my i żywioły
w nocy pękła rura i zalała szczyty.
żadna arka nie zahaczy już o czubek złamanego paznokcia
który wciskasz w szczelinę.
szukasz, a tu nie ma nic do znalezienia.
wszystko przecieka za granicę
wraz z młodymi mężczyznami w starych samochodach
koniecznie radzieckich.
my, żywioły i przykurzone pomidory
które sąsiad hoduje na podwórku.
drugi trzyma króliki, raz
dwa, trzy, co dziś na obiad. półuśmiech.
to co dobre i syte przecieka za granicę
a potem zgadnij co, pęka pod ciśnieniem
a może pod dostatkiem. przecieka. upływa.
zderzenie czołowe żywiołów. mówiłam ci
nie pal na stacji benzynowej.
[Erywań 2014]
***
Granice są czerwone, przejścia zielone. Już od progu potykasz się o podziały
lewą nogą tam, prawą ręką tu. Droga jest jednokierunkowa, mówią.
Na skraju wybiega poza kontury, wybierając wolność.
Czy miasta, które nas pożrą, też za nami tęsknią?
Skazanie na wzajemność w kolorze blokowiska, już to znasz.
Przeszczep się nie powiódł. Ofiary uznano za wymarłe.
Automatycznie przyporządkowano je do map.
Przyszpilono nabłonek i wrażliwe dane.
Czyli wreszcie gdzieś zostaniesz, zapuścisz
korzenie, wici, siebie.
Wędrowne mogą być najwyżej ptaki, mówisz, a nie kobietki,
sama to sobie wyobraź, tę sytuację, w której nie przychodzi ci na myśl
żadna inna sytuacja, żaden przenośny wytrych, żaden kruchy diament.
Odpowiedzialność zbiorowa
Góra rodzi skałę. Skała rodzi nas.
My rwiemy własne wnętrzności, lepiąc z nich regularne kształty
i chwiejnie siejąc brutalistyczny raj w korytach wyschniętych rzek.
Zbieramy ryby i chleb, szczeliny zabliźniają się na dziko.
Doskonalimy powtarzania, odpowiada nam echo, echo nas wspiera.
W kanonie tkwi sens, a w sensie najprostsze piękno.
Powtarzając formy wracamy do źródeł. Rodzimy skałę, a skała górę.
***
Granica pomiędzy naszymi państwami jest jak tłusta linia między teorią a praktyką.
A my beztrosko tkwimy w pęknięciach, w papierowych budkach z papierowymi strażnikami,
papierowymi ludzikami, papierowym statkiem na papierowej wodzie (cło nieuregulowane).
Forma czeka aż wypełni ją mięsisty język, który przyniesie inne czasy, własne rodzaje,
pikantniejszy klimat. A my jesteśmy jak rury, w których zamarzła woda.
Wiosna okrutnie się spóźnia w tym roku.
Oznaczamy granicę linią przerywaną półgębkami, pocałunkami złożonymi
na mocno zaciśniętych wargach.
Fajrant
Ostatni robotnik z nocnej zmiany nie ma wyboru.
Bieżąca woda już odpłynęła, odrosły włosy i zadry.
Nikt już na niego nie czeka, musi żyć ze zmrużonymi oczami.
Samotność jest niebem, piekłem i poczekalnią
zależy na który bok się obrócisz w trzeźwym, watowanym śnie.
Chmury wiszą nisko, szczyty sięgają wysoko.
Wynik jest przesadzony, przesadzone nadzieje cienko przędą
na nowym, niedoświadczonym gruncie.
Ten fundament niczego nie pamięta. O niczym nie wie.
Zakończenie nie pozostawia wyboru, kompozycja się zatrzaskuje.
Pozostaje tylko się odciąć, zakrzyczeć to brzytwą ostrzejszą od języka.
Zatoka Armeńska
Po drodze do biura ludzi zagubionych obracam w ustach obrączkę.
Smakuje estragonem i obowiązkiem. Obowiązek
widziany z lotu ptaka układa się w miękki, geometryczny wzór.
Schodzimy w doliny, gdzie oddycha się pełnym ciałem
świszczącą myślą. Synchronizacja odbywa się automatycznie,
czas wydechu może ulec zmianie.
Góry za brudną szybą szepczą szumem, jedziemy nad morze
które nie należy do nas, jedziemy w doliny
gdzie oddycha się pełnym ciałem.
Jedziemy się radować, fikać i falować.
Zofia Bałdyga
(1987) Poetka i tłumaczka. Studentka bohemistyki w Instytucie Slawistyki Zachodniej i Południowej Uniwersytetu Warszawskiego. Stypendystka rządu RP. Autorka tomików Passe-partout (Warszawa 2006) i Współgłoski (Nowa Ruda 2010). Jej teksty były publikowane w antologii Solistki. Antologia poezji kobiet (Warszawa 2009) oraz w Anthologia#2 (Londyn 2010), zostały także przełożone na język czeski, ukraiński, szwedzki i angielski. Tłumaczka młodej poezji czeskiej i słowackiej. Współtworzy Elektrolirykę. Mieszka w Warszawie.
Zobacz inne teksty autora: Zofia Bałdyga