Chcesz posłuchać o prawdziwej symbiozie? Był kiedyś kraj, w którym nikt nie ginął z głodu – dzięki słusznej współpracy panów z biedotą. Wszystko zaczęło się, gdy pewien pan, jak co niedziela, udał się, by podreperować nadszarpniętą tygodniem stresów fizjologiczną równowagę, do getta. Wybrał sobie śliczną dziewczynkę i pragnął zerżnąć jak zawsze, okazało się jednak, że dziewczynka – mimo młodego wieku – właśnie dostała swoją pierwszą miesiączkę. A że pan był obrzydliwy, ale przy okazji chuć pukała we drzwi ciała z natężeniem nie do zniesienia, zdecydował się użyć innej kolei rzeczy. Dziewczynka lubiła pieprzyć w swoim slangowym języczku, stąd od razu rzuciło mu się w oczy śliczne wnętrze buźki. Postanowił wykorzystać tak narzucająco nadarzające się ciało jamiste. Wpuścił w nie wszystkie troski i bóle rządzenia krajem i odszedł spokojnie, dostojnie, jak zawsze. Tydzień upłynął mu na odpowiedzialnym podejmowaniu odpowiedzialnych decyzji w interesie ludu. W niedzielę, jak co niedziela, udał się, by podreperować nadszarpniętą tygodniem stresów fizjologiczną równowagę, do getta. Wraz z przekroczeniem granic getta rzuciły się jednak na niego zewsząd tabuny pięknych dziewic i nie mniej pięknych dziewiczków. Zaczęli rozszarpywać modne spodnie pana i wyszarpywać sobie jego dumnie wiszące przyrodzenie, po czym zażarcie przyssywali się do kulturalnie rosnącego berła. Pan odpędził bydło i uciekł z przerażeniem i rozdarciem w kroku. Po drodze zatrzymał się u krawcowej, by zatrzeć wszelkie ślady hańby. W istocie, krawcowa zawsze wszystko wiedziała, nie raz uratowała mu zakryty szlachetną tkaniną tyłek. Opowiedział jej swoją przygodę, krawcowa – nie przestając obracać giętkimi palcami uzbrojonymi w igłę i nić w przestrzeni dzierżącego władzę krocza – zamyśliła się chwilę, po czym przypomniała sobie, że słyszała coś ostatnio o ambrozji, pokarmie bogów. Że ponoć ktoś jej skosztował i na cały dzień nasycił doskwierający innym biedakom nad wyraz uciążliwie głód, przez który zmuszeni są zżerać się od środka w gimnastyce metabolicznej i żreć się wzajem o najdrobniejszy okruch. Pan kurtuazyjnie podziękował za przysługę i wrócił rządzić krajem. Miał nadzieję, że nieprzyjemny incydent więcej się nie powtórzy. Dlatego w niedzielę, jak co niedziela, udał się, by podreperować nadszarpniętą tygodniem stresów fizjologiczną równowagę, do getta. Wraz z przekroczeniem granic getta rzuciły się jednak na niego zewsząd tabuny pięknych – dalej już znamy, grunt, że na powrót znalazł się u krawcowej. Opowiedział jej swoją przygodę ponownie, krawcowa – nie przestając obracać giętkimi palcami uzbrojonymi w igłę i nić w przestrzeni dzierżącego władzę krocza – zamyśliła się chwilę, po czym skonstatowała, że to całkiem słuszna wymiana: panowie dają biedakom najlepszej jakości pokarm, a biedacy dają panom najlepszej jakości usługi. Żarcie za rżnięcie. Pan wykrzyknął: wpadłem na znakomity pomysł całkiem słusznej wymiany: panowie dają biedakom najlepszej jakości pokarm, a biedacy dają panom najlepszej jakości usługi! Przysłowiowe żarcie za przysłowiowe rżnięcie! Do ut des! Krawcowa zamyśliła się chwilę, pan spoglądał na nią w napięciu, po czym stwierdziła, że problemem jest nadmierna liczba biedaków w stosunku do panów. Pan ze smutkiem ogłosił: problemem jest nadmierna liczba biedaków w stosunku z nami. Krawcowa zamyśliła się chwilę, pan spoglądał na nią w napięciu, po czym stwierdziła, że trzeba by to rozsądnie zorganizować: wymóc na panach co najmniej kilkurazowe posługi dziennie – w ramach odpowiedzialnego rządzenia krajem – a wśród biedaków stworzyć struktury, które rozdzielałyby między nimi dobra po równo. Pan wykrzyknął: wpadłem na znakomity pomysł organizacji całkiem słusznej wymiany: trzeba by wymóc na panach co najmniej kilkurazowe posługi dziennie – w ramach odpowiedzialnego rządzenia ambiwalentnie koherentnym krajem – a wśród biedaków stworzyć kompatybilne struktury, które transgresywnie rozdzielałyby między nimi dobra po równo! Krawcowa zamyśliła się chwilę, pan spoglądał na nią w napięciu, po czym stwierdziła, że biedacy mogą między sobą działać równie symbiotycznie jak panowie i biedacy: do tego należałoby wyznaczyć pierwsze człony pokarmowego łańcucha, najsprawniejsze w dawaniu wysokowartościowej rozkoszy, które następnie rozdawałyby krążący w ich ciałach pokarm członom drugim, te przekazywałyby to członom trzecim itd. Mężczyźni zapewnialiby posiłek berłami, kobiety – dumnie sterczącymi sutkami. Na końcu byłyby seksualne niedojdy, z których żadnej rozkoszy wyciągnąć nie można – czy to przez niekształtną szczękę, czy niegłębokie gardło, czy nieprzyjemne podniebienie, czy ubytek śliny – ale i tacy w państwie są przecież potrzebni. Choćby po to, by zapładniać kobiety, skoro wyższe człony oddają nasienie w celach pokarmowych, a do mleka potrzeba niemowlaka. Pan wykrzyknął: wpadłem na znakomity pomysł symbiotycznej wymiany wśród biedaków – i to już znamy, wiemy, krawcowa już nas poinformowała o pomyśle swojego pana (w symbiozie jesteśmy zatem w trzecim członie, i to nie najgorzej, choć nie z pierwszej ręki i nie z ust pierwszych). Pan kurtuazyjnie podziękował za przysługę i wrócił rządzić krajem. Następnego tysiąclecia nowa ustawa była gotowa. Tłum panów stał przed gettem i przyglądał się sprawiedliwie wydelegowanym, choć nieco zmęczonym – po zeszłonocnej olimpiadzie, która wyłoniła zwycięzców mających zaszczyt klęczeć teraz przed panami z pokornie uniesionymi oczami – wybrańcom z ludu. Panowie z ociąganiem dawali sobie zdejmować spodnie, by łaskawie obdarować biedaków pokarmem bogów, ambrozją. Bierzcie i jedzcie. Klęczcie i jęczcie. Dla kraju wszystko. Żarcie z rżnięcia. Spożycie daje życie. Współżycie daje życie. Odżywianie ku odżywaniu. Wykwintne potrawy panów wreszcie przestały razić biedaków, wiedzieli bowiem, że od tego, co jedzą panowie, zależeć będzie to, czym żywić się będą oni. Dieta panów także stała się bardziej odpowiedzialna – dobierali składniki wyłącznie najwyższej jakości, najtłustsze i najsmaczniejsze, by biedacy nie mieli na co narzekać. Musieli też więcej jeść, kilkurazowy ubytek dziennie dawał się bowiem we znaki. Specjalnie na tę okazję uruchomiono machinę do cudownego rozmnożenia chleba, ryb i ciał innych zwierząt dzikich i hodowlanych. Z czasem panowie zaczęli nosić na szyjach specjalne plakietki ze spisem potraw, które spożyli w ciągu ostatnich 24. godzin – menu dla biedaków. Dzięki temu biedacy w dalszych łańcuchach wiedzieli, co w nich krąży, kto w nich krąży, co spożyli i co wydają dalej: mieszanie pokarmów odbywało się pod troskliwą opieką dietetyków. Dalej powstały struktury, które zapewniały jeszcze bardziej urozmaiconą i zbilansowaną dietę biedakom – panowie zostali podzieleni na grupy, w których spożywali to samo, tak aby biedacy spożywali codziennie coś innego dzięki cyrkulacji z grupy do grupy. Kolejne pokolenia biedoty rodziły się z coraz lepszymi aparatami mowy, a kobiece piersi nie potrzebowały już ciąży, by zapewniać mleko (w końcu i krowy poszły w ich ślady, nie mogąc znieść widoku zabijanych ciał cielaków). Wyżarte berła panów z dekady na dekadę rosły i mieściły coraz więcej jedzenia, a ich produkcyjna wydolność zwiększała obroty. Nie było bezrobocia – każdy był zatrudniającym lub/i zatrudnionym we wszech-robocie językowej: blow job. Nie było też pieprzenia się: masturbacji, pieprzenia za żarcie: perswazji i perwersji, opieprzania się: lenistwa, opieprzania za żarcie: opresyjności władzy, rżnięcia za żarcie: prostytucji, żarcia się: sporów, wyrżnięć: upadków, zerżnięć: przywłaszczeń, ani nadmiernych zabójstw: zarżnięć. Do obelżywego „pieprz się!” dołączyło równie obelżywe „żryj się!”. „Rżnąć” i „żreć” stały się synonimami (zerżnę cię = zeżrę cię). Szturmem zapanowała epoka oralna. Niedziela, w której wejście dziewczynki w kobiecość rozpoczęło nową strukturę społeczną, ogłoszona została narodowym świętem, więc, zgodnie z koleją rzeczy, trzeba było dzień święty święcić. Flaga państwowa z jaskrawej dwukolorowości (biel – panowie, brud – biedota) zmieniona została na wszechogarniającą mlecznobiałość. Każdy kolejny rządzący musiał mieć wykształcenie wyższe dietetyczne, dzięki któremu mógł sprawować funkcję najwyższego kapłana wśród kleru dietetyków. Biedota od wczesnego dzieciństwa pobierała nauki ze sprawnego posługiwania się ustami, dzięki czemu ich język giętki stanowił podstawę języka literackiego, którym w wolnych chwilach rozkoszowali się panowie na odjazdowych tabletach. Zwierzęta hodowlane samoczynnie dokonywały cudownego rozmnożenia dla swojego pana (to jest bowiem ciało moje, które za was będzie wydane) – w oczekiwaniu na skonsumowanie wytworzyły identyczną do kraju strukturę pokarmową, dzięki czemu uwolniły panów od konieczności ich żywienia. Podobnie zwierzęta dzikie we własnych włościach, póki myślący ich nie upolował. Domowych ulubieńców z radością karmili sobą panowie – i vice versa. Symbiotycznie pożywiające się ciałami bakterie stały się symbolem nowego społeczeństwa – trwały prace nad połączeniem świadomości ludzkiej z mikroorganicznością bakterii dla doprowadzenia społecznego współżycia do perfekcji planktonu przypominającej koegzystencję milionów organizmów w ambrozji. Dodatków prawnych i historycznych wypadków było jeszcze wiele – grunt, że w ten sposób powstała symbioza doskonała, która przecięła węzeł gordyjski głodu: zjadania się od środka. Każdy był częścią boga. Poza bogiem – Naczelnym Karmicielem, Alma Pater – którego na górze jakoś nie było. Kapłani-dietetycy ponawiali co jakiś czas teodycealne pytanie: skąd jedzenie? Unde cibum? Gdzie jest Pierwsze Berło? Ale to tylko ozdoba, dla ludzkiej przyzwoitości. Boga zastąpił bogacz. Są ludzie, to fakt. Są ludzie – są buzie do wykarmienia. Ciało Chrystusa. Am
Maja Staśko
krytyczka literacka, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Współpracuje z „Ha!artem”, „Wakatem” i „EleWatorem”. Mieszka w Poznaniu.
Zobacz inne teksty autora: Maja Staśko