Taja Kramberger
Heretyka
I
Walka kobiet o wejście do sfery publicznej
w ostatniej dekadzie XIX wieku:
Czy cel przemiany nieznośnego
świata jest inny niż dziś?
Emancypacja na marginesie anestezji,
suwerenizacja kolorów, które przykrywa
i dusi ustalone spektrum. Wystąpienie ciał z
ciepłych miejsc pamięci i rozdzielenie stad.
Nagłe rozebranie uniwersalnych głosów,
odsłonięcie i ewidencjonowanie ich topografii:
czyj jest, do kogo należy nagle
zbudzony kontynent śpiącej historii?
II
Ale to nie jest ważne,
ważne jest rozumieć relacje i
współzależności, interwały i niuanse
tego, co uświadamiane w dalekim wołaniu: małe
przesunięcie tego, co realne w imaginarium.
Uczynić widocznymi drzwi i futrynę,
przez które trzeba wejść:
doświadczyć drzazgi w oku okienka w drzwiach.
Kobiety naprawdę weszły do rzeki czy
wciąż czekają na brzegu i
podziwiają odgłosy tympanonu?
Płeć jest efektem ciała, powstaje
w zmarszczce i ma moc tworzenia nowej krainy,
reszta to mimesis płci, złuszczona opona
historii, przykrywająca korozyjność miejsc wspólnych.
Wasze manewry
Wasze manewry,
zgrzytanie zębami,
mlaskanie językiem,
trzaskanie drzwiami,
wasze paradontyczne teksty,
skowyt wykastrowanych psów
w tekstach o
subwersji artystycznej,
jakiż galop nicości,
której odcinasz ogon
a pojawia się inna,
jeszcze bardziej zarośnięta grzywa,
wasz Abschied,
wasz upshot,
wasz up-shit,
oj, oj, oj,
wasze zbrodnie są mi na rękę,
ragazzimiei,
wasze nudne
przedstawienia
udawanej zgodności
z rozmówcami,
wasze skomplikowane
mizansceny,
dideldideldildo
gierki z ludźmi
bezpieczne domy, których tu
nie może być,
niszczenie rękopisów i
przechowywanie spinaczy.
Oj, oj, oj,
nic, mówią,
nic się nie stało
i także to
jest formą kłamstwa.
tłum. Agnieszka Będkowska-Kopczyk, Tatjana Jamnik
Maruša Krese
Ulice samotności
Ulice samotności
wcisnęły mi się do życia.
Niemieckie fortele, szaleństwa nieznane,
zmęczenie błyszczące,
mistyka nieokiełznana,
wiatr od morza,
derwisze i komuniści,
biblie i wysuszone rzeki,
czekanie na zgrozę,
homoseksualiści z bon tonem.
bożonarodzeniowe drzewka,
huragan na Cape Cod,
Tai Chi w rejonie Dolenjska.
Torba do Yorkshire czeka,
czeka, aż przyjdzie na nią kolej.
Stare perfumy w torbie
Stare perfumy rozmazały w torbie pisma z instrukcjami.
Zburzyli meczety i skuli ręce dzieciom,
matkom obcięli włosy a ojców wykastrowali,
wszystko to w imię wolności, młodości i piękna.
Nie wiem, jakim sposobem instrukcje dostały się do torby do Yorkshire,
do torby życia,
do torby, do której włożyłam swoje skarby
na podróż do radości, na podróż do pustyni,
tej, która spotyka się z morzem i spokojem,
na podróż, którą obiecałam dzieciom. Nie sobie.
Na podróż, której obiecałam wierność.
Nie wiem, kto wcisnął mi do torby ten niemiecki słownik,
bez spisu treści i porządku alfabetycznego.
Mama
Mama.
Tata.
Półki z książkami.
Pokój.
Biurko.
Zapach cygar.
Cygara taty.
Tata.
Mama.
Książki.
Pokój.
Popielniczka z kryształu.
Cygara kubańskie.
Yorkshire.
Książki o partyzantach Indianach.
Jane Austin.
Yorkshire. Devonshire. Hampshire.
Wojna i Pokój i Zmartwychwstanie,
George Sand.
Tom Jones.
Cygara.
Tata, mama,
Goethe na półce,
Tito na ścianie.
Niemieckie słowniki.
Cygara, popielniczka,
Przewodnik po Albanii
i Adriatyku,
Mao.
Tata, mama.
Chleb z masłem i powidłami.
Torba do Yorkshire.
Herbata, cygara.
Gdzie jestem?
Chiński rower,
niemiecki order,
słoweńska poezja,
chiński rower.
tłum. Agnieszka Będkowska-Kopczyk
Lubow Jakymczuk
stalowe przybory
mama – nie filiżanka
a tato – nie zwierz
ale mama nadbita
a tato trzyma ją za uszka
i nie da zrobić łyka
powie-
trza
mama – nie filiżanka
ale jakoś rozbija się
kiedy natrafia na łóżka kancik
chociaż sam kant chowa się w pancerz
ugina się i odpełza
tato – nie zwierz
ale jakoś ryczy
kiedy ona rozlewa się
łzami
i rozstawia ręce
jak filiżanki
na boki
jej łzy są gorące
jak słodka herbata
którą przełykam nie dmuchając
przełykam razem z odbiciem
taty i mamy
***
lekarz-śnieg
przygotował fotel ginekologiczny
i posypuje go białymi kwiatami:
– proszę się położyć
nie słyszę
tak dużo jest śniegu
że nie słyszę
i powietrze już nie jest powietrzem
tylko maleńkimi kłującymi kropelkami
które wyrwały się z mojej krwi
i teraz są tu
prosto przed moimi oczami
leukocyty polują na wirusy
śnieg natarczywie pochyla mnie żeby się położyć
językiem gestów
językiem białych kolców
wbijających się w płeć
moje pięty na wysokości głowy
moja głowa gdzieś w chmurach
leży na kłującej wacie szklanej śniegu
a pode mną fotel
patrzący w niebo
lustrzanymi oczami:
– proszę się położyć
moje pięty na wysokości głowy
moja głowa – w chmurach
kawałek lustra gdzieś we mnie
to ja Królowa Śniegu
z rozsuniętymi jak strzałki zegarka
nogami
słyszę:
– proszę się położyć
a brzmi jak rozstrzelać
i kładę się w tę zimę
jak w brzuch matki
i godzę się z diagnozą
niezmiennie zimną
ale pocieszającą:
wiosna
tłum. Aneta Kamińska
Ołena Husejnowa
Pożegnalne
Ale miewają kobiety imiona –
Anais, Liwia, Adriana.
A ja żyję z prostym połączeniem
spółgłosek i samogłosek,
z bladą nazwą – stoję w szeregu
z tak samo wyblakłymi dziewczynami
jak na wuefie,
podczas lekcji zerowej
o 7.30.
Ale miewają kobiety oczy –
brązowe jak wiśnie, zielone jak soczewki,
nawet różne miewają – niebieskie i żółte.
A ja mam szare jak sukienki w Esprit.
Ale miewają kobiety kariery –
gabinet z oknem na operę narodową,
osobisty asystent,
sylwestrowa impreza firmowa,
na której grają nie rzępoły,
tylko absolwenci Glière’a.
A ja mam jeden roboczy dzień –
poniedziałek
przez pozostałe cztery –
piję kawę z mlekiem,
słucham Fourplay
i piszę listy
do koleżanek w biurach.
Ale miewają kobiety torebki,
w środku których poukładane –
szminka i puder oddzielnie
od kluczy,
klucze – od chusteczek higienicznych,
chusteczki od tampaksa.
Osobna kieszonka
na komórkę
i na fotografię syna.
A ja mam w letniej torebce
jesienny szalik,
pod podszewką zimowej –
cudzą piersówkę z tequilą,
w bocznej kieszeni plecaka –
Round Midnight
z Dexterem Gordonem.
Próbuję wymyślić, co jeszcze miewają kobiety –
ty zakładasz mi włosy za ucho,
przyciskasz prawy policzek
do mojego lewego
i mówisz:
– Bejbi, w tym mieście jest tyle rzępołów od Glière’a.
I ja sobie myślę:
– Kurwa, gówno te kobiety mają,
po prostu – g-ó-w-n-o.
Smooth-aje
1
Zaczyna się dzień – i włączam głośniki.
Teraz bez żadnego wysiłku przemówią:
dziewczyna-terminator o imieniu Cameron
(cholerna wszechobecność Stwórcy – w każdej nazwie)
i George Benson (wystarcza niektórym rozumu, żeby po prostu grać
bez agatowych monologów
o przepięknym kijowskim maju
i sercu, które otwiera Miłość).
Z rana spam okrutny jak egipski Amon
proponuje mi
pastę do zębów dla kobiet w ciąży,
ekologicznie czyste dziecięce łóżko.
Powiększenie piersi.
Dziękuję, tego lata wystarczy mi i rozmiar B.
Powiększa się tylko liczba tych, z którymi rozmawia się w myślach,
opowiada się
o tym, że łzy to też waluta,
a zapomnieć można chyba
karty do metra i hasła do Facebooka.
Cry Me a River, kruszyno, Cry Me a River.
tłum. Aneta Kamińska
Emma Andijewska
Wypadek z gospodynią domową
Zbyt zaaferowana
gospodyni domowa
wypadła z okna,
myjąc szyby,
i teraz lata
wokół domu,
nie chcąc
wracać.
Dzieci wychylają się z okien,
wołając, że chcą jeść,
i mąż obiecuje,
że będzie zaangażowany
jak przed ślubem.
A ona nierozumna,
śmiejąc się,
zakreśla coraz szersze koła
i nie chce wracać
do swoich obowiązków.
I od jej śmiechu
zaczynają zielenić się sady,
chociaż jest późna jesień
i strumyki pędzą
jakby świeżo spod kry.
A blaszany kogucik
na wieży kościelnej
rozpościera ogon
z wydłużonymi tęczowymi piórami
aż na plac,
gdzie na chybotliwym stołku
siedzi układacz reguł
z kulką opium za policzkiem
i celując w niebo
palcem wskazującym,
głośno mówi:
Całe nieszczęście w kobietach!
Kobieta z gutaperki
(tylko dla mężczyzn)
Kobiecie z gutaperki przyznano
wszystkie nagrody festiwalu.
Kobieta nie mówi, nie grymasi,
tylko mruga oczami
i jeszcze jest optymalnie mobilna.
Ile rozkoszy i żadnego kłopotu!
Co prawda na skutek
globalnego zanieczyszczenia powietrza
w gutaperce,
mimo dezynfekcji i napromieniowania
radem,
zalęgają się coraz to nowe
mikroorganizmy,
od których właściciel
prędzej czy później ginie.
Ale umierać przecież wszyscy muszą,
choć w kurortach to jest mniej zauważalne.
A kobiety z gutaperki,
jeśli chodzi o wygodę i inne zalety –
nie zamieni żadna ślicznotka.
tłum. Aneta Kamińska
Olga Pek
Kiedy znowu uwierzyłam w poezję, zaczęłam pisać prozę. Moim totemicznym operatorem był koncept. Gromadziłam trofea wymierających gatunków, przemycałam zagrożone rodzaje przez granice i wprawiałam w swoje teksty. Gazela była najseksualniejszą z moich metafor. Swoje biogramy cyzelowałam ze starannością nigeryjskich górników. Kiedy znowu uwierzyłam w poezję, kanon otworzył przede mną możliwość ekspansji kolonialnej. Wynosiłam z ruin przeszłości kadłuby prymitywnych teorii, plądrowałam wypowiedzi świadków dla celów archiwum. Uczyłam przeszłość przemawiać językiem współczesności. Wypożyczałam swój głos słabszym i ciemiężonym, tym, którym nie był dany dar wyrażania siebie. Moje wersy były kroniką trzeciego świata. Kiedy znowu uwierzyłam w poezję, odkryłam w sobie ducha romantycznego. Wierzę, że wyłącznie prawo do noszenia broni ochroni życie moich książek. Każdy wiersz musi sam dla siebie zdobyć miejsce pod słońcem. Kto nie pisze, niech nie je. Poezja kobieca niech z szacunkiem słucha męskiej refleksji. Wszelki stosunek literacki niech się odbywa w zgodzie z naturą. Czcij swoich literackich poprzedników jak ojca swego i matkę swoją. Kiedy znowu uwierzyłam w poezję, nauczyłam się poprzez nią kochać samą siebie. Była dla mnie zrozumieniem, którego tak mi brakowało. Każdy kopniak i każda nadgodzina były wykupione myślą o niej. Miałam nadzieję, że tym razem ułożyłam pieśń miłosną tak wzruszającą, że już na zawsze ze mną zostanie, że już mnie nigdy nie opuści. Kiedy znowu uwierzyłam w poezję, moje życie nabrało sensu. Ograniczyłam swoje potrzeby, zaczęłam mniej spać. Czas, którego nie spędziłam nad tekstem, był czasem straconym. Odkładałam własne przejrzenie, najpierw pomagałam innym osiągnąć oświecenie. Wkładałam w swoje wersy przyjemne i pożyteczne. Miłość była moim jedynym refrenem. Kiedy znowu uwierzyłam w poezję, pomyślałam sobie, jak czarna jest krew. Poczułam w sobie ogromne pogorzelisko, choć pismo głosiło, że ofiarowała się za nas i że dane nam będzie jej królestwo. Zrozumiałam, że zadecydowała o moim losie. Była sybarycka jak napalm, precyzyjna jak nóż laserowy. Kiedy znowu uwierzyłam w poezję, musiałam ją od siebie odepchnąć, zostawić ją, a niech mnie
Próchnica
I
Próchnica słowem się szerzy,
my, którzy nie mamy palców,
tylko przesypujemy. W mych objęciach
śpią ściany. Czystość nie ma kolorów,
niebo nie ma wyobraźni.
II
Należy ważyć kości.
Taki jest język ogłoszenia. Wystawia
ziarnka ryżu, podobno mam połykać
żuki z jego ust. Nagroda
przychodzi nagle jak ropa.
III
Jestem pomidorem. Pragnę parapetu
kocham suszenie. Musimy awansować
własne mumie, nosić się na rękach –
aż. Wyroją się łanie i powystrzelają
nas z pamięci
***
(za)leżę na tyle tylko ile zależy ode mnie.
wykroczy i już jesteś / wykroczysz i już jest
cała ta demonstracja oni one one sobie
nie chcieć kończyć chcieć wyłaniać się jak wybebeszone-
byliśmy do siebie dość podobni, dość na nic;
ja i jakieś inne mijanie, wlekli, przeciągając
lękali się nieuleczalni „jesteś tak cudownie arbitralny”
to od wieków mój sposób na wyznania, no tak.
tłum. Zofia Bałdyga
Sára Vybíralová
Od nowa
to miasto jest moją byłą kobietą
wychodzi mi naprzeciw na dworzec
z obłudną
radością z surowością przyzwyczajenia
prowadzi mnie swoimi najlepszymi ulicami
chełpi się
nowy bruk światła witryny nowe przejścia dla pieszych
nowi piesi
nowe uczennice z rozbitymi kolanami nowe
badawcze spojrzenia licealistek
(robię unik)
prowadzi mnie do naszego starego mieszkania
zamykamy za sobą drzwi
teraz jesteśmy w środku pożółkłe zdjęcia na lodówce
śniadanie na obrusie niewymienionym od stu lat
głaszcze mnie po ręce: zmarła
pani Čížkovská i pani Lorenz
ale na trzecim piętrze wciąż mieszka Martínek
Martínek, który jest młodszy od ciebie
patrz uważnie na schodach: od ostatniego razu jest
od nowa
w ciemię bity
młot pneumatyczny
jedynki zera jedynki zera
noce dni
wściekle za sobą
w mignięciach światła niezdrowo biała cera podwórza
a przecież skądś
donikąd
uspokający krzyk młota
o dziwo
jeszcze
ciąg dalszy
Cud
no i się przetną
w punkcie wewnętrznie
kryształowym przypadkiem
wzrokiem brwiami ramionami
może
ta kustoszka i tamta dama z biletem wstępu
wspólnie urodzą
z chwilowej macicy
uśmiechną się do siebie
i chwilę pokołyszą potępienie w ramionach
potępienie o ciepłym i solidnym tyłeczku
Holeszowice
jesteśmy małżeństwem
od zawsze i na wieki czterdziestoletni
na Holeszowicach na początku jesieni
kiepskich rantach rasterach manczesterach
spirali rozmów o pożyczce na łazienkę
nigdy nie byliśmy inni nigdy nic nie było inaczej
czekając na tramwaj
przyciskamy się do siebie pożółkłą skórą
wychudłych twarzy nieodzownie
jak dłonie do kaloryfera
jesteśmy siwymi przyjaciółkami
skurczonymi do podobnego rozmiaru
do podobnej demencji
skulone w identyczne proszące uśmiechy
siwe bliźniaczki
ręka w rękę świecącymi oczami na ślepo
dotykamy
kuśtykamy
przez tłum który rozstępuje się wściekle tylko i niechętnie
do niewątpliwej rozkoszy wydania
zaoszczędzonej dziesięcikoronówki w cukierni
jesteśmy kotami dachowymi z sierścią pełną chorób
z ornamentami strupów pomiędzy oczami
stalkerkami aromatycznych głębin kontenerów
znużonymi do syta
jesteśmy srebrno szczęśliwymi gołębiami
kochającymi
się z pustułkami smokami pustułkami
w uroczystym dziewictwie śniegu
jesteśmy chomikami obramowanymi krawędziami terrarium
dumnymi najemcami futer
tłum. Zofia Bałdyga
Wspólny Pokój
Zobacz inne teksty autora: Wspólny Pokój
Wiersze
Z tej samej kategorii: