Jacek Dehnel nie jest polskim Gÿorgy Spiró. Jest zdecydowanie kimś więcej. Zresztą porównywanie Mesjaszy z Matką Makryną musi okazać się irrelewantne z przyczyn zasadniczych. Proza Spiró jest monumentalną epicką satyrą, bynajmniej niestroniącą od wulgarnego heroikomizmu (wątek Ksawery Deybel). Reprezentuje przy tym tekst głębinowo zdepersonalizowany: bohaterem, krótko mówiąc, jest kolektyw religijny – dzieje jego uwikłań, ruchów, tektonika rozwoju sekty: jej progres, regres i stagnacja.
Inaczej Dehnel – ten pisze co prawda powieść anachroniczną, ale celującą w anachronizmie świadomym: krytycznym, refleksyjnym i zintelektualizowanym. Jednym z jej aspektów jest – wcale niełatwa w wiernym ujęciu – kwestia preemancypacji i idące za tym przedstawienie całości wydarzeń w kategoriach polskiej powieści preemancypacyjnej. I to spojrzenie można jednak podważyć: Matka Makryna mogłaby zostać przeczytana nawet jako powieść metaemancypacyjna, o ile tylko uznamy emancypację za emancypowanie: tj. nie za pewien stan rzeczy, lecz za czynność wymagającą intencji emancypacji, czyli aktywnej i świadomej osobowości emancypującej. Tymczasem o zachowaniu Jutki, Julki, Ireny Wińczowej, wreszcie ss. Makryny Mieczysławskiej można wypowiadać się wyłącznie wtedy, gdy posłużymy się kategorią emancypacji poza emancypacją (tzn. poza utrwalonym w dobie nowoczesności dyskursem emancypacyjnym).
Niewiele wiemy na temat młodości Mieczysławskiej. Dehnel w powieści udziela jednak w tej materii odpowiedzi zdecydowanej. Jako dwudziestoletnia dziewczyna, a także żydowska przechrzta – służy w tym czasie w jednym z małych dworów pod Nowogródkiem. Zważywszy zatem, że w 1845 roku – gdy pojawia się w Paryżu – ma około sześćdziesiąt lat, okres nowogródzkiej służby należy datować na sam początek XIX wieku. Mieczysławska i Mickiewicz są więc przez moment obok siebie, niejako wyrastają z tego samego korzenia: tak jak dla niego Nowogródek jest locus amoenus, tak dla niej pozostaje locus tremendus. Tam właśnie poznaje Wińcza, swojego przyszłego męża i oprawcę, którego cechami obdarzy Siemaszkę, unickiego kata, i wszystkich podwładnych mu duchownych-siepaczy, począwszy od protopopów z Witebska: Iwanowa i Michalewicza, skończywszy zaś na Skrypinie, protopopie z Miadzioł.
Sytuację preemancypacji poprzedza więc tutaj moment ucieczki od cierpienia i haniebnej śmierci – śmierci suki dobitej przez psa. Aby go opisać, Mieczysławska posługuje się rejestrem najsilniejszym, słowami ewokuje przemoc do tego stopnia, że sama emancypacyjność powieści staje pod znakiem zapytania. Chciałoby się wręcz mówić – to wskutek obfitej barokowej inkrustacji Dehnela – że pasja jest emancypacją, że życie Wińczowej stanowi pasję emancypacji, więcej – że ta mogłaby uchodzić za Izajasza, a nawet za Chrystusa polskich emancypantek: „z błota się wygrzebałam, z krwi, ze skrzepów, z barłogów smrodliwych, spod cielska lipkiego, porosłą szczecią, z domu zgniłego, gdzie deski i brudna słoma były nam za całe pomieszkanie, z szopy żandarma” (s. 379).
Status Chrystusa emancypantek wynika z chrystusowości języka, który Makryna-Irena-Julka wyćwiczyła przez lata tułaczki. Owszem, ma cudowny dar opowiadania, więcej – jest nieomal kimś w rodzaju ludowego Marlowa, w odróżnieniu jednak od narratora Josepha Conrada nie chce swoją opowieścią „oddawać sprawiedliwości widzialnemu światu”. Pragnie raczej „oddać ostateczną sprawiedliwość sobie” – kieruje nią interes osobisty, ostateczna, graniczna emancypacja, pomszczenie krzywd, zniesienie klątwy własnej doli, chudoby. Nie jest Marlowem ani tym bardziej Emmą Bovary. Jest litewską Szeherezadą. Mówi o swoim awatarze tak, aby przetrwała żywa osoba, pierwowzór. Jeśli Wińcz topi Irenę, Makryna opowiada o pławieniu sióstr w Miadziołach. Gdy Wińcz uderzy Irenę polanem, w ten sam sposób z ręki ihumeny w opowieści Mieczysławskiej zginie Nepomucena Grotkowska. Bicie Ireną o ścianę to gruchotanie murem Kazimiery Baniewiczówny, etc. etc.
Mitologia i opowiadanie stają się tu zatem narzędziami zdobywania sobie wolności (to zupełnie nie-Marlowowskie, to rzeczywiście z ducha Szeherezadowego). Opowiadając, Makryna dąży zawsze do tego samego efektu paralelizmu hagiograficznego. Postrzega wszak swoje życie jako Golgotę. I jako Golgotę – uznaje je za przejaw życia świętej, za rodzaj laickiej hagiografii. Toteż nie wzbrania się przed kreowaniem Golgoty drugiej i zestawianiem dwóch Golgot: Golgoty udręki życia z Golgotą martyrologiczną, narodową, religijną, a nawet kolonialną (w jakimś przecież stopniu Makryna przedstawiała Mińsk jako kolonię religijną).
To być może najlepszy moment na pewną krytyczną uwagę ad vocem polskiej Matki Makryny (tyczy się ona zresztą także dzieła Spiró) – brak w wielkim dziele Jacka Dehnela problemu zła realnego i metafizycznego. Jest to kwestia niejako „amputowana” z bogatego uniwersum powieści. Tym dotkliwiej odczuwa się jej nieobecność czy może raczej: fantomowość – zło staje się tu przedmiotem kreowania, konfabulacji, nareszcie kwiecistej, bestiariuszowej stylizacji (Siemaszko – smok, hydra, zgnilec, odstępca; czernice – Erynie, ihumena – gorgona), ale nie realnego rachunku, Matka Makryna nie jest bowiem – inaczej niż głośne Łaskawe Jonathana Littella – powieścią teodycei. Dzieciństwo i młodość, a także małżeństwo Ireny Wińczowej – to klasyczna wariacja na temat losów Prusowskich „skrzywdzonych i poniżonych”, wariacja skrajnie empatyczna: nie da się wszak ukryć, że nie tylko sama sympatia Dehnela, lecz także jego konsolacyjne współczucie – znajdują się stale po stronie Makryny, tj. Jutki, Julki, Wińczowej i Mieczysławskiej zarazem.
Zła nie ma też w postaciach Dehnelowskiego drugiego planu, który koncentruje się tutaj na dwóch europejskich szczytach świata. Dzięki nim Matka Makryna jest także kongenialną powieścią środowiskową, rozszczepioną niejako na dwa centra: paryskie i rzymskie, szczególnie: watykańskie. Preemancypacja Makryny dokonuje się w przytomnej obecności i przy współudziale wszystkich polskich emigrantów, „galerników wrażliwości”, także – cum grano salis – za sprawą osób całkiem przypadkowych, sprytnych i zidiociałych, lisów, lwów oraz pensjonarek: „wieprzów i wieprzek ojczyzny” wypatrujących tęsknie słońca narodowej apokatastazy.
Dehnel terminował w wielu szkołach detalu – pierwszorzędną rolę odgrywają tu więc jego fascynacje XIX-wiecznymi „opisami mikroobserwacyjnymi”, stanowiącymi sedno wcześniejszych Balzakianów. Makryna jest w tym samym stopniu skarbnicą talentów, predyspozycji do manipulacji, walorów, co… wiejską prostaczką. Makrynizm (jeśli wolno tak określić, kuriozalność tego terminu jest uzasadniona chociażby przez komizm w powieści) nie ma w sobie nic z bowaryzmu, nic z feminotypu balzakowskiego czy stendhalowskiego, nic wreszcie z hennertowskiego skomplikowania psychik bohaterek Nałkowskiej. Mieczysławska nie jest i nie będzie pretekstem do skreślenia nowego feminotypu: ten feminotyp, feminotyp martyrologiczny, dostarczą jej prasa i drukarnie emigracyjne, zmartwychwstańcy, Montalembert, Grzegorz XVI, nade wszystko Jełowicki. Za introspekcyjno-emancypacyjną głębię portretu kobiecego odpowiadają, innymi słowy, „ci drudzy”. Makryna odpowiada za samą siebie, kieruje nią nie tyle pragnienie emancypowania, ile iście darwinowska wola przetrwania.
Jest też anty-Hamletem. Być może to decyduje o sukcesie jej opowieści. Antyhamletyzm Wińczowej-Mieczysławskiej wyraża się w kulcie książki jako specyficznego punctum wyzwolenia. Celebracja tego rodzaju nie ma charakteru intelektualnego, toteż jest wolna od wszelkich intelektualnych rozczarowań. Słowa Hamleta z powszechnie znanego passusu jego rozmowy z Poloniuszem – „– What do you read, my lord? – Words, words, words…” – nigdy bowiem nie staną się słowami Wińczowej. Ją wyzwoliły nie tyle słowa, ile sama arka słów; poprzez nią i dzięki niej nauczyła się czytać, także w cyrylicy. Wedle jej poglądu, poglądu sieroty i analfabety, książka jest Bożym odbiciem, nawet – acheiropoietosem. I owszem, Mieczysławska własny acheiropoietos tworzy, więcej – słynna „opowieść ksieni bazylianek mińskich” pociąga za sobą tłumy. Stanowi jednocześnie akt świętokradczy, cała bowiem – jako „rzecz nie ludzką ręką uczyniona” – powstała dzięki kłamliwej sakro-retoryce, martyro-retoryce, jest zarazem chustą Weroniki i arcydziełem „puskania czmutu między oczy”.
Toteż Mieczysławska – zwłaszcza w finale powieści – jest jakby rozdarta, rozdwojona. Jednak nie hamletyzuje. Mistrzowską puentę tej historii wydobywa Dehnel, gdy decyduje się zaakcentować unię mistyczną łączącą Mieczysławską z Chrystusem, rozwiązać akcję zaślubinami, których podstawą stałaby się kłamliwa, pseudomesjańska opowieść. Pozornie zwycięża fikcyjne superego i przejmuje kontrolę nad id. Makryna niejako „wycofuje z siebie” osobowość oszustki religijnej i „wypełnia się” po brzegi konkurencyjną nadtożsamością martyrki. To na dobrą sprawę rzeczywisty szczyt jej domniemanej preemancypacji: sakralizacja, zwycięstwo ujednoliconego „Ja”. Kobieta dokumentuje to wielkie wydarzenie na trzy sposoby jednocześnie: doznaje epifanii, przeżywa ekstazę mistyczną, stygmatyzuje samą siebie. Wszystko to w jednym modlitewnym apogeum:
Jezu Przenajsłodszy, Ty mi swoje rany pokazujesz, świętą krwią ciekące, a i ja ci pokazuję swoje, i tak stoimy naprzeciw siebie i krew Twoja w moje rany kapie, a moja – w Twoje, i wybaczasz mi wszystko, bo wspólne to nasze rany, i przeszły gwoździe przez moje dłonie i przez stopy moje, i zbliża się włócznia ku sercu, gdzie tylko krew, żadnej wody. (s. 384)
To niekwestionowane zwycięstwo Wińczowej w Mieczysławskiej, jej prawie że religijne podniesienie i transcendencja. Wińczowa wszakże wstrzymuje się o krok przed mistycznym skokiem: nie staje się acheiropoietosem, powtarza – jak gdyby w samousprawiedliwieniu – „tylko krew, żadnej wody”. Choć więc Dehnel doprowadza do czegoś, co ze sporym zastrzeżeniem nazwalibyśmy preemancypowaniem kobiety, to nie dopuszcza możliwości przebóstwienia. Chodzi jedynie o to, aby Mieczysławska zbawiła Wińczową. Aby Mieczysławska dała Wińczowej możliwość teodycei, aby superego – prowokując mistyczne podniesienie – zrehabilitowało id. Zwłaszcza – rany id. Te zadane polanem i zadane krzesłem, te zadane w cebrze i zadane w ślapoci. Emancypacja, czyli podniesienie. Podniesienie z ziemi i z kałuży krwi. Na własnych rękach. Z bazyliańskim welonem na głowie.
J. Dehnel, Matka Makryna, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2014, stron 400.
Karol Samsel
(1986) Krytyk literacki, poeta, doktorant Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył także studia licencjackie z filozofii w Instytucie Filozofii i Socjologii UW. Autor pięciu tomów poetyckich, w tym najnowszych: Manetekefar (2009), Kamienie – Pieśni na pożegnanie (2010) i Dormitoria (2011).Teksty krytyczne o współczesnej poezji publikował m.in. w Tekstualiach, Literacjach, Wyspie i na stronach Biura Literackiego. Jego wiersze przełożono na czeski, bułgarski i serbski. Laureat nagrody im. Władysława Broniewskiego i zdobywca statuetki im. Wandy Karczewskiej. Pisze blog Państwo labiryntów (http://www.karol-samsel.blogspot.com/). Mieszka w Ostrołęce.
Zobacz inne teksty autora: Karol Samsel
Recenzje
Z tej samej kategorii: