Straszne rzeczy musiała ludzkość wyrządzić sama sobie, by stworzyć jaźń,
tożsamy, nastawiony na osiąganie celów, męski charakter człowieka,
i coś z tej pracy powtarza się nadal w każdym dzieciństwie.
Theodor Adorno, O literaturze
Daję na wstępie strasznie ciężki cytat, żeby zdając (Państwu i sobie) sprawę z powagi sytuacji, móc czym prędzej przejść na tony lżejsze i zauważyć, że oto ukazały się trzy książki poetyckie, które – całkiem niezależnie – odpowiadają na słowa Adorna. Czyli próbują sprawdzić, jak by to było, gdyby: A. ocalić dziecko od niewolniczej pracy w tym przemyśle, B. poluzować struktury jaźni, C. podejść do sprawy własnego istnienia mniej męsko i pragmatycznie. W dodatku wszystkie trzy tomy – każdy na swój sposób – potwierdzają oraz wzmacniają ogłaszany tu i ówdzie „kryzys poezji”. A więc dają bezpośredni dostęp do wiedzy, dlaczego i w jaki sposób ten kryzys się panoszy.
Dziecko niepracujące (a do tego bratające się ze zwierzętami) to dziecko z tym większym zapałem besztane, o czym opowiada tom Adama Pluszki. Pozbawieni feudalnych zapędów jaźni zyskujemy więcej czasu na lekturę samych siebie i świata jako tekstu, a ów zysk wypłaca nam książka Krzysztofa Siwczyka. Zaś wiersze Ewy Solskiej zamiast „męskiej” ideowej musztry przed zawsze spodziewanym wymarszem wybierają „kobiece” rozgadanie (ba, erudycyjne rozszczebiotanie), w którym słychać i echa poetyckich awangard, i katedrę filozofii. Wydaje się, że ważniejsze od konkretnych „treści” wierszy z tych książeczek jest właśnie ich mniej dumne „brzmienie”, które okazuje się tyleż strategią literacką (przeciw znanej skądinąd żarliwości, wysokiemu stylowi czy opiewaniu), ile przejawem myślenia po-humanistycznego. Czyli zawstydzenia tym tonem, jakim przez całe wieki człowiek odzywał się do całej reszty stworzenia.
Zestaw nie od razu do śmierci
Na tle wcześniejszych tomów Adama Pluszki – w których autor czasem trochę cwaniakował (łamiąc związki frazeologiczne i wyginając rejestry języka jak siłacz na jarmarku), a czasem popisywał się efektowną żonglerką stylami, motywami, ideami – Zestaw do besztań zwraca uwagę skromną bezpośredniością. Niektóre wiersze są tak proste, jakby się same zastanawiały, czy są wierszami – i dobrze jest, czytając, przyjąć to ich wahanie za dobrą monetę. Bo można za nią nabyć przekonania, że cała książka opowiada o mówieniu ‘sprawdzam’ temu, co wydaje się najbardziej oczywiste i oklepane. A co jest najbardziej oczywiste i oklepane? Że byliśmy dziećmi i że kiedyś umrzemy. W dużej części wierszy autor załatwia obie te sprawy za jednym zamachem, niekiedy od razu w tytule („Beczki na dzieci”), a innym razem czekając do eschatologicznej puenty („o ma d, o ma d, o ma Deo, Deo”), raz sięga po niezawodne w takich wypadkach wątki chorobowo-szpitalne („Kadzie po czekoladzie”, „Trzydzieści siedem i osiem”), innym razem – po motywy religijne, ale potraktowane jak najzwyczajniej, jak najkatechetyczniej („Prostracja”, „Mini Europa”). Tak czy owak, dzieciństwo okazuje się domem śmierci, a śmierć jedynym gwarantem, że nie przeputamy dzieciństwa do cna.
Między ulokowanymi w ten sposób dwoma biegunami, dzieciństwem i śmiercią, przeskakuje iskra, której – choć niby to całe ludzkie życie, los człowieka – Pluszka nie poświęca szczególnej uwagi. I właśnie ta nieuwaga, niefrasobliwe przeoczenie wydaje się kolejnym tropem wartym tego, aby nim czytelniczo pójść. Jeżeli autor czasem zdecyduje się napomknąć o normalnym, dorosłym życiu, to albo w formie – dobrze znanego z poprzednich książek – bystrego przestrojenia się na zasłyszany rejestr czy ton (np. wyborny monolog kierowcy w wierszu „Totem z kotem” czy kończące wiersz „Z martwych! Powstań!” grudki czarnego humoru z rozmów: „Tak żyją Polacy od świąt do świąt, od nowotworu do nowotworu”), albo widząc je jakby z boku, z nie bardzo ludzkiej perspektywy. Obecność zwierząt wydaje się w tomie Pluszki dużo konkretniejsza niż ludzi, przynajmniej tych dorosłych (w dużej mierze za sprawą ilustracji do książki), a takie wiersze jak „Giną lwy w Bagdadzie / BBC News” są znakomitą odpowiedzią na moralny niepokój w redakcji „Gościa Niedzielnego” (Dalej niż gender. Ludzie i inne zwierzęta) czy „Naszego Dziennika” („Animal studies to kontynuacja Gender studies, a wiec ideologii, której rezultatem ma być uprzywilejowanie homoukładów”). Przepraszam za zawartość tych nawiasów, ale po pierwsze, nie mogłem się powstrzymać, a po drugie, trzeba z nimi walczyć. Kto w ciebie kamieniem, ty w niego Pluszką.
Kultura jako zestaw do besztań okazuje się u Adama Pluszki nie tyle uleczalna, ile przeczekiwalna (biegun śmierci) albo możliwa do odroczenia (biegun dzieciństwa – z wcale nie słabszym magnesem). Czasem nie trzeba niczego kulturalnie obcinać, wystarczy poczekać aż zostanie naturalnie oskubane.
Byt i manie
Trochę cierpliwości i kiełbie się pojawią,
będą skubać palce u stóp. Obok ćwierkają
krzaki. Na brzegu pod kamienie wpełza
jaszczurka (mała, brązowa). Od brzegu
wieje, niesie się rozmowa na mostku.
A w niej o porządku świata: „Jakbym
miał sześć palców u jednej ręki, tobym
musiał jeden obciąć”. A ryby skubią, skubią
jakby nie robiły w życiu nic innego.
Niech cię ręka boska gryzmoli
U Krzysztofa Siwczyka – na odwrót niż u Pluszki – nie jest inaczej niż w poprzednich książkach, lecz tak samo, tylko jeszcze bardziej. Język w tomikach gliwickiego poety stopniowo gęstnieje od parunastu lat, aż przestaje być przez niego cokolwiek widać – i zostaje ogłoszona albo marność widoków, albo nieprzydatność języka do patrzenia (wszak od tego są oczy). W efekcie, nowa książka Siwczyka to gęsty kisiel, w którym odbywają się zapasy już nie człowieka i świata, już nie ducha i materii, tylko coraz śmielej gołych słów (czasem przesadzających z botoksem, ale niekiedy całkiem apetycznych).
Dokąd bądź jest poematem w dziewięciu częściach, który – jak sam tytuł wskazuje – wykorzystuje konwencję językowego dryfu, trochę w stylu Johna Ashbery’ego, a trochę Witolda Wirpszy. Ewentualny nadmiar skojarzeń z wysokiej półki, także filozoficznej, bo ideowym napędem są tu przemyślenia tych słynnych Francuzów, które zwykliśmy poprzedzać prefiksem post-, równoważy swoboda w kręceniu gałką i korzystaniu z rozmaitych zakresów fal. Frasobliwy post- mocuje się z niefrasobliwym karnawałem: jeżeli klasycy, to także Żwirek z Muchomorkiem, Pan Kleks, Papcio Chmiel i Rumcajs. Elementy osobistej mitologii są kontrapunktami dla wspólnych mitów kultury, które autor bezustannie i cokolwiek anankastycznie rewiduje – chociaż jest pewny, że kieszenie mają puste. Można odnieść wrażenie, że książka się licealnie naburmusza, że tabloidowo epatuje, ale za chwilę wygrywa ferwor metafor, szulerski animusz ust, tasujących brzmienia i sensy. Michał Szymański zauważył, że „Siwczyk jest poetą autentycznie porażonym niekompatybilnością świata” – i Dokąd bądź warto czytać (kiedy wiemy już sporo i o totalitaryzmie systemów operacyjnych, i o zakusach Google’a) jako przewrotną pochwałę tej niekompatybilności.
Co nie zmienia faktu, że poemat brzmi jak złapane w kamerze pogłosowej westchnienie rozczarowania unoszące się niczym duch nad stronicami (osiemdziesięcioma) farby drukarskiej. Aczkolwiek – z przerwami. W paru fragmentach poematu, gdzie nurt narracji zwalnia i przez moment krąży wokół konkretu, Siwczyk raptem zmienia tę – zdawać by się mogło – próżnicę, po której się gada, w całkiem twarde podłoże. Taką dygresją jest na przykład ujmująco dyskretny tren, poświęcony przedwcześnie zmarłemu poecie (niewykluczone, że chodzi o Macieja Niemca). To fragment organicznie zaimplantowany w poemat i rozbrojony z tradycyjnego elegijnego rynsztunku w sposób, który pozwala myśleć i o atencji dla zmarłego, i o szacunku dla czytelnika.
Asocjacyjny dryf, metaforyczne wiry i porohy, zmiany kierunku tego, skąd i dokąd się mówi, wszystko to sprawia, że umyka nam określony narrator poematu. Mówią głosy (niby jacyś „my”, niby dziewięć części sugerujących oczekiwany poród – to są rzeczy czytelne w ograniczonej skali poczytności) na tyle rozczarowane kwestią ludzkiej podmiotowości, że zamiast po raz kolejny ją podnosić, opuszczają pokład groteskowego rejsu. Oto fragment części trzeciej pt. „Wielkie zgromadzenie ponagleń”:
Wypłyniemy diabolicznie jak Żwirek i Muchomorek w bulaju,
w pozycji lotosu lub na kolanach, nieistotne formy oporu, byty
niezdecydowane da jakich uderzać drzwi, skoro wszystkie zabito na amen,
pozostaje dryf na piance styropianu, w mydlanej bańce ciążącej jak polonika
porzucone w ucieczce przed frontem robactwa, tego nie uznajemy, o tym sza
i nagle plum na grani, zdziwienie po oblanym egzaminie i najmniejszych ustępstw
na rzecz abiturienta, wylot z gołębnika w ceramikę komina, jesteśmy smogiem
stojącym nad lasem, ale nie ma tego złego, szatan i koźlarz rosną spokojnie,
rozkwit aż bije po gałkach, mija mokradła i wychodzi na polanę, wiosna
ochotnie zaprasza do koryta, kukły topią kukły, awitaminoza cofa się
z policzków jak wilgoć, w której przeżyliśmy sezony, cherlaki chcą ganiać
na dworze w pełnym słońcu, ma się rozumieć, zawsze za króliczkiem,
chociaż nie przeżył tej zimy, tym razem z własnej woli, wnioski
narzucają się same, zanim podejmiemy działanie […]
Jak nie besztania, to ponaglenia. Ale z drugiej strony, czy świat, który pozwala sobie na tak słaby refleks, że „wnioski narzucają się, zanim podejmiemy działanie”, jest partnerem do rozgrywki jak równy z równym? Jeżeli autor popełnia tu grzech pychy, to znaczy, że szczęśliwie jeszcze jest przeciw komu grzeszyć.
Przy fragmencie z Papciem Chmielem przypomniało mi się jedno z wydań I księgi Tytusa, Romka i A’Tomka, przedstawiające genezyjski mit o pojawieniu się Tytusa z rozlanej na biurku plamy tuszu. Ukrytym bohaterem wszystkich książek Krzysztofa Siwczyka jest deus otiosus – figura boga fantomowego: wciąż niezbędnego, ale skandalicznie nieobecnego, wciąż wymienianego na liście płac, ale uprawiającego bumelanctwo. Jednak greckie słowo otiosus może oznaczać także „oddawać się pracy literackiej”. Co sprawia, że cień między intencją a czynem albo wnioskiem i działaniem jest być może jedynie kapnięciem atramentu, zaś gołe słowa w kisielu Siwczyka są w stroju jak najbardziej służbowym.
Misirlou, zmieniłaś mi życie pocałunkiem
Na jeszcze inny sposób odchodzi od twardego podmiotu mówiącego Ewa Solska, której wiersze z jednej strony siedzą mocno w siodle polskiej tradycji literackiej (chciałoby się rzec: tradycyjnej awangardy, od Peipera przez Przybosia, Wata, Białoszewskiego aż do Karpowicza), ale z drugiej dociskają gaz do takiej akademicko-erudycyjnej deski, która dla poezji może być już grobowa. Jednak w przyjętej przez Solską metodzie jest tyle szaleństwa (kaskady skojarzeń, konfetti fiszek z rozmaitych dziedzin wiedzy, migotliwe tęcze aluzji, parafraz, mrugnięć intertekstualnym okiem), że wrak mitycznej „hermetyczności” czy „niezrozumiałości” rozbija się o tę kolorową rafę z milionami form życia. Zrozumieć te wiersze, wrzucić na racjonalny ruszt, oznaczałoby: zubożyć je (i się) o pewien rodzaj napięcia i skupienia, towarzyszącego zgłębianiu tajemnicy, błąkania się po labiryncie z jednak jakąś nitką w garści, a w zasadzie w gębie.
Za ekstazę nad książeczką Solskiej trzeba zatem uiścić sporo czytelniczej udręki, ale spójrzmy na momenty, które wróżą rentowność przedsięwzięcia. Na przykład wstępne ustalenie, że
na początku jest punkt w ruchu
ku formie dźwięczącej; od tego zaczyna nietoperz,
kosmos i czas
prowadzi do ładnego szeregu wniosków:
Tu-bycie w sobie. Dobrze. Stań sobie po-między
tymi lustrami i językami,
które zdążyłeś już przejąć.
I co?
I w nieskończoność to to to to _ _ _
szklano dźwięczne echo
i lalie —– @@@@@ Aaaale brzmią!
Zaś kiedy indziej przytomna konstatacja:
Na scenie „dziady, geje, furie i kibice” – vide?
Ach tak… Opuszcza nas nasza Romantycznuść! „Bo kryzys mamy
od Hezjoda, co stwierdził, że złoty wiek już minął”
pozwala na goń skojarzeniową w dość furiackim tempie:
Menady i prądy te – ćwierkające
markizy, gitarówki Ariosta, co? A ty mów: Melody Nelson,
im mów. Tym anglofilem Ginsburgiem.
Wzmiankowane „gitarówki Ariosta” przywiodły mi na myśl piosenkę The Fire zespołu Television, w której Tom Verlaine, grając solówkę, w pewnym momencie kryptocytuje kawałek Misirlou w wersji znanej z Pulp Fiction, ale już wcześniej zawłaszczonej przez popkulturę. Trwa to ułamek chwili, jednak w tym ułamku ten klasyczny utwór w stylu rebetiko zostaje regularnie zdekonstruowany – czyli poniekąd zawrócony z drogi, w którą pchnęli go Dick Dale i potem Quentin Tarantino. A przecież już ów uliczny grecki pieśniarz wzdychał do kogoś skądinąd, do kogoś z wcześniej – do dziewczyny z Egiptu, która zawróciła mu w głowie. Działania (w tym – pocałunek, o którym powiada piosenka) nastąpiły prędzej niż jakiekolwiek wnioski zdążyły się narzucić.
Szatkując i przesterowując klarowną poetycką dykcję, Ewa Solska odbiera swoim wierszom szansę na, bo ja wiem, trafienie do szkolnych podręczników czy do tzw. powszechnej świadomości, ale w zamian ocala pierwotną zdolność słowa, wbrew usadzaniu go za biurkiem na mimetycznym etacie. Jest to zdolność, w której nic innego słowa nie zastąpi – do wyrywania się przed szereg, do bycia najpierw, do zjawiania się przed ciałem, aby dopiero nim się stać. Taka pre-humanistyka w ramach po-humanistyki.
Adam Pluszka, Zestaw do besztań, WBPiCAK, Poznań 2014.
Krzysztof Siwczyk, Dokąd bądź, Wydawnictwo a5, Kraków 2014.
Ewa Solska, Misirlou, Wydawnictwo ANAGRAM, Warszawa 2014.
Maciej Woźniak
(1969) Poeta, krytyk literacki i muzyczny, tłumacz, autor sześciu książek poetyckich. Publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym, Twórczości, Literaturze na Świecie, Gazecie Wyborczej, Opcjach, Studium. Jego tom Iluzjon był nominowany do Nagrody im. Józefa Czechowicza, zaś tom Ucieczka z Elei – do Nagrody Literackiej Gdynia. Niedawno opublikował tomik Biała skrzynka (WBPiCAK, Poznań 2012). Mieszka w Płocku.
Zobacz inne teksty autora: Maciej Woźniak
Recenzje
Z tej samej kategorii: