Reportaż, kryzys, praca

Na półce z reportażami pośród rozlicznych książek o podróżach teksty o polskiej pracy można odnaleźć z wielkim trudem. Jest w tym coś symbolicznego.

Z tą nieobecnością  wiąże się drugie magiczne zniknięcie. Odmieniany do niedawna w dyskursie publicznym przez wszystkie przypadki, przez co zdewaluowany kryzys jest praktycznie nieobecny w reporterskim świecie przedstawionym. Próżno by zatem szukać na półce tekstu na miarę międzywojennego Oko w oko z kryzysem Konrada Wrzosa. Zaledwie Dysforia Marcina Kołodziejczyka wspomina o tym zjawisku. Filip Springer starannie omija je w swoich podróżach – zajmując się przede wszystkim brzydotą estetyczną prowincjonalnej Polski, szczególnie miast „archipelagu”, byłych stolic nieistniejących województw.

A przecież kryzys był (kiedy skończył się tak naprawdę?) w dużej mierze zjawiskiem estetycznym, tak zaznaczył się w prowincjonalnej przestrzeni miejskiej. Stanowił powszechny, choć spowity swoistą pozytywną marketingową niewinnością znak, który odsyłał w głąb prywatnego doświadczenia, doświadczenia indywidualnego lub doświadczenia rodzin, zamkniętego już doskonale w czterech ścianach. Kryzys w przestrzeni publicznej to uśmiechnięte pyszczki stworków z kredytów chwilówek „tniemy Twoje ratki”, to „sianko od Bociana” z okularami na nosie, to nowo otwarte lombardy na osiedlach, to przejeżdżające przez ulice miast kawalkady samochodów reklamujących szybkie pożyczki. Nie można było nie widzieć.

Napiszę o nielicznych, którzy chcieli zobaczyć. Chciwość Pawła Reszki opowiada o polskiej bańce finansowej, kredytowej, polisowej, która pękła wraz z informacją o upadku banku Lehman Brothers. Rozmówcami reportera są byli „doradcy finansowi”, którzy po przybyciu z małego miasteczka do Warszawy i po odbyciu krótkiego szkolenia zaczynają wciskać ludziom oszukańcze polisy. Ich monologi w tekście przerywają maile od kierowników działów pełne buziek: kochani, robimy target, dziś specjalna nagroda dla tego, kto pierwszy itp. Rozmówcy próbują ocenić ten czas z pewnej perspektywy, ich pierwszymi klientami byli zazwyczaj członkowie rodzin. Co czują – wstyd? Na ile zawiniony. Niektórzy uciekają od tego mglistego poczucia – przecież taki był rynek.

Ważna jest także opowieść Reszki z polskiego szpitala. Reporter zatrudnił się w nim jako pielęgniarz. Tekst przedstawia jednak przede wszystkim lekarzy rezydentów. Jeśli Chciwość pozwalała odpowiedzieć na pytanie – jak wyglądają dzisiejsze (wyglądały wczorajsze) młode wilki rynku, tak bardzo przypominające postać Wilczka z Ziemi Obiecanej, to książka Mali Bogowie porusza inną kwestię – kim są i czy istnieją dziś Judymowie. Współczesny szpital, ukazany z perspektywy młodych lekarzy, staje się bardzo specyficznym miejscem, w którym zbiegają się, z jednej strony, wiara w etos, ambicje rodziców kształcących dzieci na doktorów, feudalna postawa „starszych kolegów” tworzących korporacyjne rady starców znane z Cisów, a z drugiej tandetne systemy efektywności i dokładające pracy działania oszczędnościowe, przedstawiane zgodnie ze współczesną modłą jako modernizacja, oraz potworne zmęczenie bohaterów. Tekst Reszki pokazuje, jak w tym splocie zaczyna funkcjonować etos. Staje się on cynicznie wykorzystywanym argumentem, który ma oznaczać zgodę na nisko opłacaną pracę. Argumentem, zamykającym usta ewentualnym młodym buntownikom, mogli przecież zdecydować się na inny, mniej „misyjny” zawód. Ten wymaga terminowania, pokory i poświęcenia w imię wyższych wartości.

Trochę rozszerzę wniosek z reportażu Reszki. Ludziom, którzy otrzymali pozorne, zamykające usta wytłumaczenie swojej sytuacji – tandetne reason to believe, bo o dialogu z silniejszym nie ma mowy – pozostaje milcząca frustracja, wiele jej się nazbierało w głębokich strukturach społecznych, w psychice, myśleniu. Frustracja stłumiona w czasie kryzysu, bo logika deflacji nakazuje skurczyć się, zamknąć w sobie (zamknąć właśnie usta) i przetrwać. Dziś – gdy jest trochę lepiej – zaczyna wydobywać się na powierzchnię życia społecznego.

Elastyczne zarządzanie tradycyjnymi wartościami wydaje mi się szczególnie niebezpieczne. A więc wtedy nie tylko „kryzysowy” Żeromski, ale przede wszystkim pozytywizm – przedsiębiorcy zatrudniający na śmieciówki, w roli filantropów nowi Wokulscy, którzy „dają pracę”. Być może ówczesny cynizm wpływa dziś na dążenia do moralnej odnowy zawłaszczonej, zinstrumentalizowanej przez rynek aksjologii, oczywiście znów – tym razem populistycznie – ją instrumentalizując. Ciekawe, czy na linie teraźniejszych społecznych podziałów nakładają się także tamte, które są już częściowo zatarte albo nie chcemy o nich pamiętać. Na przykład podziały w miejscu pracy na zatrudnionych na stałe i  tymczasowych – wynajętych często od agencji outsourcingowych.

O nieistniejących już, wciąż istniejących, a może przesuniętych liniach (dziś pewnie przebiegają inaczej, np. my – pracownicy z Ukrainy) opowiada zbiór tekstów Marka Szymaniaka Urobieni. Reportaże o polskiej pracy. Książka, choć krótka, stanowi najbardziej szerokie i syntetyczne zarazem spojrzenie na polską rzeczywistość pracowniczą. Jest to jednak spojrzenie jakby nie własne, nieposzukujące indywidualnego klucza, ale nazbyt mocno zaprojektowane przez tezy o prekariacie Guya Standinga oraz obiegowe medialne wyobrażenia i doniesienia o wyzysku. Tak jakby Szymaniak wypełniał dziennikarskim materiałem gotowe już formy. Wszystko słusznie, być może jednak empatia zaczyna się dziś tam, gdzie kończy się standard pisania o wykluczonych.

Autor bywa też jednostronny w doborze bohaterów albo (nie mogę tego sprawdzić) w sposobie ich przedstawienia – chciałoby się, by wprowadził do tekstu ofiarę, która – użyję określenia Piotra Śliwińskiego – wydaje się niegodna współczucia. Cwaniactwo pracodawców rodzi nie tylko szlachetne cierpienie pracownika, ale szereg mniej wzniosłych strategii przystosowawczych.

Książka Szymaniaka ma jednak ogromną zaletę: wyłania się z niej sugestywna i przekonująca wizja świata, który – wraz z obniżeniem ceny ludzkiej pracy – potaniał. Stał się popularnym w czasie kryzysu osiedlowym dyskontem. Myślę, że nadal w tym dyskoncie jesteśmy. Wymuszając pokorę, która jest opłacalna, ucząc taniego pragmatyzmu i postawy dostosowania często kosztem innych, kryzys utrwalił ostatecznie właściwą nam mentalną formę kapitalizmu. Tak odczytywałbym tytuł  – „urobieni”.

U Szymaniaka – tanieją marzenia. „Pulitzera nie dostanę”, powtarza sobie dziennikarz, jeden z bohaterów książki, próbując wyrobić normę tekstów o niczym na stronę internetową (jeden na godzinę). Chamieją relacje. „To tylko numer rekord (numer)” – powtarza sobie telemarketer, próbując wcisnąć kolejny „cud” naiwnej emerytce lub wysłuchując wulgarnych żalów oszukanych. Dodam do głosu Szymaniaka swój – a wszystko grzecznie, obojętnie, nawet miło. Z chamstwa i obojętności byliśmy i będziemy rozgrzeszeni, przecież walczyliśmy w tej pracy o byt nasz i naszej rodziny. Uprzejma stłumiona agresja, która przechodzi w wyzwolony anonimowy hejt.

Na koniec  reporter zabiera nas do najniższych kręgów – właśnie do dyskontów i – to świetny tekst – polskiej fabryki Toyoty usytuowanej w jednej ze specjalnych stref ekonomicznych, gdzie praca jest szczególnie atrakcyjna dla zachodnich inwestorów. Po drodze spotykamy samotne postaci, jak się ich tu nazywa, „ekonomicznych zombies”, którzy stracili majątki zarobione na początku transformacji lub pieniądze przywiezione z emigracji poakcesyjnej. Próbowali zainwestować w Polsce, wierząc w hasło głoszące, że sprawy należy wziąć we własne ręce. Wzięli, czyli w sieciowym kapitalizmie zaczęli walczyć o dostawy i usługi dla wielkich firm.

Nie chce zdradzać nazwiska, nazwy przedsiębiorstwa ani nawet branży, w której działa.
– To ze strachu – przyznaje. Każdy, kto fika, traci kontrakty. I może już ogłaszać upadłość […].
Musiał zadłużyć się w bankach, aby jego zakład nie upadł. Jego kontrakt życia kosztował go kilkaset tysięcy.

Istnieje widoczny obraz polskiej pracy i ten niewidzialny. Szeregu układów zależności, gier i manipulacji. Czytając tekst Szymaniaka, stawiam sobie pytanie, jak musiałby zmienić się polski reportaż, żeby pokazać tę ukrytą część rzeczywistości. Nieprzejrzystość ontologiczną świata, która nie jest już tylko wyzwaniem dla dziennikarstwa śledczego, tropiącego grube afery, ale wymiarem powszechnego doświadczenia.

Pokazać niepewność jednostki, jej zagubienie w pustce i pośród masek-wizerunków, rozważania, czy to, co słyszy, jest prawdą, czy tylko zasłoną dymną. Brutalne reguły gry skryte za eufemizmami. Pytania, czy moje niepowodzenia zależą tylko od przypadku, czy od zmowy. Ludzi odsuwających się od przegranych. Pokazać opartą na sugestiach, aluzjach codzienną grę psychologiczną. Dramat staje się wtedy niepewny, sam wciąż wątpiący w siebie i swoją realność, poszukujący faktów i oczywistych dowodów krzywdy – i nie może ich odnaleźć. Jest niewidoczny, więc jak w reportażu powiedzieć, że naprawdę jest. Autor Urobionych ogranicza się do przytoczenia „szokujących” danych dotyczących wzrostu liczby zwolnień branych z powodu zaburzeń psychicznych.

Szymaniak i inni reportażyści niestety nie eksperymentują z formą. Najodważniejszy zabieg stanowi wprowadzenie do tekstu symultanicznej, przeplatającej się narracji – zapisu doby pracy ochroniarza, czyli stróża dziennego i nocnego, oraz 24 godzin z życia czuwającego dzień i noc przy tablecie maklera giełdowego.

Czy polski rynek mógł wyglądać inaczej? Stawiając to pytanie na końcu, Szymaniak powraca do początku transformacji i wybiera rozmówców z pokolenia pięćdziesięciolatków, tym razem spośród tych, którym udało się osiągnąć sukces. Jak mówi jeden z nich:

Polski kapitalizm prawie każdego skrzywdził. Prekariusza, bo dał mu groszową pracę i poczucie, że jest śmieciem w oczach swojego pracodawcy, że jego praca jest nic niewarta, a na jego miejsce czeka 20 chętnych, więc jak się nie podoba, to wypierdalaj. Menadżera, bo dał mu duże pieniądze, poczucie wartości, ale zapędził w ciężką orkę, pracę non-stop i poczucie, że skoro nie jesteś prekariuszem, zarabiasz 10 razy więcej niż wszyscy, to sprzedałeś duszę i musisz odpracować ten cyrograf.

W wypowiedziach pobrzmiewa tęsknota za jakimś już dziś niemożliwym (skoro peryferyjny system zbudowany został inaczej) balansem, środkiem. Za odmiennym rytmem rozwoju, to znaczy nie opartym na dynamice sztucznego ożywienia, która – jak to wynika z całej książki – nie przynosi postępu, służy dyscyplinowaniu taniego zasobu ludzkiego. Pozostaje pytanie: jeśli polskiemu kapitalizmowi nie udało się znaleźć własnego rytmu i raczej go nie odnajdzie, to jak znaleźć w nim własny rytm?

 

Paweł Reszka, Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy, Czerwone i Czarne, Warszawa 2016.
Paweł Reszka, Mali bogowie, Czerwone i Czarne, Warszawa 2017.
Marek Szymaniak, Urobieni. Reportaże o polskiej pracy, Czarne, Wołowiec 2018.

Łukasz Pawłowski

(1980) Pracuje w Zakładzie Literatury XX i XXI wieku Uniwersytetu Warszawskiego. Interesują go związki między literaturą a życiem społecznym. Napisał książkę o początku niepodległości w prozie polskiej lat dwudziestych.

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |