Ile to już razy szedłem sobie, a tu bach. Znak drogowy: „ja tu tylko informuję, zobacz, jaki jestem, na mnie masz patrzeć, patrz”. I zamiast widzieć go jakoś, jako wszystko, nagle zaczynam go słuchać i już mnie zdobywa, już jestem pod jego wpływem i z zachwytem go słucham. Mówi do mnie znak drogowy. Nikt inny, tylko on. Albo taka trawka tuż za nim. „Ja tu jestem na chwilę! Oby do wiosny”. Widzę dosłownie, jak ta trawka, w jednej płycie, nawet to jest znaczące: „o, wiesz, mnie tu jakby nie ma, jest tyle płyt i szpar między nimi i tylko w jednej ja, bierze ta trawka swój kożuszek, macha nim na boki i zagrzewa się do tej wiosny. Bo i ona chciałaby przetrwać. I cały czas nadaje jak u Andersena. Albo dom. Idzie się, on niby wisi nad ulicą. „Spokojnie” – mówi. „Ja jestem ostoją mocy i trwałości na tej ulicy”. Zwisa oknami, każde z nich jest tak długie, jakby dom był zmęczony i tym samym należałby mu się szacunek, i żeby już się nie czepiać. Bo mówi jasno. Ja. No i zaraz do tego całego pohukiwania domowego, które całe szczęście mijam, dołącza się sama ulica. „Zobacz, jak ja Cię prowadzę, zobacz, jak Ci się ze mną idzie. A na drugą, na skrzyżowaniu nie patrz. Ona to ona, inna, nic dla Ciebie nie ma. Chodź ze mną.”
Rzeczy zaczynają do mnie mówić.
Kiedy zauważyłem to pierwszy raz, było po siedemnastej, ciemno, latarnie rozświetlały mgłę, a ja wracałem tamtędy, tą akurat ulicą do domu i poczułem się zdetonowany. Gdy człowiek znajdzie portfel pełen pieniędzy, nie wie z początku, czy ma go oddać, czy przytulić do piersi i unieść oczy w górę. Po minięciu pierwszej furtki za stacją kolei poczułem na sobie wzrok, coś jak wtedy, gdy ktoś łapie cię oczami za ramię, a ty próbujesz się z tego uchwytu uwolnić. Zacząłem się rozglądać, ale w okolicy nie było nikogo. I wtedy spostrzegłem dom.
Dom nie mówił poetycko, po prostu stał i świadczył: „ja zbudowany w latach dziewięćdziesiątych na wąskiej działce mówię do Ciebie, bądź mniejszy”. Brzmiało to trochę jak raport, ale i próba wywarcia odpowiednio urzędniczego wrażenia. I jeszcze to „bądź mniejszy” – zastanawiające. No dobra, dobra, pomyślałem i ucieszyłem się. Jestem poetą. Jakaś rzecz przemawia, jakiś symbol się robi, a z takiej łaski, że są symbole, trzeba się cieszyć, bo inni już w ogóle nic nie słyszą, tylko szum telewizji i komputera, a do mnie mówi teraz dom. Tylko że potem idę dalej tą samą ulicą i zaczyna mówić płot!
„Idziesz wzdłuż mnie, a spróbuj mnie przekroczyć, spróbuj przejść przeze mnie, nie dasz rady, zresztą nie jestem tu sam, połączyliśmy swoje siły z innymi płotami, prawda?”. „Prawda”. Odpowiadają inne płoty. A ten mówi dalej: „bronię przed tobą innych ludzi – odgradzam Cię od nich, są tak samo słabi jak Ty, słabsi niż my, płoty, ale nie wdawajmy się w tą dyskusję, po prostu słuchaj się mnie i idź, jak Ci wskazuję”. Stop, stop, stop!
A to ciekawe! Jak przemawia i skąd ma czelność tak do mnie mówić? Czy ja zwariowałem? Świat mówi. Przedmioty stają się pojedyncze, święte, oddzielne, a do tego mówią. Poetą się bywa, a ja jestem.
Patrzę jeszcze raz na te płoty, a one zgodnie kiwają swoimi wyobrażonymi głowami, w końcu robię to, czego chcą i idę, gdzie mi pokazują. Jakie one dufne, jakie pewne swego. A tu nagle samochody zaczynają swoje i cała ulica śpiewa. „Wiesz, kogo ja wożę”, mówi jeden. Drugi: „oby do tankowania”. Trzeci: „dbają o mnie bardziej niż o siebie”. I tak przez całą ulicę. Tu płot, to samochody. Potem zaczyna znak – bardzo formalnie: „przyszedłem tu, żeby pokazywać, ich nie słuchaj, są tu z przypadku, ja jestem ostrzem wskazania”. Niebo, które prosiłem o jakąś wypowiedź tylko dla mnie, uniosło się swoim wyniosłym, ale słyszalnym milczeniem. Aha, więc gdyby przyszło co do czego, to coś tam zagadniesz. Mgła ustępowała drogi.
W domu nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś ze mną nie tak. Odbierałem to jako lekką anomalię umysłu, który po ostatnich nerwowych przygodach w ludzkim świecie woli wrócić do świata dziecięcego, kiedy chce się traktować wszystko jak siebie.
Tyle teoria, ale mówiły już patelnia, jajko, radio, stół, a nawet kaloryfery. „Jest Ci ciepło, jest Ci ciepło?”. Trzeba powiedzieć, było to całkiem miłe otoczenie. Zacząłem je lubić. Wstawałem rano, patrzyłem na jedzenie, na ręcznik, jakieś drobne przedmioty, a każdy opowiadał swoją historię. Dlaczego tu jestem, co chciałbym robić. Przedstawiał pełne CV razem z listem motywacyjnym. Poczułem się panem, wiedziałem o nich wszystko. Jakże rozkosznie było mi słuchać plecaka, który chciałby być większą teczką, może nawet skórzaną, z atramentowym piórem i aktówką w środku, a musiał udawać coś fajnego i młodzieżowego. Telefony mówiły po prostu przez siebie: „gdybyś chciał, mógłbym być Twoim przyciskiem atomowym”, „jego nie słuchaj, chodzi o kontakt i ja Ci go zapewniam, zobacz, jak świecę, zawsze pod ręką – takie mam motto”. Czajnik w pracy, zawsze za wolny, teraz zaczął się jeszcze tłumaczyć w trakcie: „o, wiesz, Tobie się wydaje, że wydajność jest kluczem, ale popatrz na to, że ja tu sobie po prostu jestem, do mnie się stosunkowo rzadko zagląda i wymagam dłuższej uwagi”. Jak kobieta.
Rzeczy.
Żeby mi jeszcze ustępowały, gdy już je minę, odwrócę wzrok, ale nie. Każda jedna, jak ten płot i dom, które zaznaczyły mi to już na początku, uważały się za kogoś o wiele większego niż ja, kogoś, kto ma prawo mówić do mnie z wyższością adekwatną do swojej siły i przypominać o niej, kiedy tylko powstaje najmniejsza do tego okolicznoś
. Trawki, książki, bilety autobusowe – wszystko to było mniejsze, ale już takie krzesło, gdy tylko na nie siadałem, uważało, że musi zaznaczyć, kim jest ono, a kim ja. „Zobacz, zobacz, jaka piękna równowaga. Ty siedzisz, ja Cię trzymam, jak mądry starzec trzymający niemowlę, od lat trzymam was tu wszystkich na sobie, a wy przychodzicie i odchodzicie”. Całe szczęście, nie było to obcesowe, krzesło mogło mówić coś o dupie. Zna swoją wartość, przeszło mi przez głowę.
Ale przedmioty zaczęły wykorzystywać też moją przeszłość. „A pamiętasz mnie, pamiętasz”, odzywała się ni stąd, ni zowąd kulka lodów z lata, którą jadłem w parku praskim i było mi wtedy dobrze, albo te drzewa z maja po drugiej stronie doliny w Ojcowie: „byłyśmy jak zaczarowane”, przypominają, a ja wiem, że nie tylko były, ale i są. Wystarczyło, żebym pomyślał chwilę, co robią teraz. A już odzywały się z drugiego końca Polski: „Pozdrawiamy, pozdrawiamy”. Widziałem, jak gołe szumią w otoczeniu białych skał i próbują wrócić do mojej pamięci. Nie mówię już o wspomnieniach pierwszych, albo ważnych. Pamiętam, że w jakiejś audycji literackiej Wisława Szymborska, to jeszcze przed Noblem, pouczała jakąś licealistkę, że dobrze pani pisze wiersze, ale musi pani zwrócić więcej uwagi na szczegóły. „O tej listwie pięknie pani napisała”.
No więc ja teraz nie czułem już ciepła i wilgoci raju, gdy przypominałem sobie pierwszy pocałunek, tylko nagle zaczynał mówić koc okrywający kanapę w domu moich rodziców: „jestem szorstki, tu będzie wam niewygodnie, jestem szorstki, przecież czujesz to dotąd pod ręką”. Buty moich kochanek – oddzielna sprawa. Zwykle mówiły o dziewczynach, kochałem je zresztą przez te buty, a teraz słyszę w pamięci, jak buty mówią: „i co Ci z tego wszystkiego zostało, tylko my, Alpinus, model Tatra, lekko obtarte na brzegach, Dominika nie umiała nas dobrze wiązać”. No dobrze, ale co z Dominiką? Pytam. I odpowiada mi cisza i przestrzeń objęta czterema ścianami domu, który nagle staje się niczyj, pusty, jak powietrze za oknem. Nikt z oddali nie mówi. A ja wędruję przez ten pusty świat, gdzie nie ma granic, barier, niczego, co by mogło mnie zatrzymać, aż po chwili przychodzi mi do głowy rożek kolczyk Dominik i zaczyna mówić. „W dziewięćdziesiątym piątym modny był seledyn, aleśmy się podobały”. Dołącza do niego drugi…
To wcale nie śmieszne. To smutne. Dlatego też nikomu się do tego nie przyznawałem, gdzie zresztą w naszym społeczeństwie taka rozmowa! Już widzę znajomych z pracy, gdy im o tym wszystkim mówię. Śmiech, śmiech, śmiech i zaskoczenie. Szok i przerażenie u większych kretynów. Dlatego też pewnego dnia postanowiłem z rzeczami zawalczyć i wrócić do świata bez poezji. Na co dzień miałem oczywiście małe sposoby praktyczne, ale pewnego dnia okazało się, że i to nie działa.
Zwykle kładłem się spać późno, kiedy już symfonia głosów wybrzmiała, cichły spory między zasłonami i firankami, milkło obrażone jedzenie w lodówce, którego nie zechciałem zjeść dzisiaj; gasiłem wtedy wszystkie możliwe zielone i czerwone diody, które mogłyby nakłuwać ciemność, odwracałem urządzenia do ściany; jeśli to możliwe, wyłączałem je z kontaktu, a kuchenkę z elektronicznym zegarem wcześniej zalepiłem taśmą. Codziennie przed samym wejściem do łóżka zasłaniałem w moim jednopokojowym mieszkaniu wszystkie okna, używając rolet, które za każdym trybikiem w dół mówiły: „tak, tak, tak, super jesteśmy, co?”. Robiło się zupełnie ciemno. Odwracałem głowę w stronę ściany i otwierałem szeroko oczy. Stawałem się rzeczą. Mogłem mówić jak one. Ale przychodziło zmęczenie i odpływałem do kolejnego rozwydrzonego dnia.
Jednak światła w przedziale pociągu relacji Wrocław – Szklarska Poręba nie dało się wyłączyć.
I to wyprowadziło mnie kompletnie z równowagi i zrobiło ze mnie człowieka na skraju zapaści nerwowej! I to co? Światło! Symbol boskości i brama do świata aniołów. Czy wiecie, że światło samo w sobie uważają za Boga? Ale to mikre światełko w wagonie drugiej klasy było raczej po drugiej strony barykady: „nie śpij, no przecież Ci mówię, na tej kanapie, co Ty teraz leżysz, siedział facet poprzednio, tak samo samotny jak Ty, który jadł rybę, nie czujesz, kapnęło mu i chyba nawet nos położyłeś przy tej plamie, nie śpij, czuj, wąchaj, a te Twoje buty, przecież ta babka, co tu teraz weszła przed chwilą, to czemu ona wyszła od razu, bo śmierdzą, co Ty myślisz, że jak widzę, to nie wącham. Ja światło daję Ci wiele więcej niż myślisz, więc się, kurwa, słuchaj”. Pociąg stękał i mozolnie piął się przez noc ku górom, tory poddane jego ciężarowi krzywiły się i odzywały w ciemności: „światło, światło, jesteś tam, powiedz tym ludziom, żeby już nas tak nie męczyli, leżymy tu, odkąd byli tu Niemcy i nikt nas od tej pory nie remontował, przekażesz”. A światło wtedy się odzywało: „przestańcie się tam obcyndalać, trzeba dojechać, trzeba świecić, trzeba działać, jeśli was wymienią, kto będzie odbijał promienie słoneczne, kto będzie głosił chwałę mojego ojca”. Dyskusje były naprawdę zdumiewające. Moje nerwy…
– Czy możesz się wyłączyć? – spytałem światła…
Odpowiedziała cisza.
W przedziale nie było nikogo, więc nie bałem się, że ktoś weźmie mnie za wariata, jakim przecież i tak byłem, ale światło, które wcześniej próbowałem kilka razy na różne sposoby wyłączyć, kręcąc gałką w tą i na odwrót, nie dawało za wygraną. Po chwili, chyba też zdumione, zaczęło na nowo: „Co? I Ty do mnie? W ten sposób, Synku? Materio rozkładająca się w czasie. A kim Ty jesteś, żeby tak do mnie mówić? Jestem tu, żeby każdy wiedział, przez co ma przejść, przez co idzie i pamiętał, przez co przeszedł, a Ty do mnie tym tonem?”. Brzmiało to groźnie i cokolwiek eschatologicznie. Mistycyzm światła w zaszczanym pociągu do Szklarskiej nie interesował mnie zupełnie.
– Tak, ja. Zamknij się. Mam cię, kurwa, dość. Ile można? To, że jeden frajer z drugim nie pomyśleli, że ludzie chcą w nocy spać, nie znaczy, że masz tu się do mnie drzeć. – Było mi z tą kłótnią niedobrze, myślę, że świat jest czuły na wszelkie przekleństwa, zło wraca, a kto wie, czy się nie mści. Ale nie chciałem dać za wygraną. – Jeszcze chwila i Cię uderzę – powiedziałem wyraźnie. Byłem gotów ryzykować.
„No spróbuj”, odpowiedziało i zaczęło znowu swoją litanię: „Jestem jeszcze na korytarzu, a zresztą, za chwilę przyjdzie tu konduktor i na bilety będzie świecił latarką, więc nic Ci to nie da”, odpowiedziało.
W ostateczności mogę wydłubać sobie oczy, pomyślałem, ale teraz je uderzę. Gdy zamachnąłem się po raz pierwszy, poluzowała się klapka od zapięcia osłony. A ono zaczęło się śmiać – przenikliwie, cicho, przynosząc uczucie podobne do pogardy najbliższej osoby.
Miało przewagę. Owszem, światło jest wszystkim, ale ja postanowiłem je wykończyć. Uderzyłem drugi raz. Spadła klapka i została goła żarówka. Bezbronna, wystawiona na moje ciosy i w końcu milcząca. Przez moment balansowałem w ciemności na dwóch siedzeniach i łokciu wbitym w ścianę, a przede wszystkim w ciszy, która wypełniała przedział na równi z powietrzem. Brat i siostra. Cisza i powietrze. Jak to dobrze, że przynajmniej one nic nie mówią. Ale rozkosz nigdy nie trwa długo.
„Ooo, ktoś tu do nas wali”, skomentował ktoś zza ściany moje łomotanie.
Zacząłem się przysłuchiwać, ale pasażerowie nawet nie skomentowali żartu swego towarzysza i wrócili do zabawy. Jechali na narty, grali w karty i sami wysycali swój świat na tyle, żeby nie przejmować się odgłosami zza ściany. Potoczyłem oczyma po przedziale, czekałem, które zacznie mówić teraz i pierwszą usłyszałem żarówkę: „No, skończ ze mną, skończ. Jestem pomiędzy Tobą a ciemnością”. Skoro prosisz.
Żarówka milkła tak, jak to zdarza się osobom, którym skręcają kark na filmach. Wykręciłem ją, włożyłem do plecaka i poszedłem spać z oczami przewiązanymi szalikiem. Ciszę panującą w przedziale przerywały tylko stłumione odgłosy zza ściany; śmieli się z obwąchiwania sobie skarpetek, mówili coś o dziewczynach ze studiów, później śpiewali i na pewno spadła im raz butelka, co wywołało salwę śmiechu. Że pijani – to ich tak ubawiło. Powiedziałem sobie, że rano pójdę do kibla z tamtej strony, żeby zobaczyć, kto to, a może nawet porozmawiać z kimś w tej podróży, ale teraz jest w końcu ciemno i idę spać.
Dzień wstał jasny, bajkowy, skrzący się od drobin szadzi na igłach świerków i każdy promień światła śpiewał na chwałę świata. Rzeczy, które mijaliśmy, sągi drewna, szlabany, mój sweter i nawet lustro w przedziale dołączały się do chóru. „Zobacz, jak pięknie, ale cieszysz się, cieszysz?”, pytały, radowały się jak dzieci. Co za zmiana nastroju.
Poszedłem przejść się obok sąsiadów, tym bardziej, że zaczęli już przepychać bagaże, uderzać w ściankę i rozsuwać swoje zasłony. Wyprostowałem się, włożyłem mówiące buty, zwinąłem mówiący śpiwór i poszedłem do mówiącej pewnie ubikacji, celowo wiążąc buta przed ich przedziałem. Spojrzałem na nich na tyle błaho i bez zainteresowania, jak to tylko możliwe.
Drzwi przedziału były otwarte. Było ich czterech, tłok w przedziale robiły raczej narty położone w kątach i resztki po wczorajszym wieczorze. Na plecakach ułożonych na krzyż na środku leżało opakowanie po pizzy (pizzy?), obok stały dwie butelki po wódce i kilka paczek po chipsach. Jeden akurat nadepnął sobie na czapkę, która przy mnie spadła mu z głowy. Czapka zapiszczała. Spojrzał na nią, potem na mnie, a ja wahnąwszy się, jakbym przepychał się między ludźmi, lekko skinąłem głową i odszedłem.
– Cześć, a nie zapomniałeś czegoś? – usłyszałem za sobą głos. Odwróciłem się, ale nie było nikogo. A to pociąg pewnie mówi, albo plecak, tyle że on miał chyba inny głos. – Tak, Ty, to nie Twoja czapka? – ktoś zwrócił się do mnie jeszcze raz. Kto wołał? Może któryś z tych gości. Dziwne. Zdumiony, bo przecież nie brakowało mi niczego, i nagle znowu rozespany zajrzałem z powrotem przez drzwi przedziału chłopaków i odpowiedziałem – Nie, dzięki, to na pewno wasza.
– Co? – spytał jeden z nich.
– Czapka wasza. Ja nie miałem.
– Ale jaka czapka?
– No, ta, co spadła tu przed chwilą.
– Ale to ja Cię tak zwabiłem tylko na tą czapkę, żebyś tu przyszedł, przecież wiem, że ta czapka jest moja, no co Ty, własnej czapki bym nie rozpoznał? – usłyszałem od chłopaka, który wcześniej stanął na swojej czapce.
– Ty, patrz, stoi jak zaczarowany – rzucił łysy kolega tego od czapki
– Ej, Dyziu, chciałem Cię jeszcze zobaczyć i dlatego wołałem, rozumiesz – ciągnął temat czapkowy.
– Panowie – powiedziałem głośno – o co chodzi? Żegnam.
– Ty nas tu, kurwa, nie żegnaj, tylko wracaj, chcemy na Ciebie popatrzeć, co żeś wcześniej tak stanął, że nie wiadomo było, o co chodzi, a teraz nie chcesz wrócić, co to, kurwa, jest. – Tego było za wiele, podszedłem do gościa w spodniach narciarskich, złapałem za bluzę i spytałem, czy chce, żebym go uderzył.
– Człowieku, spierdalaj! – Żachnął się i przestraszył. Wszystko znowu zaczynało się od zera. Nie wiedział, czego od niego chcę. Jego głos, jego głos… Był nieco inny niż ten, który słyszałem przed chwilą, może łagodniejszy, może ten sam, ale bardziej dziecięcy. Ale i tak trzeba było coś robić.
– Słuchaj, jeszcze raz to się powtórzy, wiesz, co będzie. – Odwróciłem się i z lękiem i skrajną odwagą wyszedłem z przedziału, czekając na cios.
– Ta kurwa myśli, że może tu przyjść i zamiatać. No właśnie, jest brudno. E, kmieciu, wracaj, palancie – ten sam głos, co poprzednio. Wszedłem tam i go uderzyłem. Upadł na pudełko po pizzy i zawadził o stolik. Dwóch pozostałych gości, ten od czapki i drugi, cały w najnowszej bieliźnie polarowej z mnóstwem logo, rzucili się na mnie i zaczęli dusić. W końcu jeden oprzytomniał i zaczął cucić swego kolegę.
– Co Ty robisz, człowieku. Wchodzisz i bijesz. – Najwyraźniej miękli i nie wiedzieli, czy wzywać konduktora i policję, czy wypuścić szaleńca. Ale nie byłem szaleńcem, obrażali mnie cały czas. – No teraz to, kurwa, widzisz. Siedzisz. Jest ciekawie. A wcześniej wpychałeś tu, kurwa, nos i nie wiadomo było, po kiego chuja. Z nudów. A tak, to i Tobie, i nam jest ciekawiej. Co, kurwa, nie. Będzie co opowiadać.
Doszło do mnie w końcu, że mówią ich ciała, ale nie oni sami, nie ich usta i głowy. Byłem załamany, zwiesiłem głowę. Nawet nie ratowałem tego, co upadł, przetarli mu już głowę chusteczkami od pizzy i ocucili. Stracili rezon. Pijaństwo wieczoru, kogutowatość odpuściła i trzech studencików pławiło się w rozpaczliwej i humanistycznej niezgodzie na rzeczywistość. Ale ich ciała mi dogadywały.
– Wszyscy tacy niby załamani. Nie, czapkowy? – mówił do mnie ten od bielizny. – Ale mówię, będzie co opowiadać. Dzisiaj się upiją, jutro zapomną, a na drugi dzień będą opowiadać, co tu się nie działo. Jeszcze tylko, to sam wiesz, muszą coś wymyśleć, żeby wyjść niby z twarzą, ale nie przejmuj się, każdy z nich to cieć – mówiło ciało jednego z nich.
– Przepraszam Was, Panowie, coś się ze mną dzieje? – Chciałem wyjść, nim się namyślą i faktycznie zaczną żądać satysfakcji. Bieliźniany szybko wstał i rzucił to swoje honorowe – Uważaj. Wiemy, gdzie Cię szukać.
– Aleś zrobił zamieszanie, człowieku. Złoty medal za widowisko – rzucił jeszcze ktoś za mną, głos dochodził z góry, jak z głośnika kierownika pociągu. Przeprosiłem raz jeszcze i wyszedłem.
– No wróć, wróć. Z kim będziemy siedzieć. Do siebie nie będziemy gadać. Oni nic nie słyszą. – Odprowadzały mnie głosy z przedziału. Cóż. Byłem nieczuły. W Szklarskiej poza krótkim szkoleniem, kiedy mówiłem do całej sali, starałem się z nikim nie rozmawiać sam na sam i zaraz po przemówieniu poszedłem do pokoju, a potem wróciłem nocnym do Warszawy. Z myślą, że jest ze mną coraz gorzej i należy mi się lekarz.
W pociągu powrotnym pierwszy raz kochałem się z nieznajomą.
„Przecież widzę, że jesteś zainteresowany. Podejdź i pocałuj. Bądźmy dla siebie dobrzy”. Po prostu skorzystałem. Ale czy była to ona, nie? Kto w takim razie? Ciało? Rzecz?
*
– I nawet teraz, gdy patrzę na pana, panie doktorze, mam wrażenie, że ja jedno, a pan drugie panie doktorze. Ja widzę i słyszę pana, gdy mówi pan do mnie, że jestem przypadkiem schizofrenii tej a tej, i że to faza maniakalna, do siedemnastej daleko i już jest pan mną zmęczony, ale słyszę też co innego.
Pan się odwraca, ale przecież słyszę. Pana oczy mówią, cała pana postać. Słyszę pański głos, nieco cieńszy, wyraźny na tle ciszy – że nudziarz, i ile do końca sesji. Ale niech pan sobie nic z tego nie robi, wiele już o sobie słyszałem. Prawdziwe życie toczy się tylko poza nami. Będę mówił, tym razem ja. Zapłaciłem panu i pozwolę sobie mówić, choćbym słyszał wyłącznie pana. Po prostu będziemy się przekrzykiwać. To naturalne. Opowiem już, dobrze?
W Warszawie korzystałem ze swojego daru umiarkowanie. Ot, podsłuchałem ramiączko kobiety w kawiarni – skupiłem się na kobietach – które mówiło: jest samotna, chce się podobać, umówiła się z tym człowiekiem, żeby mu się podobać, ale jego nie ma, a patrzysz ty. Do głosu ramiączka dołączało się ciało: a jeśli on nie przyjdzie, niech wie, co traci. Cycki. Jak sterczą, to widać jak w lustrze w oczach tego mężczyzny, i ty możesz zobaczyć, prawda, kochasiu – mówiła do mnie i nie obcyndalała się już z niczym. Słuchałem. Innym razem wsiadłem z sympatią i przyjemnością do cudzej taksówki. I poszedłem do cudzego mieszkania. Była tak potulna. Oddała się już w pierwszych słowach: …jak chciałabym Ci służyć. Skoro tak.
To były zalety, ale pojawiły się i wady mojego daru. Przedmioty nieco ucichły, zacząłem za nimi tęsknić, musiałem je przywoływać i dopiero, dopiero wtedy zaczynały śpiewać, cieszyć się, że ktoś o nich pomyślał. Słyszałem za to całe chóry ludzi, ciał w kolejce, na poczcie, na dworcu, w pracy, w markecie, którzy komentowali moje pojawienie się, zabieranie miejsca, mieszali z błotem, czułem się jak kibel, do którego spływają ich nieczystości. Dławiło mnie to i odbierało oddech. Byli tak oczywiści i na ogół niechętni.
Nauczyłem się ukrywać ze wszystkim, nauczyłem się żyć poza moim darem, oni wiedzieli o tym i wypominali mi to, gdy tylko mogli – czemu przemykasz się pod ścianami? Przecież jesteś tutaj, nic z twojego garbienia się nie wyjdzie, widzę Cię, a kuku – i dopiero wtedy odzywał się taki człowiek – Czym mogę Panu służyć. Odpowiadałem „papierosy” i czym prędzej wychodziłem ze sklepu. Przecież drwił ze mnie i nawet o tym nie wiedział. Doskonale oglądało się telewizję, chodziło do teatru. Aktorzy byli znudzeni, zbyt zajęci własną rolą, żeby mówić, wzdychali tylko i przeklinali, że jeszcze tu są. Wszystko było tak oczywiste. To, o co podejrzewałem wielu, okazało się najczystszą rzeczywistością – trochę jak z panem, panie doktorze. Bo czy poza stu pięćdziesięcioma złotymi, które bierze pan ode mnie za sesję, tak zwaną psychoterapeutyczną, i markowaniem „pracy” – słyszy pan cudzysłów, ma pan mi coś do powiedzenia, poza tym wzdychaniem i prośbą, żebym dał się panu wyspać, wydrzemać i nie zadawał już pytań? Znamy się.
Poza rozrywką i utrapieniem korzystałem z tego daru jak mogłem. Nauczyłem się zarabiać na giełdzie, patrząc na prezesów, którzy wypowiadali w CNBC swoje komunikaty prasowe, i słuchając, co mówią w rzeczywistości: „Zablefujemy przy 6,3, będziecie wchodzić do 7,00, upłynnimy do 7,40, a potem zjazd do 3,00, co nie, słyszysz mnie, misiu? Wiem, że tam jesteś.” Machałem im w podzięce, stałem się bogaty. Stałem się też samotny. Chodziłem po swoim miasteczku jak po lesie w środku dnia, każde z drzew, każdy krzak i liść mówiły – wszystkie takie same, tak samo nieznaczące, tak samo gadatliwe. Pustka wysycała mnie i nie dawała nadziei. Wszędzie ja. Tak samo pusty i obojętny.
Czy myślałem, żeby kogoś zabić.
Doszedłem do tego, wie pan. Widzę, że i pana to zastanawia. To sama logika mówi, samo serce rzeczywistości, ja wiem. Czy warto kogoś zabić, skoro nie ma nikogo. No przecież sam pan widzi, że jest to idiotyczne wnioskowanie. Poza tym, niech sobie pan wyobrazi rwetes i obojętność, nużącą monotonię celi więziennej, stara ciotka, która będzie umierać kolejne 25 lat, a ty pod jednym dachem z nią. Nie, to nie moja zabawa. I co ja miałem począć, panie doktorze, w tej doskonałej pustce? Co?
Poszedłem do pana, a pan się mną „przejął”, czy słyszy pan znowu cudzysłów? Ja też go słyszę. Jak to dobrze, że jeszcze się rozumiemy, a mimo to nic nie potrafi się przebić przez pana usta, dlaczego? Czy Pan też jest drzewem z mojego lasu? Przecież słyszę: „Co z nim zrobić, żeby poszedł na prawdziwe leczenie, do szpitala. Ale nie ma rodziny, nikomu nie zagraża. Może te leki? Będzie mniejszy, spokojniejszy”. Tak, panie doktorze. A może ja teraz pana uderzę, skoro jestem aż tak bezkarny, chce pan? Ale Pan bojaźliwy, żartowałem. A tak, co do rodziny, wie pan, co ja widzę? Światło w tunelu, znowu światło.
Wie pan, że ostatnio pojechałem do swoich rodziców pod Trzebinię. Skoro wszyscy mówią do mnie samą prawdę i tylko prawdę, co oni mogą powiedzieć, skoro mogę ich w końcu usłyszeć, a nigdy, nigdy dotąd nic o mnie mi nie powiedzieli. Zacząłem się tym już bawić, co mogą powiedzieć ciała moich rodziców o mnie. Co tam będą sądzić. I wie pan, że nie usłyszałem nic?
Jestem zaskoczony, panie doktorze. Nie powiedzieli nic. To jedyni tacy ludzie. Milczeli, pytali, jak się żyje w Warszawie i synku ożeń się wreszcie, ojciec poczęstował papierosem, przepraszał, że ma tylko skręty, ale nie mówili nic. Ich ciała milczały. Albo ja nie mogłem ich usłyszeć.
Co pan na to? Co by pan zrobił w takiej sytuacji, gdyby jedyni ludzie, których pan kochał, nic panu nigdy nie powiedzieli, ponad to, co mówią, gdyby nie mógł pan usłyszeć ich języka, ja tego wszystkiego nie rozumiem, niech mi pan to wyjaśni.
Wtedy przyszedł mi ten pomysł, co już rozważaliśmy go wcześniej. Że nic by się nie stało i że może by zaczęli w końcu mówić, gdybym na nich wpłynął. Przywiązałem matkę do stołu i zacząłem męczyć tatę… tak, była siekiera, że też pan o wszystkim musi pomyśleć. Pytałem, oczekiwałem, czy coś powiedzą. Gestu, jak polskich biskupów do niemieckich, ale nie, nie powiedzieli nic do końca.
Dlaczego nie mówiły nawet ich ciała? Cały świat nagle przestał śpiewać. Te wszystkie kulki lodów, siewki drzew, krzewy i chodniki – wyniośle, uparcie milczą. Nie powinny. Co pan na to, pan też jakby cichszy. Co Wam się stało? A słyszycie mnie?
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: