, w konsekwencji boczenia się karcianych dworów, w miejscu prognoz pojawiają się tryskające jadem, bezpodstawne, a jednak skuteczne diagnozy. Serwowane widzom między oczy, wyssane z palca spekulacje o brudnym zawieszeniu zgłaszanych frasunków, idąc w sukurs etykiecie telefonicznych połączeń z klientami, sprawiają, że ci wierzyciele zgubionej przepowiedni obrażeni rzucają słuchawkami, a bulgocząca żółć nakręca oglądalność.
Wróżbita, utraciwszy moc, coraz bardziej zgorzkniały i antypatyczny zyskuje popularność, jednak osobisty los, antycypowany wraz z rozgłosem, jak za dotknięciem fosforyzującego mazaka zaczyna odznaczać się ewidentnym rozkładem.
Drugą sprężynę dostarcza dziewczyna. Wnosi ją, goszcząc w domach – spieniężających się prędzej czy później – interesantów (ku zaskoczeniu!) zebranych przy odbiornikach. Ona również dociera za sprawą transmisji na żywo, prosto ze studia. Co prawda, z budynku innej stacji, ale prowadzącego z troską do sakiewki tego samego – ukrytego za plecami nadawcy – właściciela.
Jej program nazywa się Naga prawda. Jak sam tytuł wskazuje, rzecz należy do nocnego pasma. To swoiste kalambury. Jeżeli zgadniesz słowo, wybierasz: zgarniasz pięćset złotych albo (jeżeli dzwonisz dla dobra ogółu) prezenterka, na twoje życzenie, odsłania piersi.
Z czasem okazuje się, że obnażone wdzięki mogą na trwałe odcisnąć się w życiowej masie, rzucając urok na całkiem pokaźną gromadkę męskich telewidzów, którzy pod ich wpływem potrafią doznać objawienia. Podniośle ogłaszają swoje odejście od dotychczasowego napuszenia. Zrywają z manierami kropelkowo redystrybuowanymi przez kręcące się wokół siebie testosteronowe łezki. Rozstają się z przyzwyczajeniami, zrywają z trajektoriami humorzastych bydlaków uprawiających krwisty stek bzdur. Wszystko to, żeby za wskazaniem przekonywającego biustu zwracać się ze wsparciem w stronę raczkujących, widmowych rudymentów. Mężczyźni obiecują szukać dobra i piękna. Bazując na zadziwieniu nagością, szykuje się znaczący przewrót.
Być może niektórzy z państwa zdążyli zgadnąć, że przelatujemy wzrokiem ponad fabularnym szmerglem „nakręcającym oglądalność” całkiem eleganckiej powieści, skrojonej w duchu amerykańskiej postmoderny. Historia jest prosta i zmierza do nieuchronnego końca, ale wraz z nim zaczynają się komplikacje. Zaraz po końcu nacierają subtelnie zmajstrowane tła. Topless to kolejna książka Kaczanowskiego, która buduje napięcie, korzystając z dobrodziejstwa urywanych stosunków, scenek rodzajowych, chyłkiem przemycających wymowne szczegóły. Pisarz nakrywa zapodziane moce zachomikowane w sytuacyjności, ujawnia powab w niepozornych interakcjach.
Zagadkowość tej prozy skupia się w przestrzeniach „pomiędzy”. Delikatnie podchodzi czytelnika, okazując mu zainteresowanie (ach tak! to się dobrze czyta!). Jako że porowatość geometrycznych modeli, w które wcielają się tu ludzie, zanika utajniona gładkim przebiegiem (wszystko dzieje się na zewnątrz twarzy), psychiczne złoża ratują swój dobytek, wnikając w drobinę Atmosfery, czy zaszywając się w ramach scenografii (choćby nawet za cenę utknięcia na dobre za plecami szefa jakiejś tam telewizji, na pamiątkowym zdjęciu z jego odtwórczych wojaży). Nagość – szczera jak spowiedź złotego podczas balu z okazji wyprowadzenia go z obiegu, zorganizowanego przy udziale wszystkich historycznych walut. Ta nagość unosi się w powietrzu, bo jej nośnikiem są żyłki, za które pociąga…
Tu: czas na małą dygresję. Paul Celan, odbierając nagrodę im. Georga Büchnera, wygłosił mowę, która po dziś dzień odbija się zwielokrotnionym echem. Ta mowa to Południk; w jej takt przychodzi się uporać z włóczykijską myślą, bujającą się swobodnie między wyrazem twarzy performera, który wznieca górotwórcze procesy, odtwarzając nagrania terenowe badające możliwości skalowania wielkoświatowych zabaw, między obciętym czubkiem góry spoczywającym w sejfie, w jaskini u stóp góry, między ciepłymi jeszcze pozdrowieniami słanymi krajobrazom przez performera z nowo powstałej, a już pozbawionej szczytu góry, oraz widokami odkłaniającymi się pod postacią zdezelowanego satelity, ujmującego performera głęboko wtopionego w krajobraz.
Mianowicie: w myśl mowy, „sztuka to istota marionetkowa”. Aby jaźń nie zatraciła się na poczet „automatów” czy „głowy meduzy”, sztuka potrzebuje uczynić z poezji swoją wybawicielkę, która uwzniośla „majestat absurdu”. I wszystko pięknie, bo też Celan nie mógł chyba przewidywać sytuacji „istoty marionetkowej” chociażby w związku z jej konceptualnymi perypetiami, czy różnymi tam performatywnymi zwrotami ku słodko-gorzkim błogostanom. Tymczasem jego intuicję poniekąd powtórzył nieświadomie Andrzej Partum (artysta-poeta radykalnie zaangażowany w niepowtarzalność i jej sytuacyjną wymowę), a przytrafiło mu się to, kiedy próbował rozbujać plastyczną szopkę i wykazać konieczność lichwy udzielanej sztuce konceptualnej przez poezję („anomalii modyfikujących”). Dostrzegał, że być może sztuka odprzedmiotowiona („informacja konceptualna”) chwilowo wymyka się instytucjom i rynkowym machinacjom, ale w zamian pozbawia się podmiotowości, grzęźnie w anty-przygodowej, komunikacyjnej magmie skorupiejących w kaskadowo teoretycznych ciągach, zbrojnych w gadające głowy niczym stawonogi od papierkowej roboty.
Kaczanowski to chyba dokładna odwrotność Partuma. Napisał już dobrych kilka książek, a „ożywia” w nich ludzi, rzucając ich w behawioralny cug, którym miotają prześwitujące linki podczepione pod „marionetkową istotę”. A same teksty ożywia, performując obok nich (chociażby zamieniając się w człowieka-małpę, podskakuje jak pomylone proszki, pigułki w tykwie, podskakuje przed publicznością występującą zazwyczaj w kontraście, niepodskakującą, jak pastylki w listku, głowami jakby zatopioną w żelu, bowiem zwróconą do obrazu wyświetlanego na ścianie tekstu).
Czy bohaterowie Kaczanowskiego obserwują żyłki, które nimi poruszają, a wyglądają przy tym jak gdyby wpatrywali się w otwartą przestrzeń? Niekoniecznie. Ale wróćmy do głównego wątku. Co to właściwie może znaczyć: „powieść skrojona w duchu amerykańskiej postmoderny”?
Fredric Jameson, amerykański teoretyk literatury, nigdy nie szczypiąc się z postmodernizmem, wgryza się w ten efemeryczny masyw, żeby podkreślać, że jego wyznacznikiem jest faworyzowanie przestrzenności na niekorzyść struktur chronometrycznych. Amerykanin, szukając sposobu na nową Całość, próbuje skutecznie zdiagnozować atmosferyczną blastulę i źródłowe gardziołko tokujące pudłami z urywanym rezonansem, plasterkowane własnym trzepotem rzęs.
Spod tego ciętego pióra wyszła zmora oplatająca poniekąd nasze „my”, towarzyszu (drodzy państwo?). Mianowicie: „spisek, chciałoby się rzec, stanowi w epoce postmodernizmu mapowanie poznawcze dla ubogich”. Spiskoidalna atmosfera (i „dupiaste trąby jerychońskie”) to specjalność Pynchona, Burroughs też ma tu coś do gadania. A i… Polacy?
U Kaczanowskiego, mimo braku oparów, wbrew niebagatelnej przejrzystości, panuje ewidentna Polska; duch utknął w scenograficznym ziarnie. I świetnie mu chodzi pogoda (wiadomo już chyba, że za sznurki nie pociąga chmurny supeł, w którym sznurki się dośrodkowo zbiegają, krzyżują, odkarmiając zapętlającą puchlinę, stopniowo trawiącą bogactwo niuansów; może zatem to nie żyłki, tylko promienie polują na nas, żeby pobujać się między naszymi grzbietami, bo mają nas za nic lub za… fatyczne łachy-ciągutki dla pomachań, do żucia huśtawki?). Ale raczej z innym (niż Polska) postmodernistą pod pachą kroczyłby Topless.
Byłby nim Robert Coover? Pewnie tak, gdyby tylko zrobił „aloha!” swoim formalnym wybrykom. Ale z grubsza tak. Amerykanin, którego Beckett natchnął do rozbrajania narracji, który nicuje opowieść, żeby nie stać się jej ofiarą. Podobieństwa z Kaczanowskim? Nawarstwianie się niedomkniętych, ale niebotycznie zwartych sekwencji na błyskawicznie rozpoznanym uprzednio (eterycznym acz konkretnym) gruncie świata przedstawionego (przykład: Opiekunka do dzieci Amerykanina [m.in. o gwałcie, następującym i nieodbywającym się zarazem], zestawiona z Szeptem Polaka [prozą o sąsiedzkich pogłosach, którą ten publikował pod damskim pseudonimem]).
Coover uchodzi za eksperta od poważnego traktowania kreskówek. Kaczanowski napisał powieść-przypis o Batmanie (wydana w 1998 r. Powieka), gdzie w – przyczepiających się do przejrzystego wywodu – odsyłaczach mierzy się poetyckie skale (próbka frazowania: „Za drzwiami ujrzę dom./ Chciałbym być za granicą” czy: „Oddać po śmierci serce komuś nieznajomemu?/ Bogu je oddać; święte” – tak właśnie podmiot nabiera przestrzennych rumieńców). Od zawsze przewija się w tym pisarstwie chmurka, z której w Topless wyskakują „dupiaste trąby jerychońskie”. Mianowicie: taka metafizyka, jaka samoświadomość („[…] a żar lasera spali słomę, której wszyscy się bali”).
Rok po Powiece ukazuje się Życie przed śmiercią, gdzie „dusza człowieka usiądzie/ na duszy krzesła./ […] a dusza czarnego kota leżąca/ na duszy kaflowej pieca/ powie miau” (Czekając na lepszy gatunek herbaty). I wracając do Szeptu: „Jakiś wiersz: buduje skorupę ślimaka,/ która wciąż się rozszerza na zewnątrz./ Nie jest dobrze, gdy wędrowiec/ nazbyt długo przebywa w nieskończoności”.
Jakie rozwozi obrotowy fotel ezo-flaczki, taki poniekąd ezo-realizm. Bez końca to Kaczanowskiego powieść o wyzwalaniu się z korporacyjnej ciupy i wariowaniu w jej łonie, przy czym wyjście na wolność (niby wyjście do środka świata) okazuje się przechodzić w „budowanie skorupy ślimaka”. Coś jakby otwarta przestrzeń, jako że nie daje się przebyć, łatwo może stać się więzieniem. Potem jest na przykład taka książka, która się nazywa Sośnicki. Szary człowiek, gdzie wypisy z wierszy Dariusza Sośnickiego zostają odbite niczym w kałuży okular, żeby zogniskowane w jego szkiełku promienie wysupłały nową jakość z gęsto-źrenicowego motka i wprowadziły dzikiego lokatora o pseudonimie „człowiek – żywa śmierć”. Ów koncept znamionuje autorskie podpinanie do tekstu żyłek od „istoty marionetkowej”, pociągniętych, aby popróbować coś z przekroczenia, wyrwać się gadającej nutce, która nic tylko ogłasza brzęczenie sakiewką w („widzianym na zewnątrz”) domu lichwiarki-poezji. „Słowa są klasycyzmem” (wedle wiersza Kuby Kozioła) i dobrze o tym wie Kaczanowski-autor nowego Slumberlandu, powieści w częściach pomyślanej jako przedłużenie klasycznego komiksu, pisanej według reguły odpowiadającej mechanice obrazkowej historii: cała zaczerniona strona = jeden, zupełnie świeży odcinek przygód.
Trzeba przyznać, że Kaczanowskiemu-żywemu pisarzowi udaje się całkiem spory kawałek wychylić poza próg z czarnych kości (tkanki tekstu). W szczególności ostatnimi czasy, kiedy to specjalizuje się w przyłapywaniu opowieści podczas jej żeru, po ciemku („Najłatwiej oszukać nietoperza wysyłając w jego kierunku sztucznie opóźnione nagranie jego własnych pisków, przekazując mu fałszywe echo jego własnego głosu” – czytamy w Powiece). Poeta występuje przed publicznością ze swoistym misterium zatytułowanym Calineczka. Tunel. Przy zgaszonym świetle przekazuje ustny greps rozrastający się za każdym razem w inną stronę. Wyjście dla historii stanowi znajdująca się w Calineczce krótka wzmianka o tym, jak miniaturowa dziewczynka trafia do kreciej nory. W sprawozdaniu na żywo okres ten pęcznieje do rozmiarów epoki. A nasycenie szczegółem pozwala przezierać przez podziemne noce i widzieć jeszcze i jeszcze dalej.
Dziewczyńskość jest tu zjawiskiem tej miary, co widnokrąg, jest kluczowa, jak widziany przez dziurkę od klucza wybuch GPS-u, zwisającego potąd z klaty nieboskłonu na złotym łańcuchu z kiszonego w żyłach tombaku.
Rozprawa z balastem męskiego rodu odbywa się bezkolizyjnie, w przyjaznej atmosferze. Ale nie zawsze tak się to rysowało. Mamy jeszcze Awersję, powieść Kaczanowskiego, w której pierwszą część wypełnia bezwzględny sąd na okrutnej matce (i znowu zbawienne drobiazgi, choćby taki: miniaturowy pisuar, przy którym chłopczyk czeka, aż mama go wreszcie odbierze, a ta mama, jaką ma, nigdy go nie będzie odbierać). W drugiej połowie walka kosmonauty z ukrywającym się na statku zagadkowym wrogiem przeplata się z erotycznie utwierdzonymi w sobie skeczami z życia drapieżnych „facetek”. Ta książka ryzykuje naprawdę spory kawałek.
Ale Topless! W Topless męskość to istny Guignol. Sytuacja przepowiadania przyszłości to zupełna codzienność. Coś w deseń Lelum Polelum. Wskazówkę napatoczyć może Lilla Weneda. Jeden brat nazywa się Lelum, drugi Polelum. Imię drugiego wróży mu dłuższe trwanie. Polelum po Lelum zostanie. Żeby zdążyć pożegnać się z życiem. I przepowiednia zostaje goła. Taki topless, jakie żyłkowanie.
Bohaterów poznajemy w działaniu, nie zaglądamy im w zaparowane szyby duszy, nie dostajemy opisu ich powłok. A jednak widzimy się z nimi, stają się widzialni, podobnie fantazje, o których wiadomo tyle, że nigdzie się nigdy nie widziały, bo nie miały się za co przebrać, a wyzierając zza nich, pomocna dłoń w kształcie reszki oddaje nam nasze dni, domagające się zgrabnych objawień, chwilówek i prognoz.
Adam Kaczanowski, Topless, Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”, Warszawa 2014
Recenzje
Z tej samej kategorii: