Chociaż zjawisko grafomanii jest sprawą potencjalnie prostą i nad wyraz klarowną, choć zostało ze wszech miar omówione przez tuzy naszego literaturoznawstwa i krytyki[1], nie przestaje budzić zainteresowania, szczególnie w środowisku młodoliterackim (zwłaszcza zaś młodopoetyckim). Stosowane tam na ogół pojęcie odbiega jednak od formalistycznej definicji, która utrwaliło się w historii rodzimej literatury, np. za sprawą Edwarda Balcerzana, dla którego grafomania dotyczy nie autora i jego psychologicznych motywacji, ale konsekwentnego rozmijania się tekstu z uznawanymi za dopuszczalne i cenione regułami sztuki danego okresu. Jest to zatem pojęcie nie tyle psychologiczne, co stylistyczne, a za jego pomocą wartościujemy konkretne teksty, odnosząc je zawsze historycznie do obowiązujących i rozpoznanych przez nas ram estetycznych. To jednak nie przeszkadza, żeby tego lub owego autora nazwać na zasadzie krytycznej hiperboli grafomanem, dyskredytując jego nowy utwór, a przy tym całą właściwie twórczość w duchu zwyczajnego trollingu. Znacznie częściej bowiem mówi się dziś o grafomanach na zasadzie środowiskowego wykluczania, niż o grafomańskim utworze, choć tak byłoby chyba i sprawiedliwiej, i rzetelniej. A zatem zwycięża ujęcie psychologiczno-socjologiczne, czyli potępienie nieodpartej, chorobliwej potrzeby pisania i dzielenia się własną produkcją ze światem (to z kolei Słownik terminów literackich).
Samo pojęcie grafomanii krąży gdzieś na orbicie krytycznoliterackiej pracy, nawiedza krytyków i badaczy w sposób niekiedy bardzo ciekawy, raz pesząc lub ostrzegając przed napisaniem recenzji z konkretnego tomu (jak mówić o grafomanii, nie zabierając miejsca wartym uwagi książkom?), innym razem służąc do konkretnych rozrachunków. Wobec kogo najczęściej formułuje się dziś takie zarzuty, nie trzeba się też specjalnie głowić. Stałymi obiektami są Jacek Dehnel i Szczepan Twardoch, swego czasu była to Dorota Masłowska, coraz częściej zaś Michał Witkowski. Dwóch pierwszych połączył w głośnym tekście o dziennikach Dariusz Nowacki, zarzucając obu brak pisarskiego wstydu[2]. A jednak żaden z powyższych autorów nie może się nawet zbliżyć do grafomanów radykalnych, w swojej ostentacyjnej śmieszności tkwiących z pasją i zacietrzewieniem, jak choćby legendarny, utrwalony dzięki archiwizacyjnej pracy Tuwima Soter Rozbicki herbu Rozmiar. Gdybyśmy dziś sięgnęli po jego bajki i rymowanki, okazałoby się, że niektóre brzmią ciekawie, zabawnie, wręcz kampowo[3], bo starzejącej się (historycznie) grafomanii bliżej do kampu niż kiczu. A jednak pewne względy estetyczne i socjologiczne pozwoliły Tuwimowi i jego współczesnym mianować Rozbickiego królem polskich grafomanów. Gdybym pokrótce próbował odpowiedzieć jakie, pierwsza myśl kierowałaby mnie w stronę iście ziemiańskiej świadomości panowania nad polem literackim, świadomości dość butnej, ale też charakterystycznej dla silnych podmiotów, rozgoszczonych i zasiedziałych w nowoczesnej literaturze.
Tak pisał swego czasu Andrzej Skrendo: „Historia grafomanii jest zakryta, anonimowa, milcząca i niewidzialna, ale z pewnością warto ją uprawiać. Uprawa ta przypominać będzie z konieczności archeologię, nawet gdy skupi się na grafomanii współczesnej, gdyż literatura konstytuuje się poprzez wykazanie, że nie istnieje ciągłe przejście między nią a grafomanią (są jednak powody, by w to wątpić)”[4]. Historia to długa, dotycząca wszystkich epok, ale też potencjalnie możliwa do opisania. W swojej rubryce „Koktajl z maku” w magazynie „Lampa” Marta Syrwid podjęła się po części takiego opisu. Skupiała się na współczesnych postaciach grafomanów, chociaż ukazywała je przez pryzmat konkretnych książek, które wespół z redakcyjnymi znajomymi zwykła nazywać „surowcem” (już to przesuwa jej pracę z dziedziny krytyki w stronę socjologii). Publikowane od 2009 roku krótkie tekściki zebrała następnie w książce Koktajl z maku (2014), opatrując je nieco dłuższym wstępem, w którym próbuje dokonać pewnej syntezy i zarysować, choćby szkicowo, sylwetkę współczesnego grafomana. Jej boje z utworami słabymi, jawnie niesprawdzającymi się w kontekście obecnie panujących mód i gustów, idą więc w ślady „Książek najgorszych” Antoniego Słonimskiego oraz Książek najgorszych i paru innych ekscesów krytycznoliterackich Stanisława Barańczaka, do czego autorka skromnie się zresztą przyznaje. Ze współczesnych lektur przypominają zaś nieco „Czarną teczkę Fidlera” z 8. Arkusza „Odry” z czasów jej świetności, gdy cięty język autora (lub autorów) pozwalał bezprecedensowo rozprawiać się z najgorszymi tomami poetyckimi. Różnica jest jednak taka, że Filip Fidler to pseudonim kilku co najmniej osób, piszących różnymi stylami i z różnym zacięciem polemicznym. Marta Syrwid to zaś konkretna persona, młoda prozaiczka (ur. 1986), autorka dwóch powieści (Bogactwo i Zaplecze), która występuje pod własnym nazwiskiem i tym samym naraża się na potencjalny ostracyzm. Jeśli jednak przyjrzymy się dobieranym przez nią pisarzom i spisanym tekstom, szybko okaże się, że po pierwsze bardziej cięty język miewają felietony Wojciechów Kuczoka i Orlińskiego, po drugie zaś dobór postaci polega na wyszukiwaniu osób balansujących na marginesie pola literackiego lub zupełnie w nim nieistniejących: zwycięzców lokalnych konkursów i autorów wydanych własnym sumptem książek, które zalegają w sklepach „wszystko po 5 złotych”. Spójrzmy na panteon nazwisk: Krzysztof Cezary Buszman (jego wybór wierszy Podróż z Aniołem Stróżem rozpowszechnia nadal Bernardinum), Piotr Przygodzki (końskowolski strażak-patriota), Katarzyna Grzyb (żona znanego siatkarza), Izabela Bill, Lusia Ogińska, Lech Ostasz, itd. Wielu z opisywanych w książce autorów wciąż tworzy, a z ich osobistych stron internetowych można by wnioskować, że ze sporymi sukcesami i to w wielu dziedzinach. A teraz na poważnie: nie uświadczymy u Syrwid krytycznoliterackiego rozmachu, wymachu ani zamachu w stylu śmiałych tez, że ostatnie trzy książki Bohdana Zadury to grafomania i krzywda dla całej jego twórczości, najbardziej niedoczytany jest Przemysław Owczarek, a Piotr Sommer mógłby przestać wreszcie udawać poetę i pogodzić się z rolą szarej eminencji naszej literatury. Takie tezy wzbudziłyby pewnie odpowiedni ferment, ale wymagałyby też odrobiny uzasadnienia, a na to niewiele jest miejsca pośród cytatów i biograficznych prztyczków.
Syrwid nie ma jednak krytycznych ambicji i pisze o grafomanach w zupełnie innym celu, celu, który trudno momentami zdefiniować: czy bardziej chodzi jej o literackie anegdoty, o zbieranie kuriozów w duchu Tuwima, o przyczynek do rzeczywistej historii grafomanii, piętnowanie autorów dla dobra Literatury, wyśmiewanie ich z niskich pobudek celem dowartościowania własnej twórczości, czy też o wzbudzenie w czytelnikach litości? Czy idzie tu o pokazanie, jak nie powinna wyglądać współczesna literatura, czy też raczej o ocalenie w tym bigosie słownym (pardon ‒ makowym wywarze) cząstki czegoś wielkiego, o iście mesjański, beznadziejny gest wydobycia jednego zdania, jak zwykł to robić Karol Maliszewski? Całość kończy się wszak tekstem polecającym, zupełnie szczerze, zbiór opowiadań „krakowskiego dziwaka” Tomasza Lektornego (obecnie autora dwóch, wydanych własnym sumptem książek). Wiemy, dlaczego grafomanów czytał Fidler: żeby w młodoliterackim obiegu oddzielić ziarno od plew, żeby nie uchował się bez prześmiewczego odnotowania kolejny żenujący tom, który marginalny literacki grajdołek uzna w pewnej chwili za objaw geniuszu i krytycznego niedoczytania. Wiemy, dlaczego czyta ich wciąż Maliszewski: bo jest jurorem wielu lokalnych konkursików i nieskazitelnie, dziecięco wręcz wierzy w literaturę i sens składania słów w wiersze. Dlaczego jednak Marta Syrwid?
W obrazowym wstępie do książki tłumaczy nam autorka swój zamysł, a właściwie zbieg okoliczności, który w postaci paczki grafomańskich wierszy Cezarego Buszmana przywędrował do niej z redakcji „Lampy” z propozycją opisania ich, co wkrótce zmieniło się w cykl „Koktajl z maku”. Podziwiam umiejętność układania zdań przez Syrwid, jej zdolność do budowania krwistych i zarazem zabawnych opisów, innymi słowy: podziwiam jej talent prozatorski. Wprowadzenie do książki, a więc krótka historia tego, w jaki sposób powstał Koktajl, jak autorka spisała pierwszy tekst w wynajmowanym mieszkaniu na poddaszu wilgotnej kamienicy, którą nazywa „hrabią”, nadaje się do analizy na zajęciach twórczego pisania. Gorzej, gdy przechodzi Syrwid do formułowania tez na temat współczesnego (i ponadczasowego ‒ jej zdaniem) obrazu grafomana. Mimo niewątpliwego oczytania autorki w różnorakich współczesnych kuriozach oraz pozornie zobiektywizowanych prób opisu zjawiska, wciąż nie rozumiem intencji autorki i głowię się nad specyfiką jej podmiotowej figury.
Nie czyni tego przecież z zawiści (odcina się bowiem we wstępie od takich motywacji), niespecjalnie też w imię konkretnej wizji literatury, bo takiej w „felietonach” Syrwid absolutnie nie znajdziemy. Koktajl z maku to raczej rodzaj środowiskowego paktu komunikacyjnego, wzajemnego poklepywania się po plecach, i jako taki ‒ z socjologicznej perspektywy ‒ można go opisać. Podskórne przeczucie, co jest szczególnie złe i grafomańskie, nabyte na podstawie współczesnych, nagradzanych lektur i podstawowego obycia kulturalnego, pozwala nam się pośmiać, gdy wespół z autorką śledzimy kolejne przejawy nieudolnego wierszoklectwa czy próżnych, prozatorskich eksperymentów. Automatycznie pokiwamy głową, gdy Syrwid przytoczy potencjalne osiem „objawów” grafomanii, wśród których znajdziemy: jawne błędy i dziwactwa językowe, self-publishing, nienawiść do środowiska i związane z nią szaleństwo, „porno-barokowe opisy”, dokładne rymy oraz szarlatanerię, czyli posiadanie prostych odpowiedzi na każde pytanie. Zgoda, o tych samych cechach pisali swego czasu Barańczak i Słonimski, to samo dostrzegał Tuwim, ba, o te same kategorie stoczyli boje historycy literatury, próbujący odzyskać twórczość księdza Baki. Może nawet bardziej syntetycznie wyraził to Dariusz Śnieżko, gdy w pamiętnym szkicu z „Pograniczy” z 1997 roku Fenomen grafomanii, albo na Heremenegildę Kociubińską paszkwil trzeci pisał o konieczności współwystępowania wyznaczników na trzech poziomach: w sferze podmiotu (narcyzm), stylistyki (epigoństwo) oraz świata przedstawionego (banały)[5]. Radykalną woltę na takie, substancjalne rozumienie grafomanii, które znajdziemy również u Syrwid, sformułował przed kilkoma laty Piotr Rysztowski[6]. Rozprawiając się z wcześniejszymi tekstami Balcerzana, Skrendy, Śnieżki, Giedrysa i innych, pokazał przekonująco, jak bardzo historycznie zmienne, widmowe i przygodne są próby generalizowania na temat grafomanii oraz tworzenia jej definicji. Jemu samemu jawi się ona raczej jako nieistniejący obiekt historii literatury, retoryczny trop, który trzeba potraktować tylko i wyłącznie w kategoriach operacji językowych ‒ ironiczne podważenie systemu pojęć, w obrębie którego o literaturze rozprawiamy. Na tytułowe pytanie swojego artykułu odpowiadał więc zgoła odmiennie od poprzedników: skoro historia grafomanii jest wyłącznie historią pojęcia i jego nadużyć, nie zaś konkretnych dzieł, należy spojrzeć na nią pragmatycznie i operacyjnie ‒ nie jak na przedmiot historycznoliterackiej analizy, ale jak na innego, który dokonuje subwersywnego demontażu dyskursu.
Możemy się spierać, czy grafomania jest przedmiotem badań, przyczynkiem do towarzyskich anegdot, które wszyscy sobie opowiadamy, czy też negatywnym biegunem pola literackiego. Problem w tym, że Syrwid swoich kategorii nie rozwija i nie problematyzuje, nie tylko na poziomie teoretycznym (nie można tego wymagać od książki zdającej przygodną relację z bieżącego życia literackiego), ale również krytycznym. Wyciąga ze swoich lektur podstawowe, podzielane przez wszystkich nie-grafomanów wnioski, przez co jej felietony tracą swój ironiczny charakter i przestają być opisem grafomanii w imię jakiejś estetyki, a stają się wypowiedzianymi na głos presupozycjami, przechodzącymi w anegdotki i znęcającymi się nad losową grupką pismaków. Ktoś się czasem poznęcać musi, ale też założenia o obiektywizującym charakterze rozpoznań i oddawaniu możliwie dużego pola samym autorom nie pozwalają językowi Syrwid w pełni się „rozhulać” i osiągnąć poziomu ironii zbliżonego np. do tekstów Adama Poprawy (jeśli już szukać wśród współczesnych). Tego brakuje jej momentami do idealnej gawędy towarzyskiej: błyskotliwości, bezczelności, sarkazmu nawet. Może by i ustawiło ją to na pozycjach wywyższającej się intelektualistki (którą i tak przecież pozostaje w opinii autorów przerabianego „surowca”), ale też dałoby odrobinę radości czytelnikowi, poszukującemu odczarowania grafomańskiego toku wiersza.
Nie tędy droga. Koktajl z maku to bowiem idealna literatura środka: bazująca na przesłankach i nie rozwijająca ich w żaden sposób, piętnująca to, co wyraźnie odbiega od stylistyki epoki, ale niezdolna (i niechętna) do formułowania tez tam, gdzie rzeczywiście mogłyby one zaboleć. Więcej ma wbrew pozorom wspólnego z Inicjałem z offu Agnieszki Wolny-Hamkało i Dobrze się myśli literaturą Ryszarda Koziołka, niż z Książkami najgorszymi. Tak jak Wolny-Hamkało pozorowała (co jej się zresztą doskonale udało) krytykę literacką, dokonując pastiszu konkretnych wierszy na prozę, a Koziołek pozoruje akademickie literaturoznawstwo, bazując na swoich poprzednich, błyskotliwych rozprawach, tak Syrwid pozoruje gest zoila, skłonnego do przeprojektowania literackiego pola. Ostatecznie nic się jednak nie dzieje, nic poza równaniem w dół: Inicjał z offu nie zaproponował, wbrew opiniom wielu zachwyconych czytelników, nowego i przystępnego sposobu pisania o najnowszej poezji, Dobrze się myśli literaturą nie nawiązało dialogu między wyspecjalizowanymi czytelnikami i obiegiem popularnym, a Koktajl z maku nie dokonał nawet fragmentarycznego rozpoznania stanu współczesnej grafomanii.
Ale załóżmy, że książka Syrwid stanie się pretekstem do rozważań na ten temat, a nie współczesnym kompendium. Zainspirowany dwoma felietonami, oglądam zdjęcia z wieczorów poetyckich jednej z bohaterek, o wrocławskiej zresztą proweniencji ‒ Izabeli Bill, która wraz z mężem, poetą i podobno krytykiem (nie miałem przyjemności), objeżdża lokalne biblioteki i domy spokojnej starości. Przypatruję się tej dziwnej zbieraninie ludzi: czytelnikom i słuchaczom poezji oraz utrwalonym na zdjęciach wierszokletom, w większości w sędziwym już wieku, którzy nigdy nie odbyli udanego spotkania z literaturą współczesną i nie nauczyli się wymaganych przez nią sposobów czytania… Może nie mogli ze względu na warunki socjalne, może nie chcieli, a może za szybko odnaleźli tę jedyną i niepodważalną wizję właściwego języka? Zaczynam w takich chwilach z pewnym przerażeniem myśleć o dwóch „obiegach”: tym lokalnym, finansowanym na poziomie gmin, z kieszeni burmistrzów i ze skromnych dotacji bibliotek, zawsze otwartym na koneksje i na samych grafomanów, przekonanych o własnej estymie, oraz o tym oficjalnym, zapewne niewiele odbiegającym od pierwszego, ale jednak tożsamym z podzielaną przez krytykę i akademię wizją procesu literackiego. W tym pierwszym literatura pełni przede wszystkim funkcje terapeutyczne, kompensacyjne i socjologiczne. Dla jednych jest ucieczką od rzeczywistości, sposobem wyładowania frustracji lub odreagowania konfliktów, dla innych np. przestrzenią wspólnotową, w której mogą się spotkać z podobnymi do nich „wrażliwcami” i „kaskaderami” i wraz z nimi podzielać poczucie wykluczenia z głównego nurtu oraz pielęgnować swoją ahistoryczną estetykę. W drugim obiegu funkcje te odeszły w cień na rzecz utrwalonej w XX wieku, ale przyświecającej całej nowoczesnej sztuce, zasadzie autonomii pola i wizji w miarę koherentnego, uhistorycznionego procesu.
Z jednej strony tworzą więc Foks i Sosnowski, z drugiej Izabela Bill i jej mąż Tadeusz Lira-Śliwa, zupełnie sobie nie przeszkadzając, ale też nie mając możliwości porozumienia. Czy odbywa się tu bowiem jakaś walka o duszę? O czyją duszę? Z kim lub między kim a kim? Czy jedni powiedzieliby, że piszą w imię jakiegoś zmiennego pola estetycznego, a drudzy wystąpiliby ze z gruntu antynowoczesnymi hasłami, raczej w obronie wiecznych wartości (ekspresji, prawdy, emocji, poezji, itd.)? Czy te dwa plemiona w ogóle istnieją, a jeśli tak, czy są między nimi jakieś przejścia graniczne, jacyś twórcy lub zasady zdolne do mediacji? Innymi słowy: czy Sosnowski potrzebuje Bill, albo Bill Sosnowskiego? Z książki Syrwid się tego nie dowiemy, choć poznamy kilka nazwisk, których może lepiej nie poznawać…
Skrendo był zdania, że nawet jeśli literatura piękna i grafomania nie tworzą ciągłych powiązań, to warunkują się wzajemnie, wyznaczając swoje dziedziny na zasadzie wykluczenia (a to by znaczyło, że się jednak potrzebują). U Dariusza Śnieżki przeczytamy inną, błyskotliwą tezę: „krzywe zwierciadło grafomanii karykaturalnie wyolbrzymia potoczne stereotypy poety, przebrzmiałe mitologie artysty. Gdy grafoman z dumą komunikuje siebie jako poetę, otacza się peleryną, którą wygrzebał drągiem z literackiego śmietnika”[7]. W tych przebrzmiałych mitologiach widzielibyśmy więc wynaturzony obraz samej historii literatury, która powraca do nas w farsowej postaci i nachalnie domaga się uznania.
Ale wróćmy do socjologicznego ujęcia: czy wspólnota grafomanów (lub taka, która wokół grafomana się zawiązuje) jest wspólnotą poszukiwaną przez krytyka? Nie wydaje mi się. Dobry krytyk poszukiwać będzie zawsze czytelnika i autora, będzie zapraszał do komentowania i rozmowy, a więc organizował wokół literatury pewną sytuację komunikacyjną, z szansami na subwersję lub emancypację. Jedna natomiast rzecz szczególnie, w konstruowanym przez badaczy obrazie grafomana, nie pozwala myśleć o nim pozytywnie: megalomania. O ile pisarz nieudolny, popadający niejednokrotnie w kicz, będzie aspirował do bycia pisarzem coraz lepszym, o tyle megalomania grafomana nigdy nie pozwoli mu na dopuszczenie do głosu warunków własnej estetycznej porażki. Tymczasem bez tej możliwości, bez wątpienia w zasadność tez i legitymizujących je pól czy pozycji, dyskusja o literaturze nie ma prawa zaistnieć. Bez tego errotycznego (zapożyczę się u Agaty Bielik-Robson) aspektu nie ma miejsca na negację, a tym samym na żadną dialektykę, w której przezwyciężanie własnych ułomności pozwala ukonstytuować się jednostce w obrębie wspólnoty. Grafoman się nie myli, a zatem również nie rozmawia. Mylą się inni, oni, układ, i w tym sensie jest najbardziej fałszywym z proroków, jakich napotkać mogła grupa czytelników czy słuchaczy.
Co zatem z owymi biedakami na zdjęciach ze spotkań Izabeli Bill? Czy zdają sobie sprawę, że uczestniczą w iluzji, w miernej symulacji literatury? Czy podzielają poglądy autorki i afirmują jej twórczość? Czy czerpią jakieś inne profity ze wspólnego uczestnictwa w takowym wieczorku poetyckim: natchnienie, nadzieję, poruszenie? Jednym z podstawowych aspektów sytuacjonistycznej rewolucji, którą zapowiadał Guy Debord wespół ze swoimi kompanami, była zmiana świadomości widza, a więc pasywnego, nieświadomego odbiorcy Spektaklu, w aktora, w konkretny, działający w ramach wspólnoty i zarazem wyemancypowany podmiot. To moim zdaniem jedna z ważniejszych funkcji sztuki, a jej krytyczny wymiar ma tu znaczenie pierwszorzędne: demaskuje pozorność twierdzeń, złudność rytuałów, kieruje kamerę na samego widza i każe mu do znudzenia wpatrywać się we własne ruchy, aż zrozumie on ich zadany automatyzm. Tego nie znajdziemy w opisywanych przez Syrwid przypadkach grafomanii, bo Spektakl i nadprodukcja, z automatyzmu wynikająca, są ich niezbędnymi komponentami. Jeśli więc nie potraktujemy grafomanii jako zjawiska z natury subwersywnego, co sugerował w swoim szkicu Rysztowski, jako pustego znaczącego, niełatwo będzie w konfrontacji z nią odnaleźć coś ponad protekcjonalny śmiech i cynizm lepiej usytuowanych gospodarzy literackiego pola. Widmo grafomana będzie nas nawiedzać w konwencji farsy, w teatrzyku cieni, po którym następuje zawsze czas na poważną rozmowę. Historia grafomanii pozostanie wtedy historią szaleństwa, spisaną przez zwycięzców i dla zwycięzców, towarzyskim zacieśnianiem więzów w doskonale rozumiejącej się, ekskluzywnej wspólnocie, sączącej makowe koktajle na elizejskich polankach.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL).
[1] Zob. zwłaszcza S. Barańczak, Książki najgorsze i parę innych ekscesów krytyczno-literackich, wyd. II zmien., Poznań 1990; ale też monograficzne numery „Polonistyki” (8/2004) oraz „Ha!artu” (33/2010), a także tom Grafomania, red. M. Tramer i J. Zając, Katowice 2015.
[2] D. Nowacki, Blogaski w okładkach, czyli jak Dehnel i Twardoch pamiętniki wydali, „Gazeta Wyborcza” 03.11.2015.
[3] Por. Życie i sprawy Sotera Rozmiar Rozbickiego, ulubionego trubadura Warszawy i Obywateli Jarmarkowych, obdarzonego mianem króla grafomanów polskich, ktory sam zwał się Pacjentem Filozofii, nieporównanego autora bajek i piosenek / które poznał i zgłębił Julian Tuwim; teraz na nowo ku nauce rozrywce przypomniał Janusz Dunin; il. skompilował Ryszard Kuba Grzybowski, Łódź 1980; B. Bajak, Z prawdą na bakier ‒ o życiu Sotera Rozmiar Rozbickiego, „Acta Universitatis Wratislaviensis. Prace Literackie” 2004, nr 44, s. 101-121.
[4] A. Skrendo, O dziele grafomańskim, „Polonistyka” 2004, nr 8, s. 12.
[5] D. Śnieżko, Fenomen grafomanii, albo na Heremenegildę Kociubińską paszkwil trzeci, „Pogranicza” 1997, nr 1, s. 55.
[6] P. Rysztowski, Jak napisać historię grafomanii, „Teksty Drugie” 2012, nr 6, s. 346-357.
[7] D. Śnieżko, Dawni autorzy o grafomanii, „Przestrzenie Teorii” 2007, nr 8, s. 147.
Jakub Skurtys
Krytyk literacki, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, publikuje, głównie teksty na temat poezji.
Zobacz inne teksty autora: Jakub Skurtys
Recenzje
Z tej samej kategorii: