Ciumkanie klimatyczne

Taki dzień. Kłęby kurzu wielkie jak konie brykają po kwadracie, szerząc kochanie. Założyłam wiadro na głowę, bo wiadro założone na głowę czyni mnie niezniszczalną, proste? Proste. Wyglądam za okno: siedmiomilowe buty robią wielkie wyrwy w ziemi, rwą się korzenie brokułowych drzew, trzeszczy! Chciałoby się nad nimi pochylić, ale czasu brak. Naszą ośkę coś porządnie miącha od podstaw, nie pozostawiając wiele miejsca dla wyobraźni. Pomiędzy blokami krążą wahadłowo otumanieni pszczelarze. Tak było, przynajmniej do niedawna.

Samochód pruje senność. Pierony wełniaste depczą zastępy mrówek, po czym same wpadają pod koła. Krążą opinie, że tak się nie da żyć. Wręcz przeciwnie. Pa gościu, im dalej, tym energiczniej pluskają się pogodne pstrągi, przeżywające swoje pierwsze niewinne zakochania. Salonowe monidła kłaniają się im z dozą upokorzenia.

Wczoraj byliśmy tam, gdzie wciąż się znajdujemy. Na piętach wyrastają bąble: wypuszczają pąki, pękają, rozpierzchają małe brązowe kuleczki na wszystkie strony. Pod łóżkiem brakuje już miejsca na kolejną kolację. Przekąsiłam kalafiora, ale urósł mi w ustach, rozpychając się małymi rączkami, aż zęby wypadły na podłogę i stłukły się. Pamiętam, jak zbierałam je ze łzami w oczach, przy czym głowy nie opuszczała natrętna myśl o Leonorze Carrington. Malarka pewnie lubiłaby maczać małpki w soku, gdyby żyła. Komizm czaił się nieubłaganie, a czas mijał i zażywał kąpieli w spleśniałym śrucie.

Przeszłam sześćdziesiąt dwie ścieżki, trąc przy tym każdego napotkanego durnia, a każdy z nich zalatywał chrzanem. Gorzko się o tym przekonałam. Kręcąc bąki świat zostawiał nieprzyjemny posmak; zmywaliśmy go wodą utlenioną, płukaliśmy lebiodką. Jednocześnie wibrujące pałąkowato smreki strzelały w niebo, aż kanonady paprochów spływały łagodnie na pogrążone we śnie doliny. Smarowanie połamanych gałęzi twarożkiem dawało przyzwoite rezultaty. Podziwialiśmy je z zapartym tchem, przekonani o postępującym zeskorupieniu ziemi. Burczenie jednak dawało o sobie znać, wiło się pomiędzy drzewami, gasiło nielicznych wyluzowanych. Nadchodził prąd. Kanalizacja zmieniła ruch rzeki, która, wpadając na tereny zamieszkane, wytrąbiła wiele przepełnionych dziupli. Ale sytuacja kryzysowa nie trwała długo: już kilka godzin po zdarzeniu większość dziur spływała cukrem. Wróciliśmy do łóżka, objęci.

To niebaczne społeczeństwo usiłuje powiesić się na klamce!, grzmiał. Wówczas przytakiwaliśmy mu obojętnie; już dawno przestało nas to obchodzić. W powietrzu wirowały ostatnie kępki przekonanych o własnej wyższości. Wokół ich ryjków formował się lejek. Wpadały do niego włochate pajączki i dzikie czaple. Karpie z zarośniętymi buziami jeszcze chwilę wcześniej ślizgały się po falach, podkradały z kubeczków prażoną kukurydzę i czekały na świt. Ktoś po drugiej stronie uchylił mi kapelusza.

Karolina Graczyk

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |