Kojarzycie Charlotte Roche z Vivy Zwei? Ja nie kojarzyłem, nigdy nie miałem kablówki, a pierwszym moim spotkaniem z tą uroczą brunetką o śmiejących się oczach był przypadkowo znaleziony w sieci krótki filmik, promujący jej debiutancką powieść Wilgotne miejsca. Na Youtube można jednak znaleźć pomysłowe i zabawne wywiady, m.in. z Robbiem Williamsem czy Liamem Gallagherem, przeprowadzone przez nią w ramach cyklicznego autorskiego show Fast Forward kilka lat temu. Polecam. Ale nie o muzyce ani telewizji mam zamiar się tu rozpisywać.
Nader rzadko zdarza się, aby przygoda telewizyjnego celebryty z pisarstwem nie kończyła się lepiej lub gorzej sprzedającą się literacką katastrofą. Tym bardziej warto wziąć pod baczną obserwację ten oto wyjątek od reguły.
Wilgotne miejsca, powieść Roche z 2009 roku, narobiła sporo zamieszania w niemieckiej debacie publicznej i na stałe przykleiła autorce gębę etatowej skandalistki Republiki Federalnej, zbierając jednocześnie przychylne recenzje w ważnych opiniotwórczych gazetach jak „Stern” czy „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Niestety, nie powtórzyła tego sukcesu nad Wisłą – rodzimi recenzenci nazywali książkę „nieudaną prowokacją” czy „porno dla ubogich”, imputując jej niską wartość artystyczną oraz szukanie łatwego rozgłosu drogą skandalu. Ujmijmy rzecz bardziej wprost – Wilgotne miejsca odbiły się w Polsce od ściany kompletnego niezrozumienia, a większość reakcji krytyki miała postać przewidywalnych mechanizmów obronnych, do jakich ucieka się drobnomieszczańska mentalność w konfrontacji z literaturą odważną i transgresyjną, łącznie ze zwyczajowym oskarżeniem o nudę. Wielka szkoda, bo Wilgotne miejsca to książka rewelacyjna – oryginalna, błyskotliwa, pełna rozbrajającego humoru, a przede wszystkim niezwykle ważna, bo proponująca świeże spojrzenie na istotny aspekt bycia kobietą we współczesnym świecie – bycia nią w pełni, wbrew opresyjnym mechanizmom społecznym, wszczepiającym głęboko krzywdzące i nieuzasadnione poczucie wstydu i skrępowania w wielu obszarach życia, przede wszystkim w sferze cielesności.
Bohaterka powieści, Helen Memel, to wesoła i czupurna osiemnastolatka, która choć bynajmniej nie zamierza rezygnować z rozkoszy seksu i tak samo jak każdej innej dziewczynie zależy jej na fizycznej atrakcyjności, pragnie jednak tę atrakcyjność nieco przedefiniować – tak, aby móc w pełni być sobą i niczego wstydliwie nie ukrywać. A przede wszystkim nie musieć starać się dopasowywać i upodabniać do kulturowego wzorca piękności – tego awatara męskich pragnień, eterycznej projekcji, wymuskanego manekina, który nie wydala, nie poci się i pozbawiony jest wszelkich naturalnych zapachów.
Choć nasza kultura w swoim krótkowzrocznym przekonaniu wszelkie tabu dawno już obaliła, ludzie nadal żyją pod silną, racjonalizowaną w różny sposób, ale nieustannie obecną presją. To oczywiste, kultura jako taka nie może istnieć bez nakazów, zakazów i tabu. Sfera tabu nie musi być jednak czymś constans, przeciwnie, może i powinna ulegać przekształceniom wraz z ewolucją społeczeństwa i jego mentalności. Innymi słowy, buntownicy przeciw tabu zawsze będą mieli pole do popisu, co znakomicie udowadnia swym pisarstwem Roche.
Jej anarchiczny bunt, wymierzający szczypa z zakrętasem kulturze sterylności i Photoshopa, polega na bezczelnym wprowadzeniu „brudu” cielesnego w pole naszej percepcji. W kulturze, której sferą sacrum stał się seks – ale tylko ten czysty i nieprawdziwy (wyobrażony, niemożliwy, rodem ze zbiorowych fantazji) – autorka zanurza ręce po łokcie w mokrym i śmierdzącym profanum, będącym nieodłącznym rewersem, ale i skrzętnie wypieranym z zasięgu wzroku aspektem naszej cielesności.
Brud – jak zauważa antropolożka Mary Douglas w słynnej pracy Czystość i zmaza, a za nią psychoanalityczka Julia Kristeva w eseju Potęga obrzydzenia – to pojęcie zawsze względne. Nie ma brudu absolutnego, esencjalnego – powołuje go do istnienia dopiero oko obserwatora. Brud to coś, co według danego schematu poznawczego znajduje się nie na miejscu, co powraca z miejsca wyparcia w pole percepcji, coś, co przekracza i zaburza granice klasyfikacyjne, stanowiące fundament funkcjonowania każdego podmiotu w ramach kultury. Identyfikując się z brudem i afirmując go, świadomie te granice kwestionujemy, stajemy się agentami chaosu, stanowiącego sferę nieskończonej potencjalności – zarówno w aspekcie destrukcyjnym, jak i kreatywnym.
W kulturach pierwotnych – wywodzi Mary Douglas – obcowanie z chaosem było domeną maga – transgresora, który opuszczając wspólnie zamieszkiwaną przestrzeń i zapuszczając się na dziewicze obszary nieoswojonego, mógł czerpać z tego aktu moc niedostępną pozostałym członkom społeczności. Bo źródła prawdziwej mocy znajdują się poza strukturami społecznego ładu. Gest ten w pewnym sensie powtarza Helen Memel, eksplorując marginalizowane przez kulturę sterylności obszary własnego ciała oraz jego wydzielin, przewartościowując i jakby przygarniając wypędzany zwykle poza pole percepcji brud. Mam tu na myśli brud w znaczeniu szerszym – jest nim każda skaza w obrębie wyidealizowanego wizerunku: od włosów pod pachami, poprzez hemoroidowego „kalafiora” w odbycie, po nasączony krwią menstruacyjną tampon. Helen szuka w brudzie sprzymierzeńca, obdarzającego mocą czynienia rzeczy normalnie niemożliwych.
Zdaniem Kristevy z kolei, pojawienie się wstrętu i wstydu towarzyszy nieodłącznie narodzinom podmiotu, wejściu w domenę Innego. Kontakt z obrzydlistwem zaś narusza tożsamość skonstruowaną w ramach tego systemu, wykazując jego niedostateczność i ufundowanie na braku. Świadome zjednoczenie z tym, co wedle imperatywu kulturowego powinno być wyparte, pociąga więc za sobą dezintegrację osobowości, a tym samym wyzwanie rzucone społecznemu ładowi, który osobowość tę wytworzył w procesie socjalizacji.
Subwersywny gest ten jest jednak próbą nie tylko rozbicia schematu, ale i jednocześnie ponownego scalenia świata. Jest wyrazem tęsknoty za światem niepodzielonym i niewybrakowanym, światem sprzed wielkiego dualistycznego rozbicia, które umożliwiło wyłonienie się podmiotu, a także pojawienie się wstydu i wstrętu. Zwerbalizowaną figurą tej eskapistycznej tęsknoty jest w książce pragnienie ponownego złączenia rozwiedzionych rodziców i zażegnania traumy ich rozstania. To przecież wtedy, gdy podmiotka była jeszcze częścią wielkiej jedni, rodzice byli razem.
Tyle o Wilgotnych miejscach. Na swą kolejną książkę – Modlitwy waginy – dyżurna niemiecka skandalistka kazała czekać 3 lata. Co tym razem spłynęło z jej pióra? Powieść może nie aż tak rewolucyjna, jak jej poprzedniczka, ale również obrazoburcza, a przy tym drążąca głęboko i bez wątpienia godna uwagi.
Monolog Elisabeth Kiehl – czytelnej figury alter ego autorki – to w dużej mierze zapis klinicznego obrazu zespołu stresu pourazowego, a jednocześnie bardzo ekshibicjonistyczna, ale i przesycona wszechobecną autoironią wiwisekcja stanu umysłu nowoczesnej trzydziestotrzylatki, u której trzeźwe myślenie i postępowe, często buńczucznie wygłaszane poglądy mieszają się w jednym tyglu z tanimi obiegowymi mądrościami życiowymi rodem z kolorowych gazet czy popularnych poradników z cyklu: jak żyć szczęśliwie. Elisabeth nieustannie stara się analizować meandry swego toku myślenia, dzieląc się przy okazji nawet tymi najbardziej wstydliwymi i żenującymi myślami, których, będąc na jej miejscu, nie wyjawilibyśmy nikomu.
Uczęszczając regularnie na seanse psychoterapii, bohaterka od 8 lat bezskutecznie próbuje zapanować nad objawami PTSD, nabytego w wyniku przeżycia prawdziwej tragedii – śmierci trzech braci w wypadku samochodowym. Wypadek ten wydarzył się w dniu mającej się odbyć długo planowanej i zorganizowanej z troską o najdrobniejsze szczegóły wystawnej ceremonii ślubnej Elisabeth. Za kierownicą siedziała matka bohaterki, która wprawdzie wypadek przeżyła, jednak doznała poważnych obrażeń. Można odnieść wrażenie, że Roche, o której skądinąd wiadomo, że w jej życiu miało miejsce identyczne zdarzenie, w obliczu niedostatecznej skuteczności innych metod, postanowiła spróbować przezwyciężyć własne zaburzenia, korzystając z dobrodziejstw terapeutycznego dystansu, jaki stwarza literatura.
Tak jak zawadiacka Helen odważnie zawierała przymierze z chaosem, tak Elisabeth ze wszystkich sił rozpaczliwie stara się powstrzymać napór chaosu, wdzierającego się każdą szczeliną jej popękanego życia. Jej strumień świadomości naznaczają: obsesja kontroli, paranoiczne wizje czyhających zewsząd absurdalnie wyolbrzymionych niebezpieczeństw, a także przesądność i schematy myślenia magicznego, znamionujące kryzys racjonalnej wizji świata, która runęła w drobiazgi tego feralnego dnia na autostradzie w Belgii, a świat wówczas raz na zawsze przestał być miejscem bezpiecznym i przewidywalnym.
To wszystko nie oznacza jednak, że ta mocniej zneurotyzowana wersja bohaterki Roche, przyznająca otwarcie, że stała się „drobnomieszczańska z przymusu”, miałaby świadczyć o tym, że autorce stępił się pazur. Co to, to nie! Książka zawiera dostatecznie wiele subwersywnego ładunku, aby wkurzyć każdego obrońcę tradycyjnej moralności, któremu wpadnie w ręce. Oni sami oczywiście będą chcieli zobaczyć w tym wyłącznie zabieg marketingowy, nie zmienia to jednak faktu, że Roche znowu dotyka spraw ważnych i dokonuje odważnych przewartościowań. Modlitwy waginy to bowiem bezceremonialna rozprawa z dogmatem monogamii:
Nie wiem, jak miałabym wyznać mojemu mężowi, że chcę się przespać z praktycznie każdym mężczyzną, którego znam. Kocham go i kocham seks z nim. Ale chcę więcej. Seksualnie żaden mężczyzna nie potrafi niczego zrobić lepiej, ręcznie z moją waginą, tego całego pornotirlitutirlitam z moją łechtaczką, aż prawie eksploduję, ale chcę po prostu raz poczuć między nogami inne ciało. Straszne jest czasem to więzienie monogamii!
Także i dużo starszy, „bogaty i dobrze wyposażony genitalnie” mąż bohaterki nie czuje się w tym „więzieniu” komfortowo. Wyjściem z patowej sytuacji, ratującym związek przed uwiądem, okazują się być wspólne wizyty w burdelach, na które bohaterka daje się mężowi namówić nie bez wewnętrznych oporów, a także kontrolowane zdrady „za pozwoleniem”. (por. również: Kinga Dunin, Z życia liberalnej waginy – red.)
Integralnym elementem tożsamości Elisabeth jest jej wojujący ateizm. Podkreślany przez bohaterkę wielokrotnie, nie pozwala się on jednak potraktować jako dowód na jej głęboko i solidnie ugruntowaną racjonalną wizję świata. Schematy myślenia religijnego, zaszczepione za młodu, okazują się tkwić korzeniami głęboko w psychice, a ponawiane deklaracje niewiary spełniają rolę swoistych egzorcyzmów, mających te schematy chwilowo dezaktywować. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że jest to rodzaj infantylnej zemsty na Bogu, który dopuścił do pęknięcia świata. Jego nieistnienie bynajmniej go tu nie usprawiedliwia. Bóg nie istnieje, to dla Roche oczywiste, ale psychologiczna potrzeba wylania żalów na istotę odpowiedzialną za to wszystko istnieje z całą mocą.
Fiksacje Elisabeth w temacie ekologii, zdrowego odżywiania czy bycia dobrą matką jasno wskazują na potrzebę znalezienia sobie czegoś na kształt religii zastępczej, wyznaczającej punkty stałe w płynnej rzeczywistości, pozwalające doświadczać gratyfikacji w postaci poprawy samopoczucia po dobrze wykonanym obowiązku oraz dodające otuchy i siły. Także kategoryczne decyzje (np. dotyczące całkowitego zerwania kontaktów z bliskimi osobami – rodzicami czy najbliższą przyjaciółką), stanowcze oświadczenia, wyrazy niezachwianego przekonania w wielu sprawach – ewidentnie wskazują na dojmującą potrzebę doznawania własnej mocy sprawczej, uwalniającego chwilowo od lęku i poczucia bezsilności.
Modlitwy waginy to skrywający się pod pozorem błahej i częstokroć głupawej narracji kawał dobrej literatury. Postać bohaterki jest wielowymiarowa i pełna, czasem zabawna, czasem żałosna; często rozbrajająca, częściej jeszcze wkurzająca. Elisabeth Kiehl to z pewnością nie proste alter ego autorki, to raczej „ja” już zanalizowane, rozłożone na czynniki pierwsze i podane w postaci szczodrze doprawionej autoironią.
W toku narracji można wyraźnie zauważyć, że terapia działa, a bohaterka coraz lepiej siebie rozumie, coraz odważniej wyjawia swoje wstydliwe sekrety, także przykłady własnej małości i podłości. Dopiero pod koniec dowiadujemy się np., że bohaterka świetnie zdaje sobie sprawę z faktu, że w całej tej jej proekologicznej fiksacji chodzi w zasadzie tylko o to, by się samej lepiej poczuć. Ta przenikliwość w autointerpretacji oraz zbawcza szczerość skutecznie chronią ją przed popadnięciem w zdziecinnienie i hipokryzję. Elizabeth słusznie przeczuwa, że tylko odwaga konfrontacji z prawdą daje rzeczywiste, tak upragnione przez nią poczucie kontroli nad sytuacją. Przywołując pamięć o swoich zmarłych tragicznie braciach, wyznaje:
Mocno wierzę w to, że żywcem spłonęli. Nie ułatwiam sobie sytuacji i nie próbuję się uspokajać i pocieszać wiarą. Nie, zakładam po prostu najgorsze, żeby nie być taka głupia jak wierzący. Nie szukać pociechy, tylko być bezwzględną, patrzeć faktom prosto w oczy, nie uciekać. Dobry Bóg już tam wiedział, dlaczego zabrał do siebie te czyste dusze. Pierdolcie się! Nikt nikogo nie zabiera. Rzeczy się dzieją, a my musimy z tym żyć, radzić sobie, wariować od tego, wszystko jedno, ale przecież nie stawać się wierzącymi, do cholery.
Oprócz traumy i jej następstw Modlitwy waginy w niebanalny sposób drążą temat miłości, o który zdążyłem już powyżej zahaczyć. Naturalistyczny opis seksu małżeńskiego, którym autorka otwiera powieść, jest tylko przynętą i wstępem do wnikliwego przedstawienia trudnej, choć trwałej i w mniemaniu obojga stron stosunkowo udanej damsko-męskiej relacji. Mimo iż bohaterka niczego nie pragnie na tym świecie bardziej niż stałości swego związku, stanowiącego dla niej niezbędne oparcie nie tylko emocjonalne, ale i materialne, daleka jest od hołubienia naiwnych, romantycznych złudzeń.
Ważnym ustępem w książce, nawiązującym nieco tematycznie do Wilgotnych miejsc, jest fragment dotyczący robaków. Córka bohaterki w wieku szkolnym narzeka przed snem na to, że swędzi ją pupa. Okazuje się, że zaraziła się od rówieśników nicieniami, a wraz z nią zarażona zostaje cała rodzina, łącznie z mężem bohaterki, który jednakowoż jako jedyny ma poważne opory przed przyznaniem się do tego, a lekarstwo na robaki godzi się łyknąć jedynie „profilaktycznie”. Mało tego, kategorycznie odmawia obejrzenia z bliska robaków, które właśnie wydobyła ze swojego odbytu jego żona, czym śmiertelnie ją obraża. Swoją odmowę tłumaczy tym, że takie widoki mogłyby spowodować później u niego trudności podczas uprawiania z nią seksu. W taki oto sposób, bardzo sprytnie od strony literackiej, autorka dotyka problemu niemożliwości pełnej intymnej bliskości między dwojgiem ludzi. Proponując mężowi obejrzenie zainfekowanego robakami odbytu, bohaterka wychodzi doń z sercem na dłoni. Mąż sprowadza ją jednak na ziemię, uświadamiając jej, że trudna sztuka bycia ze sobą polega w istocie na umiejętnym podsycaniu ognia wzajemnej atrakcyjności seksualnej, która zawsze nakierowana jest nie na realną osobę, a na jej fantazmatyczny obraz, skrzętnie okrojony z elementów mogących wprowadzać studzący libido dysonans. I znów wypada tylko boleśnie skonstatować, że na tym świecie rodzimy się, żyjemy i umieramy sami.
Modlitwy waginy to książka, która istotnie pomaga lepiej zrozumieć samego siebie – jakkolwiek banalnie by to brzmiało. To świadectwo wykonanego ogromu syzyfowej pracy przy egzorcyzmowaniu własnych neuroz, mnóstwo wypracowanych strategii przetrwania w obliczu psychicznych kryzysów, a także zwierciadło, w którym przejrzeć może się wielu z nas. W końcu w dzisiejszych, sprzyjających neurozie czasach wszyscy jesteśmy po trosze neurotykami, więc znalezienie wspólnej płaszczyzny z Elisabeth Kiehl – tej modelowej wręcz neurotycznej osobowości naszych czasów – nie będzie problemem.
Charlotte Roche, Modlitwy waginy, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012/
Szymon Majcherowicz
Zobacz inne teksty autora: Szymon Majcherowicz
Recenzje
Z tej samej kategorii: