Tonerbrudzi są wśród nas

„No co to jest książka? To jest toner, który wtłoczono w papier”, przytomnie zauważył na targach książki prof. Herbert Czichon, wybitny spec od poligrafii. Ale jeśli skojarzyć te słowa z wierszem Dariusza Sośnickiego Tonerbrudzi, uwaga profesora od razu traci na łatwej przytomności, a zyskuje na czymś więcej. Kiedy w tytułowym eseju ze zbioru Była sobie książka Baczewski kojarzy rozrzucone na przestrzeni tysiącleci zmiany w technologii magazynowania słowa (tabliczki/ papirus, papirus/ pergamin, pergamin/ zadrukowany papier, zadrukowany papier/ strony www) z frapującymi wyimkami z ogólnoludzkiej (Chiny, Egipt, średniowieczna Europa, dwudziestowieczne USA) historii władzy i religii, to mityczne plemię z wiersza Sośnickiego – plemię umarłych, które zamieszkuje biurową kserokopiarkę – zyskuje kompetentnego rzecznika. Prasowego, bo Była sobie książka wyszła spod prasy drukarskiej. Pomimo sugestii, że papież Paweł VI zniósł w latach 60. ubiegłego stulecia indeks ksiąg zakazanych, antycypując, do czego doprowadzi wdrażany akurat przez Pentagon (dla niepoznaki – na uniwersytecie) eksperymentalny projekt sieci łączącej komputery.

Włączam się w tę grę skojarzeń, by z grubsza pokazać, na czym – w szaleństwie szastającej faktami i tezami erudycji – polega metoda eseistyczna Baczewskiego, który pakuje czytelnika w kabałę. Zaś – co to jest kabała? Ano jest to, powtarzając za Rabbim Jehudą Aszlagiem, „ni mniej ni więcej, jak kolejność zejścia korzeni, uwarunkowanych połączeniem przyczyny i skutku, podporządkowanych stałym i absolutnym prawom, które są połączone ze sobą i ukierunkowane na jeden wielki, lecz bardzo ukryty cel”. Znana czytelnikom wierszy Baczewskiego pomodernistyczna żarliwość (z jaką krzyżuje ze sobą poetyckie dykcje, rilkeański bez mała liryzm i prowokującą trywialność, rzetelną wiedzę akademicką i bezczelne intuicje, klasyczną dyscyplinę stylu i barbarzyńskie językowe misteria) jest właśnie próbą kabalistycznego prześledzenia „schodzących korzeni”: gordyjsko splątanych i rozrośniętych w system ledwie mieszczący się w brzuchu Matki Ziemi. Krótko mówiąc, to próba rozwikłania zagadki, czym jest świat. Teksty eseistyczne zebrane w Była sobie książka stawiają sobie cel nieco skromniejszy (spróbujemy go określić w następnym akapicie), ale diapazon użytych środków jest równie imponujący. Data urodzin autora na papierowym skrzydełku książki oczywiście różni się od daty w internetowej Wikipedii, ale to ta druga data zyskuje nagle na znaczeniu, bo jak się okazuje, pokrywa się z datą zniesienia przez Pawła VI kościelnego indeksu ksiąg, idąc w ładny sukurs dogmatowi o papieskiej nieomylności.

Podobnie jak wierszom Baczewskiego, także tym tekstom ma prawo towarzyszyć zawrót głowy u czytelnika. Wywołany trochę intertekstualną brawurą (indeks nazwisk mógłby sugerować pozycję uniwersytecką), a trochę stylem, który powoduje, że o Baczewskim przyjęło się albo milczeć (na co w pełni zasługuje ktoś, kto okalecza opiewany gdzie indziej świat), albo się nim egzaltować (tu także autor nie jest bez winy, pozwalając niekiedy nazbyt łatwo skonsumować związek swoich tekstów z młodzieńczymi tęsknotami za prowokacją i rozpierduchą). Z pierwszego eseju czytelnik dowiaduje się, kim jest i co robi (szczególnie zwraca uwagę jeden, zwięźle niecenzuralny wers, dowodzący wbrew truizmowi Lacana, że stosunek seksualny jednak istnieje). Z drugiego, tytułowego – czym jest książka i co kryje się pod maską tego dziwnego wehikułu (wraca do mnie metafora z młodości: rozbity Ferrari 410, którego silnik wujek Gromiłło przyodział w nie najmodniejszą z karoserii). Jeżeli zaś w trzecim eseju – o historii głodu i głodowania z premedytacją, a także o pierwotnej boskiej ekonomii zakłóconej przez cywilizację pasibrzuchów – czytelnik odnajdzie bezpośrednią kontynuację dwóch poprzednich (głód wiedzy, głód wiary czy głód pisania także są opiłkami niepokojonymi przez wielki magnes, odwrotność wielkiego wybuchu), to w czwartym (o typach spod hamletycznej gwiazdy) oraz piątym (o wojnie potraktowanej jako propedeutyka Ironii i Litości) zaufa konsekwentnemu, choć kapryśnie meandrującemu nurtowi rozważań. Zresztą, książka zaczyna zakrawać na precyzyjnie pomyślaną całość już po zerknięciu na spis treści: podobnych tekstów, ukazujących się w Opcjach, Fa-arcie czy Arkadii, napisał autor z Zawiercia pewnie ze sto, zaś w zbiorze opublikowanym przez Instytut Mikołowski (czyli wydawcę, który przecież nie żałowałby na Baczewskiego farby drukarskiej) znalazło się ich raptem pięć.

„Trzeba milczeć albo mówić rzeczy lepsze od milczenia”, sugerował Pitagoras, a eseje Baczewskiego zajmują się upartym ludzkim przekonaniem – o którym świadczy cała literatura przed i po Pitagorasie – że trzeba powiedzieć coś (autorzy) albo należy wysłuchać czegoś (czytelnicy), przy czym milczenie musi zamilknąć. Była sobie książka, zachowując właściwy dla swojego autora poziom nihilizującego cholesterolu, uderza powagą (tylko pierwszy tekst zatrąca momentami o błyskotliwą retoryczną hucpę, jakby był wysłanym na przedpole harcownikiem), głębokością drążenia w „splątanych korzeniach” i czymś jeszcze bardziej dojmującym – troską. O kogo? Można by zacząć wymieniać po kolei (o albigensa Guilhaberta de Castres, który przegrał w ordaliach, bo jego pergamin banalnie spłonął, o księcia Danii, o którego PR zadbał znany angielski dramaturg, więc miał szansę zainspirować kilku polskich literatów, o patronkę anorektyczek Mollie Fancher głodującą przez kilkanaście lat, o Guillame’a Apollinaire’a, który poświadczył – pracując niejako równolegle z Marią Curie-Skłodowską – promieniotwórczy rozpad ludzkiej osobowości, itd.), ale warto ująć to zwięźlej. Przedmiotem troski Baczewskiego jest plemię związane braterstwem tonera. Należy się do niego jako czytelnik, autor lub bohater, co z czasem na jedno wychodzi. Plemię pozostaje na wpół legendarne (któż by uwierzył, że w sztuce tracenia czasu w ten sposób aż tak wielu dochodzi do wprawy), choć oferuje tożsamość etniczną wcale nie bardziej chwiejną niż jakakolwiek inna tożsamość. Nienadaremno przywołuje Baczewski indyjską teorię ksany i nie od rzeczy powiada: czytać powieści albo pisać wiersze to taki sam nałóg, jak budzić się codziennie, czując się tym samym sobą. Narratorem własnego życia, któremu mogłoby wpaść do głowy – w porze zmierzchu tradycyjnej narracji – poczuć się zagubionym i zbędnym. „Kochają być potrzebni. Zbierają się dookoła, podnoszą palcami wałek i płaską dłonią łagodnie gładzą pogięty arkusz, jakby ścielili łóżko. […] W naszym nieśmiałym języku mówimy ‘Tonerbrudzi!’”. Nazwa plemienia wydobyta z sztolni języka przez Sośnickiego jest tak dźwięczna i niepokojąca, że mogłaby wpaść w ucho Wagnerowi.

Daremnie prosił Gottfried Benn: „Odmóżdż mi oko”. Nawet czas przeszły w tytule zbioru esejów Baczewskiego nie daje nadziei, że śmierć tu kogoś z kimś rozłączy. Żywy Dante czy Flaubert może przestać być żywym, ale nie przestanie być Dantem czy Flaubertem. Tak samo żywy czytelnik Dantego czy Flauberta. Pani Bovary to nikt inny, to zawsze ja, tego nie da się scedować. Kiedy autor z Zawiercia pisze o średniowiecznych myślicielach religijnych pojedynkujących się na swoje libellae, o XIX-wiecznej medycynie stającej wobec syndromu Anorexia Hysterica, o poetach Herbercie, Wirpszy i Suchanku w roli kolejnych soczewek w teleskopie do obserwacji gwiazdy Hamlet – słychać narastający szum tonera w żyłach. „Mamy poblokowane praxis”, powiedział Igor Stokfiszewski do Joanny Mueller na ostatnich Manifestacjach Poetyckich, a wprowadzenie się w ten stan można uznać za formę rytualnego plemiennego okaleczenia. Zawarte w tytułowym eseju opisy palenia drewnianych tabliczek, zwojów papirusu i papierowych książek ukazują trwałość plemiennych zwyczajów (cesarz Szy Huang-ti kazał spalić wszystkie książki w całych Chinach – tak nie robi ktoś, komu literatura jest obojętna), a więc trwałość widzenia świata przez oko zamóżdżone, zamulone mózgiem, zanurzone w mętnym roztworze ze znaczącego/ znaczonego. Nie ma odwrotu przez infantylną papkę gier komputerowych, neandertalskie pohukiwania na czatach i forach, małpią zręczność pisania esemesów. Tonerbrudzi to my. To o życie wieczne oferowane nam przez nasze bóstwa jest zatroskany Marek K.E. Baczewski.

Marek K.E. Baczewski, Była sobie książka, Instytut Mikołowski 2011.

Maciej Woźniak

(1969) Poeta, krytyk literacki i muzyczny, tłumacz, autor sześciu książek poetyckich. Publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym, Twórczości, Literaturze na Świecie, Gazecie Wyborczej, Opcjach, Studium. Jego tom Iluzjon był nominowany do Nagrody im. Józefa Czechowicza, zaś tom Ucieczka z Elei – do Nagrody Literackiej Gdynia. Niedawno opublikował tomik Biała skrzynka (WBPiCAK, Poznań 2012). Mieszka w Płocku.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |