„Jestem przybyszem z krainy LEGO” (The Whaling City, s. 8) ‒ puenta drugiego wiersza z tomu Namiestnik (Łódź 2015) wyjątkowo trafnie oddaje charakter alienacyjnych, opartych na podstawowym dla nowoczesnego podmiotu doświadczeniu wykorzenienia, a zarazem surrealistycznie zaskakujących wierszy Grzegorza Wróblewskiego. Tak się złożyło, że ostatni rok przyniósł nam dwie książki mieszkającego od trzech dekad w Kopenhadze poety, malarza i artysty multimedialnego, związanego niegdyś z „bruLionem”. W styczniu Biuro Literackie wydało Kosmonautów (Wrocław 2015), później zaś Dom Literatury w Łodzi, w pozostającej dla mnie wciąż zagadką serii „Białe kruki, czarne owce” (do tej pory: Foks, Kitsh, Marcinkiewicz), opublikował hybrydycznego Namiestnika ‒ tomik (dziesięć wierszy w cyklu New England), prozę poetycką (cykl Fala) i dramat (tytułowy, dotąd nie wystawiany w Polsce i nie publikowany).
Wróblewski na poziomie ogólników właściwie się nie zmienia. To wciąż zręczne łącznie o’harystycznego dialogu, codzienności, gadatliwości i spostrzegawczości malarza z językowym minimalizmem (w duchu np. Reznikoffa), potęgującym iście surrealistyczną obcość. Ta obcość pozwala jednak na coś wyjątkowego: na dystans obserwatora, na egzystencjalną i ekologiczną (tak, właśnie tak) diagnozę gatunku homo sapiens, która wyłania się zawsze mimochodem, jakby od niechcenia, z relacji, streszczeń i na poły metafizycznych żartów.
A jednak jest spora różnica między oboma tomami. Kosmonauci to Wróblewski znany choćby z Planet: minimalista, mistrz kilku wersów, rozgrywający wiersz na przecięciu poetyckiego obrazu i pojedynczych zakłóceń semantycznych, relacjonujący rzeczywistość i opowiadający konkretne historie w kolejnych puentach:
Nie mogło się lepiej ułożyć.
Jestem z Tobą bez Ciebie.
Rysuję znaki na piasku.
Oddycham.
Czekam.
Zamieram.
(K, Ty i Ja, s. 18).
Jest w Kosmonautach wszystko to, co najbardziej w tej poezji cenię: można przez nią przejść w tramwaju, przeczytać od ręki, ale poszczególne teksty wracają do czytelnika, męczą, są czymś więcej, niż językowym żartem (Zadura) czy zasłyszaną notatką, spisaną na zasadzie epifanii (Sendecki). Wróblewski obserwuje nas jak zawsze: z pewnego dystansu, przez szkiełko (nie wiadomo ‒ lupę czy lunetę) wielkiego ironisty. Dystans i ironia motywują się wzajemnie, bo zdobyć się na ironię, to zdobyć się na umiejętność spojrzenia z pewnej odległości, wyprojektowania siebie poza plan zdarzeń. A Kosmonauci dotyczą po części właśnie tej immanencji, planu życia (bios), w którym wszystko jest wewnątrz, choć ujmowane, ukazywane i rozumiane transcendentnie. Doskonale grają ze sobą kolejne tropy: od kamienia (i jego wieczności), przez mikroorganizmy, kraba, psy i inne zwierzęta, po wypowiedziane wprost pragnienie obejrzenia nas (jako gatunku) z kosmosu. Poszukiwanie „innego życia” naznaczone jest wpisaną w tomik obietnicą i nadzieją, by z ironią charakterystyczną dla Wróblewskiego zostać ostatecznie ośmieszone na oczach czytelnika.
Obok sporej dawki humoru jest jednak w wierszach Wróblewskiego swoisty egzystencjalny ciężar, analogiczny do prób odciążenia, ucieczki od prawa grawitacji, z przestrzeni przyzwyczajenia i przywykania. Nawet tytułowy dla Kosmonautów tekst nie traktuje przecież o żadnej wyprawie w kosmos, ale o psie, a właściwie o obcości i inności, z jaką konfrontować się musi każde istnienie, o związanych z tym uczuciach ciekawości i bezsilności zarazem (strachu, paraliżu). Tak jawi się egzystencja w całym poetyckim projekcie Wróblewskiego: rozdarta między pasją poznawczą i świadomością niezrozumiałości, między nadawaniem znaczeń rzeczom i istotom, a odzieraniem ich z własnego istnienia.
„Życie jest dla tych, którzy dopiero/ zaczynają żyć” (K, Zachód słońca, s. 11), czytamy w jednym z wierszy i od razu zawraca nas to do wersów: „Oddycham./ Czekam./ Zamieram.”, do myśli o życiu jako czymś biernym, uporczywie trwającym, pasywnym (jak słynna ciamkowatość). „(Życie jest nie do zniesienia)” (K, Zero widoczności, s. 37) ‒ napisze Wróblewski, ale czy znaczy to bardziej, że nie można go dłużej wytrzymać, bo jest nieustannym trudem i męką, czy też, że nie można go uniknąć, znieść w sposób dialektyczny, przewartościować? Czy ten nawias to tylko wtrącenie w tekście o braku widoczności, o niemożliwości poznania, czy też znak skończoności, tego, jak życie obudowane zostaje formą, wierszem właśnie? Intryguje ta kwestia, bo podobne pytanie stawia przed nami kilka innych utworów, np. oparte na minimalistycznej retardacji Beztlenowce:
Rozumiem każdą formę życia.
(Śniło mi się że mieszkam na dnie oceanu…)
Skomplikowaną i tę zupełnie prostą.
(K, Beztlenowce, s. 25).
Jak niewiele potrzeba, żeby spleść płaszczyznę świadomego istnienia i snu, jak niewiele, żeby wytworzyć przestrzeń całkowicie kosmiczną, niepoddaną jeszcze podziałom prawnym i etycznym, przestrzeń bez granic, heterotopię. To główny zabieg Wróblewskiego: wydziedziczanie, zamazywanie, zmuszanie do każdorazowego mapowania przestrzeni, zawsze on nowa, na innych warunkach, w imię jednostkowego i jednorazowego zdarzenia wiersza. Nie chodzi poecie, i mam wrażenie, że nigdy nie chodziło, o epatowanie własnymi problemami, o autentyzm, o doświadczenie graniczne w postaci spotkania ze śmiercią; nie chodziło mu też o współczucie lub przerażenie, wywołane u czytelnika. Raczej o samo życie, jako pewien uniwersalny, wspólny (wspólnotowy?) plan, któremu trzeba się przyglądać z innych, niż tylko ludzka, perspektyw. Otóż to – życie u Wróblewskiego jest albo pasywne (jak w większości Kosmonautów) albo gwarne i pełne energii, walczące o swoje (jak w Namiestniku), ale jest też zawsze związane z pytaniem o formę, jaką przybiera: formę egzystencji, różną dla człowieka i ameby, dla psa i wiersza. Wydarza się ciągle, w najbardziej elementarnych czynnościach, w powtarzanym samoutwierdzaniu się: oddycham, czekam, przeczekuję. Nie jest świętem fajerwerków, a raczej warunkiem sine qua non, najbardziej podstawową, fundamentalną wartością i prawdopodobnie jedyną płaszczyzną porozumienia. Mamy więc do czynienia ze szczególnym rodzajem mizantropa: z niechęcią i zarazem fascynacją spoglądającego na każdy proces filogenezy.
O ile Kosmonauci są chłodni, pasywni i zdystansowani od początku, o tyle dwie pierwsze części Namiestnika to dopiero studium postępującej alienacji, pełne surrealistycznych zestawień i dialogów, rozgadane pomiędzy obcymi nam podmiotami, ale zgłębiające tym samym problem istnienia jednostki w sieci zależności (przypominają w tym poprzedni tom: Wannę Hansenów). Na pierwszy plan obu książek wysuwa się utrata ukochanej, utrata przepracowywana na wiele sposobów, pozbawiona sentymentów, ironiczna i gorzka. Ale to też utrata kontaktu, więzi międzyludzkiej, powiązań, odsuwanie się, aż do wiersza-relacji z próby samobójstwa:
Nie udało się. Biorę gorący prysznic. Fala zanika…
Lustro. Więc tak wygląda moja twarz. Powoli oddycham.
Tak się dziwnie złożyło, że jestem znów
na planecie.
(N, Fala, s. 26)
Podmiot Wróblewskiego orbituje, funkcjonuje jak atom odcięty/odcinany od swoich elektronów, jest zawsze potencjalnie obcy. Dzięki temu może obserwować, dostrzegać inaczej, dzięki temu jego zapisy rzeczywistości mają zawsze charakter czegoś więcej niż liryczne wyznanie. Stają się formą „obserwacji uczestniczącej” w dziejach tego dziwnego gatunku, zwanego ludzkością. Kwestia pozycji zajmowanej przez podmiot wydaje się kluczowa, choć to przecież nie ona, a sposób budowania wiersza: jukstapozycja, nieoczekiwany komizm, dobrze wpleciony dialog utrzymują uwagę czytelnika. Ale to ta pozycja nadaje poezji Wróblewskiego szczególny rys, odróżnia ją wyraźnie od twórczości np. Barana czy Sendeckiego. Efekt obcości, posunięta do granic alienacja to wbrew pozorom elementy pozytywne tego projektu, elementy pozwalające zachować twarz i nie ulec ryzyku gry na autentyk.
Jeśli przeczytamy drugą część łódzkiego tomu, czyli dramat Namiestnik, który wierszom trochę ustępuje, również okaże się on rozpisaną na trzy zaledwie osoby (Publiusz, Warus, Kwintyliusz) psychodramą o obcości, braku zaufania, utracie więzi i konsekwencjach z tym związanych. Obcy są Rzymianie na germańskich ziemiach, obcy jako najeźdźcy i obcy jako ludzie kultury w dzikim, pogańskim lesie, który ich uwodzi i wciąga (choć tylko w ich mniemaniu). Coraz bardziej obcy stają się też wobec siebie, sącząc nieufność, fantazjując o zdradzie, prowadząc ze sobą dwuznaczną grę na jawie i we śnie, a wszystko powodowane niemożnością powrotu do domu. Przyszłość jest oczywista, podyktowała ją historia (legendarna klęska Rzymian), ale Wróblewski zostawia nas z nadzieją i złudzeniami swoich bohaterów. Można by powiedzieć, że to doskonale stylizowany dramat emigracyjny, ale dotykając kontekstu politycznego, kopenhaski poeta nigdy nie ogranicza się tylko do niego: to raczej dramat wrzucenia w świat, egzystencji jako takiej, testowanej w ekstremalnych warunkach i doświadczanej poprzez alienację i szaleństwo.
Tak jak silne są u autora Ciamkowatości… próby zbudowania wspólnoty istnień, transgatunkowej, ponadnarodowej, wymykającej się prawu, a fundowanej na samej koncepcji życia jako uniwersalnego (i totalizującego) mechanizmu, tak dramatyczne są zerwania, te momenty „ukosmicznienia”, kiedy orientujemy się, że patrzymy poprzez wiersz w sposób zupełnie inny, nie rozumiejący, nie silący się na zrozumienie, a więc zawłaszczenie i włączenie w przestrzeń sensu (nieuchronnie przypominają się wtedy Cendrars, Michaux, francuscy surrealiści-podróżnicy, a u nas zagubiony w nowoczesności Ważyk z późnych książek). Przypomnijmy genialną miniaturę z debiutanckiego tomu:
gatunek
to ja i on
jeżeli my razem
to ja
nie
(Razem,/em>)
Głośna sprawa odkrycia na Marsie wody, a tym samym krok w stronę potwierdzenia hipotezy, że istniało tam życie, poruszyła wyobraźnię poetów (choćby Woda na Marsie Jarniewicza). Dla Wróblewskiego staje się to w obu tomach pretekstem do snucia rozważań, które rozwinął świetnie już w Nocy w obozie Corteza (Poznań 2007): o granicach ludzkiej ekspansji, o prawie do posiadania, przywłaszczania i kolonizowania (wszech)świata. Dopóki kolejne sondy kosmiczne ‒ rekwizyty zaledwie, ale znaczące, jakby to z ich strony miało przyjść ocalenie, wzorzec lub miara, wobec której ocenimy sami siebie (i która przedstawi nam wiersz jako coś więcej: ślad, sens) ‒ będą unosiły się w przestrzeni w stronę kolejnych planet, dopóty pozostanie nadzieja: „Odpowiedź nadejdzie w 2030 roku./ Życie pozaziemskie! Będę już wtedy/ wszystko dokładnie wiedział” (K, Sonda Juice, s. 20). Wszystko dokładnie, ale co dokładnie? Co można jeszcze wiedzieć ponad to, co już wie podmiot wierszy Wróblewskiego? Charakterystyczny, językowy minimalizm, ogołocenie ze wszystkich afektów, faktów i pragnień, buduje monolog liryczny, który jest trochę jak kamień: samoistny, nie domagający się niczego więcej, oczywisty. „Marsjańskie mikroby” okazują się w takiej perspektywie doskonałym biowskaźnikiem dla naszych kolonialnych fantazji. Nawet odnalezienie upragnionego życia w kosmosie nie daje bowiem żadnych odpowiedzi, nie stawia nowych pytań, jest mrzonką, przesłaniającą etyczne spojrzenie na życie, które mamy wokół (i w sobie), od bakterii, przez psy, ptaki i delfiny, po słonia i wieloryba (również tego z Melville’a). Tak jakby literatura, w imię zachowania własnego mitu, stawała się najbardziej politycznym i zarazem najbardziej bezwzględnym sposobem rozporządzania samym życiem (choćby Inspiracja i Czy w poezji liczy się szybkość reagowania? z Namiestnika).
W posłowiu do wyboru Hotelowe koty (Wrocław 2010) ukazywała Anna Kałuża Wróblewskiego jako etnografa i ta metafora wydaje mi się niezwykle trafna. To podmiot-badacz, nieustannie studiujący życie. „Na brzegu życie dwunożnych” ‒ zaczyna wszak Kosmonautów, by konsekwentnie przesuwać i rozmontowywać granice, by zderzać ze sobą porządek (bio)politycznego i etycznego terroru, przeplatając echa zamachów i wojen z obserwacją: „Tutaj każdego dnia o świcie morduje się wszystkie inne/ możliwe gatunki. Popijamy herbatę i sennie śledzimy/ wiadomości ze świata. W garnkach gotują się nasze/ niedzielne kurczaki…” (N, Słonie 2012/2013, s. 27). Zająć pozycję kosmity w świecie ‒ przypomina się słynny teledysk do piosenki Moby’ego In This World – to być kolejną twarzą Innego, poświęcić własne uczestnictwo, własne miejsce na rzecz odsłaniania pozornych granic, pozornych podziałów, to, ostatecznie, dać się zamknąć w laboratorium lub podbić ludziom Corteza. W perspektywie międzyludzkiej to coś pomiędzy: „Wielka woda przyciąga mi Ciebie (…) Ale to tylko złudzenie” (N, New England, s. 7), a „Dzielą nas być może kontynenty” (N, Wiem, że na mnie czekasz, s. 30). Niełatwa, niemożliwa wręcz wspólnota, przynajmniej na gruncie podmiotowych, antropocentrycznych roszczeń. Wróblewski nie może jej zbudować, nie ma w jego języku niezbędnego ku temu, pozytywnego potencjału. Ale może wyprowadzać poza granice obecnych wspólnot, studiować wyobcowanie tak długo, aż okaże się ono punktem wyjścia ku czemuś innemu, dla kogoś innego. Ta praca drążenia i rozkruszania „ludzkiego” idzie mu w obu tomach wyjątkowo skutecznie.
G. Wróblewski, Kosmonauci, Biuro Literackie, Wrocław 2015, s. 48.
G. Wróblewski, Namiestnik, Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2015, s. 94.
Jakub Skurtys
Krytyk literacki, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, publikuje, głównie teksty na temat poezji.
Zobacz inne teksty autora: Jakub Skurtys
Recenzje
Z tej samej kategorii: