„Śmierć, o której nie sposób pamiętać”. O tomie Alfabet Inger Christensen

Pół wieku temu w Danii ukazał się tom, który wszedł do kanonu skandynawskiej poezji. Inger Christensen (1935–2009) – poetka, eseistka, powieściopisarka – swoim zbiorem Det (To) zyskała sławę, uznanie i nagrody. Jednak to nie tę książkę wybrała Bogusława Sochańska, tłumaczka poezji i prozy duńskiej, gdy kilka lat temu zasiadła do pierwszego przekładu Christensen na język polski. Duńska pisarka pod koniec życia zyskała uznanie w świecie anglojęzycznym, a to za sprawą dokonanego w dwadzieścia lat po publikacji przez Susannę Nied tłumaczenia tomu Alfabet z 1981 roku. I to ten właśnie,  piąty w karierze poetki tomik, właśnie ukazał się po polsku (wyd. Lokator, 2018) – przetłumaczony przez Sochańską prawie czterdzieści lat po wydaniu, prawie dekadę po śmierci Christensen. Jest to więc podróż w przeszłość, do czasów Zimnej Wojny, świata na skraju atomowego konfliktu. Tom Alfabet jest przy tym niezwykłą refleksją nad konstrukcją języka i przepiękną elegią o utraconym raju.

Zaczynamy, jak to ludzkość zwykła zaczynać w mitologiach, od sadu. O tym, dlaczego w polskim przekładzie rosną w nim właśnie antonówki, opowiedziała Bogusława Sochańska w rozmowie o pracy nad tłumaczeniem Alfabetu. Początkowo mamy więc antonówki, które istnieją, borówki, które istnieją, cykady, które istnieją, drozdy które istnieją. Od razu rozpoznaje się tu pewien wzór: układu alfabetycznego (kolejne części rządzone są kolejnymi literami) i wydłużania liczby wersów (tu posłowie do tomu tłumaczy, że reżim długości części wynika z matematycznego ciągu Fibonacciego, w którym każda kolejna liczba jest sumą dwóch poprzednich).

Wejście w ten tom jest jak podglądanie stworzenia świata; to cudowność, która wynika z połączenia sprawozdawczości czasownika „istnieje” z melodyjnymi inkantacjami rzeczowników połączonych aliteracyjnością. Poddanie się dyscyplinie liczb i liter – i łatwość, z jaką można odkryć, że rządzi tym światem zbiór przejrzystych zasad – może wywoływać satysfakcję, ale szybko przesłania ją zadziwienie, jak wewnątrz tego samego algorytmu można podstawić inne zmienne i świat wyrysuje się zupełnie inny. Ta autorytarność wyboru – bo czemu przy cykadach mamy akurat cyprysy i cerebellum – to też pewien hymn do potęgi słowa, jego mocy wchodzenia w związki, na czym polega przecież cała poezja.

Wraz z narastaniem kolejnych elementów, tom porzuca jednak pewien rodzaj relacyjnej obojętności, by rozbudować ponury temat wojny wprowadzany już przecież od pierwszych wersów. Łatwo było przeoczyć wzmianki o bombie atomowej, bo poddają się dyscyplinie alfabetyczno-matematycznej. W części drugiej „i brom istnieje; i wodór, wodór” (6); w czwartej „istnieją zbrodniarze” (8); w szóstej między fiołkami i flamingami „istnieją produkty rozszczepienia atomu i figowce;/ istnieją błędy, fatalne, powtarzane,/ przypadkowe” (10). Dopiero rozwijanie tych rzeczownikowym ciągów zaczyna wywoływać między nimi połączenia, z których wyłania się napełniający trwogą obraz w części siódmej:

istnieją granaty; w samym środku rozświetlonego
chemicznego getta istnieją granaty,
staromodna, pokojowa precyzja granatów
istnieje, i istnieją płaczki, syte
jak łakome sowy, i miejsce zbrodni;
miejsce zbrodni, senne, zwyczajne i abstrakcyjne,
skąpane w białawym, zapomnianym przez Boga świetle,
i ten trujący, biały, rozsypujący się wiersz

(s. 10–11)

Bo w końcu, w części dziesiątej, wśród melodyjnych „j” Jotunheim, Jury, Jabronu i Jambo, wśród jasności czerwcowej nocy, granicy niewidzialności, łagodnie zjonizowanego przechylenia globu – w końcu następuje też nieubłagalnie stworzenie tego, co posłuży niszczeniu: oto „bomba atomowa istnieje” (21). Hiroszima i Nagasaki, ich „liczby niezmienne” – daty bombardowań i szacunkowe liczby ofiar – to moment przełomowy tomiku, tak jakby ludzki alfabet załamał się pod wpływem tych niewymownych zbrodni. I tu tłumaczy się ten lęk przeszywający książkę Christensen, bo jak możliwe jest zwyczajne życie, gdy przez czyny człowieka unosi się nad nami „niebo zalane światłem,/ światłem które od tamtego/ czasu przypomina/ ogień bomby atomowej/ odrobinę” (23).

W kolejnych wierszach stopniowo rozpadają się zasady konstrukcyjne, pojawiają się nowe formy, rymy, nowe regulacje wewnątrz wiersza (na przykład czterowersowce, pięciowersowce, wiersz połamany na dwie kolumny), aby w końcu zupełnie oddalić się od eleganckiej precyzji początku. Te nowe reżimy poetyki kiełkują niespodziewanie, tworząc wrażenie ruchliwości i nieprzewidywalności. Osobiście widzę w tym zabiegu ukochanie witalności świata, który rozwinął się z formy małej i regularnej, aby rozrosnąć się do niemożliwych do pojęcia rozmiarów. Ta pojemność formy jest przecież straszna i piękna zarazem. Symboliczne, że Christensen dotrzymała ten tom w ryzach alfabetyczno-matematycznej zasady akurat przez czternaście części. Ta ostatnia, rządzona literą „n”, odpowiada zmiennej podstawianej pod dowolną liczbę naturalną, metaforycznie określającej więc nieskończoność.

Co po nieskończoności?  W gruncie rzeczy to samo, co przed nią: zachwycanie się zwyczajnością czasów pokoju, kontemplacja domowego życia, a przy tym strach przed wydarciem tego świata przez krwawą, nierozumną wojnę. Z namysłem dawkuje Christensen ten paniczny lęk, z serdecznością dzieli się zachwytem nad przestronnością świata, bogactwem opisu („nazwy istnieją, nazwy takie jak narwal” [70]), gościnnością naszej wyobraźni, w której można zasadzić obraz niewymiernie mały („naos, najskrytsza przestrzeń komórki”[69]), a potem na zasadzie dramatycznego zoom-outu porwać w szaleńczą podróż po mapie przez Biegun Południowy, Afrykę, Rumunię, Związek Radziecki, aż po Morze Barentsa.

Podmiotce towarzyszą wschody słońca, spokojne tafle jeziora, kanał w Gävle, port miasta Berlevag i gruchanie gołębi za oknem, o których pisze się wiersz. Gołębie wywołują w końcówce tomu pewien paradoks. Ażeby zacząć zauważać te roje ptaków, Christensen musiała pewnego dnia doświadczyć kompletnej nieobecności gołębi i „ich bezładnej/ paplaniny” (79). I tu ujawnia się credo tego czułego oka w tomiku, w fenomenalnym, melodyjnym tłumaczeniu Sochańskiej:

nie było w tym zdziwienia
tylko całkiem zwyczajna
codzienna otwartość
niemal nabożność

(s. 79)

Taki właśnie jest świat stwarzany i zarazem obserwowany przez podmiotkę. Kurz na półkach, mocny zapach musu z antonówek przyrządzanego przez nieżyjącą już babcię, wspomnienie wywołane parą z gotujących się kartofli, i „gdzieś nagle rodzę się” (26) – to wszystko niewysłowiona cudowność, uparcie powtarzana zwyczajność, za którą się tęskni dopiero wtedy, gdy się ją utraci.

Christensen nakłada równoległe osie czasu – jedna jest spokojem indywidualnych biografii, a druga przemocą imperiów zmiatających je na skutek skomplikowanych decyzji. Dlatego nad przywołanymi obrazami unosi się modlitwa o spokojną śmierć; o błogosławieństwo bycia na uboczu wojny, terroru i bombardowań; o to, „żeby nigdy/ żadna z tych wszystkich/ okrutnych prób/ […] żeby nigdy/ te próby ani/ te brytyjskie,// francuskie, chińskie/ realnie się nie/ urealniły tu, gdzie/ nadal żyjemy w świecie/ realnym realnym” (32). Przerażenie totalnością prób atomowych karmi te wersy panicznymi powtórzeniami, jak gdyby zaklęcie miało być wzmacniane siłą doprecyzowania. Tu genialnie wyczuwa Christensen brzmienie obcych nazw, które pod wpływem zbudowanego nastroju zamieniają się w odpędzające nieszczęście inkantacje: zespół Tellera na atolu Eniwetok czy Sacharowa na (otoczonej szalejącym wściekle Oceanem Arktycznym) Nowej Ziemli.

Nagromadzenie szczegółowych danych – imion naukowców, dat i lokazliacji geograficznych – buduje osobną narrację, która odnosi język do rzeczywistości, a jednak potrafi też ten związek z materiałem zamazać. To jakby szum – medialny, faktograficzny – który w kolejnych wierszach narasta od nowa i od nowa, by czasami urwać się wraz z wierszem, a czasami opaść łagodnie na skutek zmiany perspektywy. Podmiotka zaklina siebie i nas: „tylko nie panikuj, to paprocie/ w podróży, zbierają czas i wiążą/ go w wiązki”, i już odjeżdżamy w intensywny zapach lasu, trzeszczący lód pod stopami, „brunatne sekundy// zarodników”, puch śniegu na łące z czajkami „i trochę słońca tak czarnego/ jak wtedy gdy po lesie obnoszą je/ ślimaki” (39).

Jest w Alfabecie dużo troskliwych relacji z przyrodą,  bez ambicji oddania jej głosu, a jednak z pragnieniem wpuszczenia jej w siebie, w swój język, zmysły, pochłonięcie się nawzajem. Jest pasja wdychania tlenu i obserwowania zimorodka szaleńczo nurkującego w jeziorze, radosne pożeranie i smutek, gdy nic nie ma. Dźwięk „i” jest przede wszystkim dźwiękiem wydawanym przez cykady. Można więc spojrzeć na ten tom jak na spełnienie postulatu popularyzowanej w Polsce przez Julię Fiedorczuk ekokrytyki; postulatu, by rozszerzyć relacje ludzi ze światem i wyjść poza antropocentryczność.

A przy tym nie sposób odmówić Christensen, że nosi ona ciężar świadomości kryzysu, w jaki człowiek wprowadził ten przepełniający miłością świat. W Alfabecie nieustanne przypominanie o wyciętych lasach, dżungli spalonej bombardowaniem dywanowym, skrajnie (!) szkodliwym działaniu izotopów kobaltu-60 uzmysławia, jak bardzo chętnie odwracamy wzrok od zniszczenia, chowając się w wygodę spokojnych czasów. Jest to ten typ kryzysu wyobraźni, o którym pisał teoretyk ekokrytyki Lawrence Buell, zarzucając ludzkości, że nie chce spojrzeć na katastrofę ekologiczną w sposób wolny od uspokajających narracji. I mimo że u Christensen zawsze w końcu ukoi nas konstatacja, że „miłość istnieje, kochanie istnieje” (24), to jednak jest to, w rzeczy samej, tylko mówienie; to tylko smutne spełnianie prośby, by mówić o tym, co właśnie przepada; by utrwalić w mówieniu to wszystko, co rozpada się w skutek zamierzonej destrukcji:

[…] powiedz że księżyc jest piękny,
że wymarły ptak moa wydziobuje miąższ zielonego
melona, że dobrze ma się wesołość, istnieje,
że istnieją makrele w ławicach, mszywioły,
metody rezygnowania, obniżania lotów,
że fizyczny podział jak w wierszach unikalnych
ziemskich dóbr istnieje, że istnieje współczucie

(s. 48–49)

 

Bibliografia:

Julia Fiedorczuk, Cyborg w ogrodzie. Wprowadzenie do ekokrytyki, Warszawa 2015.
Bianca Lech, Perfectly Aligned, Inger Christensen’s Poetry Through Her American Translator Susanna Nied, [w:] The Ploughshares Blog at Emerson College, http://blog.pshares.org/index.php/perfectly-aligned-inger-christensens-poetry-through-her-american-translator-susanna-nied/
Bogusława Sochańska, Posłowie, [w:] Inger Christensen, Alfabet, Lokator, Kraków 2018.

Ola Wasilewska

Ola Wasilewska (1989) – graficzka, wideoklipperka, słowoskładaczka. Redaguje warszawski „Wakat/Notoria” i kobiecy zin „Sklejka”. Jej najnowszą animację wyświetlano na fasadzie Muzeum Sztuki Współczesnej w Zagrzebiu.

Zobacz inne teksty autora:

Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |